Przez lata karierę Andy'ego Reida definiowało słowo „prawie”. Trener Kansas City Chiefs już rok temu zerwał jednak tę łatkę, a teraz walczy o coś więcej. Jeśli zdobędzie drugie z rzędu Super Bowl, już nikt nie będzie kwestionował jego statusu jako jednego z najwybitniejszych szkoleniowców w NFL w XXI wieku. A może nawet w historii.
Był sylwester 2012 roku i choć wszyscy szykowali się do świętowania, Andy Reid nie był w nastroju do imprezy. Chwilę wcześniej prowadzeni przez niego Philadelphia Eagles przegrali ostatni mecz sezonu zasadniczego z New York Giants aż 7:42 i dla władz klubu to była kropla, która przelała czarę goryczy. Kilka godzin po porażce właściciel zespołu Jeffrey Lurie poinformował opinię publiczną, że kontrakt Reida, który pozostawał na stanowisku trenera głównego Eagles od 1999 roku nie zostanie przedłużony. I trudno było znaleźć wtedy kibiców tej drużyny, którzy twierdzili, że to zła decyzja.
SZCZEGÓLARZ, KTÓRY CIĄGLE BYŁ BLISKO
Przegrana z Giants wieńczyła najgorszy sezon Orłów za kadencji Reida. Drużyna kończyła rozgrywki bilansem 4-12 i wszystko dla szkoleniowca kończyło się w Filadelfii w brzydki, gorzki sposób. Cały rok był zresztą fatalny, bo w sierpniu Reid pochował swojego syna, który zmarł tragicznie w wieku zaledwie 29 lat i przez to nie potrafił się skupić na pracy. Tylko w pierwszym sezonie, kiedy przejmował zespół po kilku chudych latach, doprowadził Eagles do bilansu 5-11, po drodze w 2005 roku był jeden gorszy rok z sześcioma zwycięstwami, a poza tym Reid i Eagles zawsze byli synonimem zespołu bardzo dobrego, któremu jednak cały czas czegoś brakowało. Amerykanie, którzy w opisywaniu sportu lubią nietypowe porównania, mawiają o takich, że „zawsze są druhną, ale nigdy nie były panną młodą”.
Reid dobrze znał to uczucie. Jeszcze pierwszy rok pracy w Eagles potraktował przejściowo. Wykorzystał drugi wybór w drafcie do wzięcia rozgrywającego Donovana McNabba, wokół którego zaczął budować swój atak. Zresztą przychodził z reputacją specjalisty od niego. Kilka wcześniejszych lat (1992-98) spędził w Green Bay Packers, gdzie był asystentem Mike'a Holmgrena i bezpośrednio współpracował z Brettem Favrem. Dla legendarnego rozgrywającego to był najlepszy czas w karierze – przez trzy sezony z rzędu zdobywał nagrodę MVP i docierał dwukrotnie do Super Bowl, triumfując raz. Wiadomo było więc, że Reid będzie mocnym kandydatem dla zespołów, które poszukują nowych trenerów.
Szansy doczekał się w Filadelfii. Anegdota głosi, że prezydent Eagles Joe Banner pytał w całej lidze o nazwiska szkoleniowców, na których zawodnicy narzekają, że są zbytnimi perfekcjonistami i nie odpuszczą, jeśli nawet najmniejszy detal jest zaniedbany. Podczas wywiadu środowiskowego pojawiło się nazwisko Reida i pogłoski potwierdziły się, kiedy ten pojawił się na rozmowie kwalifikacyjnej z grubym na kilkanaście centymetrów zeszytem, w którym dokładnie rozpisał, co należy poprawić w zespole, jak należy to poprawić i jak wyglądać będzie droga z dołu tabeli na szczyt. I choć prasa była zdumiona, że pogrążeni w kryzysie Eagles sięgają po tak młodego, 39-letniego wówczas szkoleniowca i to bez doświadczenia w roli koordynatora, a jedynie trenera pozycyjnego, to w Filadelfii byli przekonani, że robią dobrze. Zresztą początkowo rozważali Holmgrena, który też żegnał się z Packers, ale ten wybrał ofertę z Seattle Seahawks, którzy dali mu większą władzę. W rozmowie z Luriem i zarządem Orłów przekonywał jednak, że nie ma lepszego kandydata niż jego dotychczasowy asystent.
Pod wodzą Reida Eagles szybko poprawili wyniki. Już w drugim sezonie osiągnęli bilans 11-5 i wygrali jedno spotkanie w play-offach, a później zaczęła się seria, która zdefiniowała ten związek. Przez cztery lata z rzędu Eagles docierali do finału konferencji, jednak najpierw przez trzy kolejne przegrywali decydujący mecz o awans do Super Bowl, a w sezonie 2004 w końcu udało się przebić szklany sufit, jednak w finale McNabb miał problemy zdrowotne i wymiotował za linią boczną przez cały mecz, gwiazdor drużyny i skrzydłowy Terrell Owens leczył się specjalnie, by wystąpić mimo poważnej kontuzji kostki (mimo gry z urazem zagrał bardzo dobrze) i New England Patriots, zmierzający po trzeci tytuł w ciągu czterech lat, okazali się po prostu za mocni.
