Przez 11 lat tułaczki Milan przeżył wiele porażek, rozczarowań i kompromitacji. Każda z nich była dużym ciosem dla kibiców, ale też nauką dla całego klubu. Dzisiejszy mistrz Włoch to przeciwieństwo rossonerich z przeszłości. Stefano Pioli oraz jego zawodnicy mogli patrzeć na poprzedników i ich losy, jak na przykład drogi, którą nie należy podążać. Z ich błędów wyciągnęli lekcje, których odrobienie było niezbędne do zdobycia scudetto.
– Na początku sezonu nikt w nas nie wierzył – mówił w bardzo emocjonalnej przemowie tuż po meczu z Sassuolo Zlatan Ibrahimović. I trzeba przyznać, że się nie pomylił. W sierpniu 2021 roku mało ekspertów stawiało na Milan. W przewidywaniach komentatorów polskiej stacji Eleven mistrzem miał zostać Juventus. Ich zdanie podzielała zdecydowana większość włoskich dziennikarzy, którzy rossonerim dawali duże szanse na awans do Ligi Mistrzów, ale znikome na walkę o najwyższe cele.
Usprawiedliwia ich wszystkich fakt, że tak naprawdę nawet w samym klubie głośniej niż o scudetto mówiło się o zajęciu miejsca w czołowej czwórce. To był podstawowy cel, któremu odpowiadała sytuacja finansowa. Pod względem pieniędzy przeznaczanych na pensje zawodników Milan ze 105 milionami euro plasuje się na czwartym miejscu. Wyprzedzają go Inter, Napoli i Juventus, czyli drużyny, które w przedsezonowych typach plasowały się wyżej.
Rossoneri nie przeprowadzali też wielkich transferów. Ani latem, ani zimą nie wydali fortuny, a mieli przecież do załatania dziury po Gianluigim Donnarummie i Hakanie Çalhanoğlu. W przeciwieństwie do Juventusu, który ściągnął Dusana Vlahovica, czy Interu, który kupił Denzela Dumfriesa i Robina Gosensa, czyli objawienia Euro 2020, Milan podszedł do okna transferowego bardzo spokojnie.
Jednak i tak jednym z głównych powodów, przez które nie wierzono w ich sukces, była przeszłość. Doświadczenie licznych porażek w momentach, kiedy spodziewano się poprawy.
Gdybyśmy chcieli w uproszczony sposób opowiedzieć o Milanie w ostatnich sezonach, z każdego moglibyśmy wyciągnąć jedną główną przyczynę ich niepowodzeń – nieudane inwestycje, problemy z napastnikami czy brak stabilizacji. Zakończone niedawno rozgrywki były właściwie pierwszymi, w których udało im się tego wszystkiego uniknąć. Nauka na błędach z przeszłości okazała się kluczowa.
*****
LEKCJA PIERWSZA: KONTUZJE
Dekadę kryzysu Milan zaczął sezonem 2011/12, który śmiało możemy nazwać jednym z najbardziej pechowych w historii. Na papierze rossoneri mieli wszystko, żeby nie tylko obronić scudetto, ale też powalczyć w Europie. Na początku dobrą formą cieszył się Mathieu Flamini, obronę kontrolował Thiago Silva, w ataku szaleli Kevin Prince Boateng i Alexandre Pato, a na ławce trenerskiej zarządzał Massimiliano Allegri.
– Planuję zdobyć z Milanem Ligę Mistrzów – mówił włoski trener. Wtedy nie spodziewał się jeszcze, że jego plany tak szybko upadną.
Nie wiadomo, czy zrzucić winę na los, mediolańskich medyków czy może metody treningowe Allegriego, ale faktem jest, że Milan nigdy wcześniej i nigdy później nie miał takich problemów z urazami jak w tamtych rozgrywkach. W pewnym momencie doszło do sytuacji, w której kontuzjowanych zawodników było aż jedenastu, a na dodatek kolejnych trzech nie mogło grać przez zawieszenia.
Największe problemy zdrowotne miał Flamini. Francuz ominął 32 mecze, a wcześniej to w dużej mierze na nim opierała się taktyka zespołu. Zaraz po nim wypadli Gennaro Gattuso i Antonio Cassano, ten pierwszy był niedostępny przez 26 spotkań, a drugi przez 21. Na dodatek w marcu 2012 roku, kilka dni przed ćwierćfinałem Ligi Mistrzów z Barceloną, kontuzji nabawił się Thiago Silva. W tym przypadku odpowiedzialność w pełni spadła na trenera, który wystawił Brazylijczyka na mecz z Romą, mimo że ten skarżył się na bóle mięśniowe. Silva rozegrał 10 minut, po których zszedł i już nigdy nie zobaczyliśmy go w koszulce Milanu.
