Dlaczego polski rap nie angażuje się w politykę tak, jak robią to Kendrick czy Childish Gambino?

childish-gambino-1.jpg

Stany Zjednoczone mają długie tradycje społecznie świadomego rapu: od Public Enemy, przez dead prez, aż po This is America. My natomiast żyjąc w kraju, w którym każdy komentarz prędko może nabrać znaczenia politycznego, nie słyszymy światopoglądowych deklaracji z ust raperów. Dlaczego?

Pierwsze pokolenie rodzimego, a szczególnie warszawskiego rapu, w dużym stopniu wyrosło z punk rocka, który zawsze bił w system jak w bęben, a w polityce widział najważniejszy cel swojego dźwiękowego ataku. I tak wychowani na czad giełdach, różnej maści miejskich działaniach dywersyjnych i koncertach hardkorowych załóg pierwsi stołeczni MC’s - tacy jak Włodi i Vienio - w systemie widzieli zło. Jak mówił w jednym z pierwszych wywiadów z Molestą Włodek - Systemy się zmieniają, obszary nędzy nie znikają, a przeciwnie - rosną… Punk w latach osiemdziesiątych miał przesłanie uliczne, hardcore’ owe, dziś opowiada o tym hip hop. I nieważne czy u steru akurat było Porozumienie Centrum, SLD czy AWS, żaden z polityków nie był godny zaufania ulic. Bo to one najdotkliwiej weryfikowały rozgrywające się właśnie przemiany. Jak w soczewce skupiajały wszelkie społeczne patologie, rosnące różnice klasowe i nadużycia władzy, rozgrywające się na każdym szczeblu machiny państwowej - od gabinetowych przekrętów po pobicia na komisariatach. System więc, i każdy współtworzący go człowiek był… pi****lony. I choć kilku rodzimych MC’s było w tym prawdziwymi mistrzami, to nie brali oni nigdy za cel konkretnych ludzi wymienianych z imienia i nazwiska, ale całość fałszywego i zakłamanego aparatu państwowego.

Na takie rebelianckie podejście wpływ miała też w dużym stopniu chuligańska proweniencja chłopaków. Zresztą świetnie korespondowało z nastrojami, jakie panowały w zaoceanicznym rapie. Zmianę w tym względzie przyniósł dopiero początek lat 2000 i takie numery, jak Kochana Polsko Ostrego i Patriota Zipery. Nagrane przez MC's, którzy z systemem byli mocno na bakier, wyznania miłości kierowane w stronę mocno pokaleczonej, przeżartej przez patologię, ukochanej ojczyzny. To wtedy Polska stała się jednym z nielicznych miejsc na świecie, w którym raperzy głośno i dobitnie manifestują swoje przywiązanie do własnego kraju. Co wynika - oczywiście - z faktu, że w Stanach, Anglii, Francji czy Niemczech hip-hop od zawsze był tworzony głównie przez imigrantów, którzy tak jak dead prez domagali się wynagrodzenia za lata niewolnictwa, czy tak jak NTM nazwali swój skład Nique Ta Mère (jebać twoją matkę) nie mając na myśli niczyjej rodzicielki, ale matkę Francję, ojczyznę zepsucia. I choć - jak już wspomnieliśmy - owe hymny nie pozbawione były gorzkich słów i wersów wymierzonych w rządzących tym krajem polityków, to one właśnie utorowały drogę dla całej fali historycznego rapu i patriotycznego streeetwearu, który powoli zaczął zacierać granice pomiędzy tym, czym jest miłość do ojczyzny, a czym stosunek do ludzi nią rządzących.

Świetnie pamiętamy bowiem moment, gdy w 2005 roku na warszawskim Placu Teatralnym odbyła się impreza Otwarte Rewiry, na której wystąpili GZA, Peneri Stricka Homeboye i ogromna część rodzimej sceny z mocną reprezentacją Prosto na czele. Ubiegający się właśnie o urząd prezydenta Polski, ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński zorganizował ten event, by zapewnić sobie przynajmniej kilka głosów ze strony olewanych wcześniej młodych hiphopowców. Jednak otrzymał ze sceny jedynie stek bluzgów - dialog jednego z przedstawicieli stołecznego labelu z publicznością - Chcecie mieć tu państwo policyjne? - <cisza> - I tyle od nas chuju głosów dostaniesz - należał do bardziej delikatnych i finezyjnych ataków. I nieważne, czy u steru był właśnie znienawidzony przez warszawską ulicę reprezentant Prawa i Sprawiedliwości, który podczas swojej kadencji zajmował się głównie czyszczeniem stolicy z kryminalnego elementu, czy byłby to jakikolwiek inny polityk z któregokolwiek ówczesnego ugrupowania, każdy wówczas zebrałby grube cięgi za tak fałszywy gest wobec wciąż jeszcze radykalnie antysystemowej, rapowej społeczności.