Na częste urazy narzekali też Boateng i Pato. Brazylijczyk przez cały rok zmagał się z kontuzjami, które teoretycznie nie były groźne, ale praktycznie sprawiły, że większość czasu przesiedział na trybunach. Śmiano się przez łzy, że jego sezon przebiegał w rytmie: kontuzja, powrót po kontuzji, kolejna kontuzja.
W takich okolicznościach trudno było dotrzymać kroku rozpędzającemu się Juventusowi Antonio Conte. Do „Starej Damy” zabrakło Milanowi czterech punktów. Na domiar złego piłkarze Allegriego odpadli z Ligi Mistrzów, gdzie przegrali z Barceloną, i Pucharu Włoch, tam znów górą było Juve.
Sezon 2021/22 może nie jest odwrotnością tamtego, bo Milan mierzył się między innymi z zerwaniem więzadeł u Simona Kjaera czy urazami kolana Ibry i nadgarstka Mike’a Maignana. Udało się natomiast przez cały czas zachowywać trzon drużyny. Pioli nie musiał zbyt często rotować, a na dodatek szybkie odpadnięcie z Ligi Mistrzów i wypisanie się na finiszu z walki o Puchar Włoch (Milan przegrał w półfinale z Interem aż 0:3), ułatwiło mu zadanie i sprawiło, że wystarczyła mu stosunkowo wąska ławka.
LEKCA DRUGA: RÓWNA FORMA
Najbardziej imponującą zmianą w Milanie za rządów Stefano Piolego jest wprowadzenie konsekwencji w grze. Przez ponad dwa i pół roku zespół rzadko przeżywał większe kryzysy i zwykle umiał się szybko podnieść po porażkach. W sumie tylko cztery razy przegrali dwa mecze z rzędu, po których za każdym razem wracali do przyzwoitej dyspozycji. Największe nerwy towarzyszyły im w listopadzie 2021 roku, kiedy po remisie z Interem dotkliwie przegrali z Fiorentiną i Sassuolo. Piolemu udało się jednak ożywić zespół i do końca sezonu rossoneri polegli tylko w dwóch spotkaniach – z bijącym się o mistrzostwo Napoli i w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach ze Spezią.
Pioli pokazał w ten sposób, że umie zrobić coś, co utracił Allegri i czego nie potrafili Clarence Seedorf, Filippo Inzaghi, Sinisa Mihajlovic i reszta trenerów, która pracowała przed nim. Czyli sprawić, żeby zespół zachowywał stałą formę przez dłuższy czas. W dwóch pełnych sezonach Piolego z pierwszej czwórki wypadli tylko dwukrotnie, w obu przypadkach na tydzień. W 2019/20, kiedy zatrudniono go po siódmej kolejce, od razu poprawił grę drużyny, ostatecznie wyciągając ją z 13. miejsca na 6.
Dla porównania w sezonach 2012/13 i 2013/14 rossoneri zaliczali falstarty, po których przewaga innych klubów stawała się już zbyt duża, żeby myśleć o scudetto. W pierwszym przypadku po ośmiu kolejkach Milan miał zaledwie siedem punktów. W drugim – w trzynastu meczach wygrał tylko trzy.
Prawdziwa tragedia przyszła, gdy w sezonie 2014/15 Seedorfa zamienił Inzaghi. Obiecywano wtedy nowy początek, ulepszono ośrodek treningowy i przede wszystkim sprowadzono nowych zawodników. Problem w tym, że nowy trener kompletnie nie miał pomysłu na to, jak stworzyć z nich zespół. Nie umiał narzucić swojego stylu. Zawodziła zarówno ofensywa, jak i defensywa. Milan ostatecznie zakończył na najgorszym od siedemnastu lat 10. miejscu, a Inzaghi opuścił klub, mając w dorobku zaledwie 13 zwycięstw i aż 12 porażek w 38 spotkaniach ligowych.
LEKCJA TRZECIA: TRANSFERY I BUDOWANIE ZESPOŁU
Inzaghi nie poradził sobie w Milanie, ponieważ nie wiedział, jak chce grać, ale na jego obronę trzeba powiedzieć, że kompletnie nie pomogły mu w tym transfery. Na pierwszy rzut oka większość z nich zapowiadała się przyzwoicie, jednak w rzeczywistości okazały się klapą.
Pablo Armero przyszedł z Udinese, żeby wzmocnić lewą flankę, tymczasem przez całą przygodę na San Siro zebrał więcej żółtych kartek niż asyst. Kolumbijczyk występował właściwie tylko do stycznia, kiedy po fatalnym spotkaniu z Lazio wypadł ze składu i już się do niego więcej nie przebił. Nie lepiej potoczyła się przygoda Marco Van Ginkela, który zaraz po wypożyczeniu z Chelsea doznał kontuzji. Miejsce w pierwszym zespole udało mu się wywalczyć dopiero w marcu, ale gdy jego forma wzrosła, skończył się sezon i wrócił do macierzystego klubu.
Podobny los spotkał sprowadzonego z PSG Alexa. Brazylijski weteran, który oprócz sukcesów we Francji miał w CV między innymi mistrzostwo Anglii, podniósł poziom defensywy Milanu. Jednak tak samo jak Van Ginkel przez długi czas zmagał się z kontuzjami, przez co zagrał w zaledwie 18 meczach Serie A. Na plus można zaliczyć przyjścia Giacomo Bonaventury czy Diego Lopeza, ale nie były to transfery, które z miejsca mogły poprawić sytuację rossonierich.
Jeszcze bardziej rozczarowującym oknem transferowym było to w 2017 roku, tuż po przejęciu Milanu przez Chińczyków. – Byliśmy łączeni z wielkimi nazwiskami, takimi jak Pierre-Emerick Aubameyang, Alvaro Morata, Cesc Fabregas i Andrea Belotti. Żaden z nich nie przyszedł! – żalili się w internecie kibice.
Mimo tego wzmocnienia na papierze wyglądały solidnie. Do klubu przyszli Hakan Çalhanoğlu, André Silva, Franck Kessié i, co najbardziej imponujące, Leonardo Bonucci. Szkoda tylko, że nie przełożyło się to na grę. Ze wspomnianych zawodników oczekiwania spełnił właściwie tylko Çalhanoğlu. Milan przegrał z każdą drużyną z czołówki i zajął 6. miejsce. Z Ligi Europy został wyeliminowany przez Arsenal, a w Pucharze Włoch poległ w finale z Juventusem.
Jak ktoś później obliczył, władze klubu zainwestowały 200 milionów euro, żeby finalnie zdobyć tylko jeden punkt więcej niż w poprzednim sezonie. Na mistrzostwo analogicznie musieliby wydać 6,2 miliarda.
Te dwa przykłady pokazały Piolemu, że aby zbudować zespół, nie trzeba mieć wielkich pieniędzy. A mądre transfery dają lepsze efekty niż sprowadzanie gwiazd. Włoch zbudował silną drużynę wokół stosunkowo młodych zawodników takich jak Theo Hernandez czy Sandro Tonali, wspieranych przez doświadczonych weteranów: 35-letniego Oliviera Giroud i prawie 41-letniego Zlatana Ibrahimovica.
Wzmocniona została także defensywa. Obroną dobrze zarządzali niechciany w Chelsea Fikayo Tomori i wychowanek Lyonu Pierre Kalulu. W bramce za to świetnie spisywał się Mike Maignan. Kupiony za raptem 25 milionów euro bramkarz przepuścił tylko 21 goli i zachował czyste konto w 17 występach. Tak dobrych statystyk nie miał nawet Donnarumma. Francuz przebił go w statystyce obronionych strzałów, mając 81,2% skuteczności przy 71,2% swojego poprzednika w sezonie 2020/21. Według wskaźnika goli oczekiwanych, były golkiper Lille zapobiegł stracie ponad siedmiu bramek. Poza umiejętnościami bramkarskimi Maignan popisał się techniką i grą nogami, zaliczając asystę w meczu z Sampdorią.
Najlepszym „transferem” stał się natomiast Rafael Leao, który po dwóch słabych latach pokazał nowe oblicze. – Czuję się innym zawodnikiem, mam więcej pewności siebie – mówił po meczu z Sassuolo, w którym asystował przy wszystkich trzech trafieniach. W sumie w lidze Portugalczyk zebrał 11 goli i 10 asyst, czyli o jedno trafienie mniej oraz dwie asysty więcej niż w poprzednich dwóch sezonach, i zgarnął nagrodę dla najlepszego zawodnika Serie A. Leao został najlepszym strzelcem drużyny, dzieląc pierwsze miejsce z Olivierem Giroud.
LEKCJA CZWARTA: KLĄTWY I NAPASTNICY
Francuz przychodził do klubu tuż po zdobyciu z Chelsea Ligi Mistrzów i pewnie nie sądził, że tak szybko dorzuci do gabloty kolejne trofeum. W sezonie 2021/22 był jednak ważnym elementem w układance Piolego i między innymi dzięki niemu scudetto trafiło do Milanu.