Jednym z najgłośniejszych ataków na władzę w historii polskiego rapu był natomiast wymierzony w tegoż samego polityka brawurowy opis zamachu na prezydenta, który wypuścił w 2007 roku Hukos. Utwór ten odbił się szerokim echem w mediach głównego nurtu, a niektórzy reprezentanci Prawa i Sprawiedliwości domagali się wręcz postawienia jego autora przed sądem (do czego raper odniósł się w numerze Anatomia morderstwa). Po stronie białostockiego MC szybko jednak stanęli obrońcy wolności słowa i cała sprawa rozeszła się po kościach. Historia jednak wpisała ten numer w iście tragiczny kontekst, co przywodzi nam na myśl przypadek amerykańskiej rewolucyjnej załogi The Coup, która w 2001 roku na okładce swojej płyty miała zamiar wysadzić… World Trade Center. W świetle zamachów z 11 września ich projekt okładki został porzucony, a oni sami spotkali się ogromną falą krytyki. I choć w obu tych przypadkach owe makabryczne zbiegi okoliczności nie przekreśliły karier zamieszanych w nie MC’s, to też na pewno w nich nie pomogły, o czym spora część sceny zdaje się pamiętać.

Bo choć antysystemowe hymny i wymierzone w polityków słowa wciąż powtarzają na płytach i koncertach wcale nie tak liczni jak by się mogło wydawać MC’s - pośród których wymienić należałoby zupełnie odmiennych w swoich poglądach donGURALesko i Kękę - to po nazwiskach, poświęcając cały numer tylko i wyłącznie kwestiom wagi państwowej, od tamtej pory jechał właściwie chyba tylko Pih w swoim dyptyku Śmierć i podatki. Czasem w którymś numerze zdarzy się jakiś wers, będący zwykle bardziej medialnym sloganem niż jakąkolwiek opinią w temacie, niekiedy w jakimś wywiadzie pojawi się wypowiedź nakierowująca na czyjś światopogląd, ale właściwie o zjawisku politycznego hip-hopu w Polsce nie ma co mówić, bo go po prostu nie ma. Podczas gdy w Stanach Trump jest w rymowanych wersach odmieniany na wszystkie przypadki, u nas nikt nie wypowie na bicie nazwiska żadnego z miłościwie nam panujących polityków. I składa się na to - oczywiście - wiele czynników, lecz dwa wydają nam się szczególnie istotne. Pierwszym, dosyć smutnym przyczynkiem do takiego stanu rzeczy jest strach o to, że w tak radykalnie podzielonym politycznie kraju, w którym pogląd na jedną sprawę potrafi już na zawsze przykleić do człowieka łatkę lewaka czy narodowca, lepiej się w tych kwestiach nie wypowiadać, bo jeszcze straci się cześć fanów, albo - gorzej - zęby po którymś koncercie. Natomiast do drugiego mamy stosunek mocno ambiwalentny - ogromna część sceny wydaje nam się bowiem mieć te kwestie w głębokim poważaniu i być może należałoby się zgodzić z Łajzolem z JWP/BC i Jetlagz, który w niedawnym wywiadzie powiedział jednemu z naszych redaktorów, że: wręcz się cieszę, że ci młodzi wykonawcy nie muszą walczyć z systemem i mogą się skupić na innych rzeczach, na rzeczach przyjemnych i hedonistycznych. Sporo prawdy jest też w starej łacińskiej sentencji Quis custodiet ipsos custodes? co można w wolnym tłumaczeniu oddać jako: któż będzie kontrolował tych, którzy sprawują kontrolę. Rap bowiem zawsze był dobrym barometrem nastojów społecznych, a przy jego dzisiejszej skali i sile szkodą wielką by było, żeby stracił tę funkcję. Stany Zjednoczone powinny więc cieszyć się z takich heroldów jak Kendrick Lamar czy Childish Gambino, nawet jeśli słowa, które wypowiadają, są gorzkie i bolesne. A nasze środowisko - zabrać czasem głos w trudnych i budzących kontrowersje kwestiach politycznych, bo dotyczą one nas wszystkich.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz muzyczny, kompendium wiedzy na tematy wszelakie. Poza tym muzyk, słuchacz i pasjonat, który swoimi fascynacjami muzycznymi dzieli się na antenie newonce.radio w audycji „Za daleki odlot”.