Giroud w swoim stylu nie strzelał wielu goli, ale w najważniejszych momentach koledzy mogli na niego liczyć. W derbach Mediolanu w cztery minuty trafił do siatki dwa razy i odmienił losy spotkania oraz całej walki o tytuł. Gdy później Pioli analizował drogę po mistrzostwo, wskazał właśnie na ten występ jako jeden z decydujących.
Co ciekawe, przed przyjściem wychowanka Grenoble na San Siro panowało przekonanie, że zawodnicy z „dziewiątką” na plecach są przeklęci. Od odejścia Filippo Inzaghiego żaden napastnik z tym numerem nie spełnił oczekiwań kibiców. Złą passę rozpoczął Pato, któremu w karierze przeszkodziły kontuzje. Klątwa przeszła na Alessandro Matriego – Włoch grał w Mediolanie tylko pół roku, strzelił jedną bramkę i szybko uciekł do Fiorentiny. Po nim przyszła kolej na kompletnie nieudany eksperyment z wypalonym wcześniej w Chelsea Fernando Torresem, który w 10 spotkaniach zebrał tyle trafień co Matri. Ich kiepską serię kontynuował Mattia Destro i Luiz Adriano – strzelcy odpowiednio trzech i czterech gole w lidze.
Przerwanie klątwy obiecywał wypożyczony z Juventusu Gonzalo Higuain: – Grałem już wcześniej z numerem 9, więc nie jest to dla mnie problem – zapowiadał. Po czym trafił do siatki sześć razy i po sześciu miesiącach powędrował do Chelsea. Ostatni przeklęty snajper to Krzysztof Piątek. Polak jeszcze z „dziewiętnastką” zgromadził w Serie A dziewięć bramek i jedną asystę. Kiedy jednak w następnym sezonie zaczął występować z „dziewiątką”, zatrzymał się na czterech golach.
Fakt, że to właśnie często niedoceniany i pomijany Giroud przerwał tę „klątwę”, dodaje kolejny romantyczny element do opowieści o Milanie.
LEKCJA PIĄTA: CIERPLIWOŚĆ
Stefano Pioli kilkanaście godzin po ostatnim gwizdku w Sassuolo wytatuował sobie na ręku tarczę z numerem 19, symbolizującą jego pierwsze w karierze i dziewiętnaste w historii Milanu mistrzostwo Włoch. Wywalczenie scudetto to jego największy sukces i marzenie, które udało się spełnić dzięki cierpliwości zarządu. Od tytułu w 2011 roku rossoneri zatrudniali dziesięciu trenerów, w tym między rokiem 2014 a 2017 na San Siro pracowało ich aż ośmiu. Pioli był właściwie pierwszym od czasu Allegriego, który zasłużył na kredyt zaufania i czas na uspokojenie sytuacji.
W pewnym momencie było jednak blisko, żeby i on stracił pracę. W grudniu 2019 roku po przegranej 0:5 z Atalantą przyszłość 56-latka stanęła pod dużym znakiem zapytania. Plotki o zwolnieniu nie opuszczały go przez dobre kilka miesięcy, a kiedy tuż przed początkiem lockdownu Milan zgubił punkty z Genuą, wydało się, że jego dni są policzone. Włoskie media pisały nawet, że klub skontaktował się już z Ralfem Rangnickiem, który miał przeprowadzić mediolańską rewolucję.
Do tego ostatecznie nie doszło. Jak się później okazało, w szeregach Milanu wybuchł wewnętrzny konflikt. W obronie Piolego stanął dyrektor Ivan Gazidis i dzięki temu Włoch został na stanowisku. – Czas pokaże, czy ciepła woda w kranie okaże się tym, co dla mediolańskiego klubu najlepsze – pisał wtedy na newonce.sport Michał Trela w obronie odrzuconego Rangnicka. W tym przypadku czas był bezlitosny. Minęły dwa lata, Austriak skompromitowany opuszcza Manchester United, a Pioli buduje swój pomnik na San Siro.
Przyszły sezon będzie dla niego czwartym w roli szkoleniowca Milanu. Dłużej w XXI wieku pracował tam tylko Carlo Ancelotti. Biorąc pod uwagę, z jak młodym składem Pioli ma do czynienia, możemy liczyć, że uda mu się przebić aktualnego trenera Realu Madryt. Jednak nawet jeśli nie da rady, na kartach historii już na zawsze zapisze się jako ten, który przywrócił Milan na tron, mimo że nikt na niego nie stawiał.
Z ostatnich dziesięciu miesięcy z pewnością można wyciągać kolejne lekcje. Na szczęście w Mediolanie nie muszą się już uczyć tylko na błędach. Pioli sprawił, że wreszcie zyskali punkt odniesienia w sukcesach.
Komentarze 0