Porażka w Super Bowl spuściła z drużyny powietrze. W ciągu następnych ośmiu sezonów Eagles tak samo często awansowali do play-offów, jak i nie udawało im się to. A nawet gdy już tam wchodzili, to finał konferencji osiągnęli tylko raz i później kończyło się na tzw. „one and done”, czyli porażce od razu w pierwszej rundzie. Powolne pożegnanie zaczęło się od 2010 roku – kolejne odpadnięcie w play-offach, kolejny sezon niespełnionych oczekiwań i powtórka tego samego cyklu sprawiła, że kibice zaczęli skandować, że Reid powinien zostać zwolniony. Głosy nasiliły się w sezonie 2011, kiedy Eagles stali się samozwańczym „Dream Teamem” po pozyskaniu kilku gwiazd i mistrzowskich zapowiedziach. Skończyło się jednak bilansem 8-8 i brakiem play-offów, a rok później było wspomniane 4-12. Pożegnanie z Reidem wynikało więc nie tyle z faktu, że zespół latami prezentował się tak słabo, a raczej z tego, że po ciągłym podlatywaniu blisko słońca i upadaniu na ziemię, formuła się wyczerpała.
Przez 14 lat Reid rozbudził oczekiwania, ale nigdy nie potrafił wygrać tego, co najważniejsze. Gdyby wtedy zapytać fanów i ekspertów od NFL o najkrótszą opinię o Reidzie, wielu powiedziałoby pewnie: „Dobry trener, ale bez sukcesów”. Na ostatnim spotkaniu z zawodnikami zebrał owacje na stojąco i było mnóstwo wzruszeń, ale w międzyczasie media i spora część kibiców w Filadelfii go pożerała. Nieważne było to, że za swojej kadencji poprowadził Eagles do 120 zwycięstw w sezonie zasadniczym i 10 w play-offach i wygrał dywizję sześciokrotnie, co stanowiło najlepszy okres w historii klubu. Liczyło się tylko Super Bowl, którego wówczas Orły jeszcze nigdy nie świętowali. Po tak długim czasie wszyscy mieli już dość kolejnych porażek w decydujących momentach i chemia się skończyła. Obie strony potrzebowały nowego otwarcia.
WIĘKSZY SPOKÓJ W KANSAS CITY
Po tak długim czasie i zmaganiu się z dużą presją przez 14 lat wielu spodziewało się, że Reid zrobi sobie rok przerwy. On jednak od razu rzucił się w wir pracy i znalazł nowe wyzwanie. Pięć dni po pożegnaniu z Eagles już został zaprezentowany jako nowy trener Kansas City Chiefs i przejmował drużynę w znajomych okolicznościach – taką, która tylko w jednym z sześciu wcześniejszych sezonów awansowała do play-offów, właśnie wybierała wysoko w drafcie, bo miała „jedynkę” w 2013 roku i przede wszystkim taką, która długo czekała na mistrzostwo. W przeciwieństwie do Eagles, Chiefs mieli już w dorobku Super Bowl, ale działo się to w sezonie 1969, a w momencie zatrudniania Reida, czekali na choćby pojedyncze zwycięstwo w play-offach od 20 lat. Słowem: to, co w Eagles było dla niego podłogą, w Kansas City od lat było sufitem, dlatego witali Reida z otwartymi rękami. Samo miasto też lepiej pasowało do charakteru trenera niż słynąca z krewkich fanów i bezlitosnej prasy Filadelfia. Kansas City to amerykańska stolica grillowania i miasto żyjące futbolem. Dla jowialnego, zakochanego w cheeseburgerach Reida to było dobre otoczenie.
Reid nie po to przyjechał jednak do KC, by objadać się żeberkami czy burgerami. Musiał zacząć od pracy u podstaw, a w tym miał już doświadczenie. Jego kadencja w Eagles wprawdzie naznaczona była porażkami w meczach o największą stawkę, ale Reid udowodnił, że jak mało kto potrafi rozwijać graczy. Przez 14 lat w Eagles 19 różnych zawodników zaliczyło 44 występy w Meczu Gwiazd NFL – to najlepszy wynik w tym czasie, a na korzyść trenera przemawiał fakt, że żaden z tych futbolistów nie dostąpił tego zaszczytu zanim pracował z Reidem. Ponadto przychodził jako specjalista od pracy z rozgrywającymi, a tych przez lata Chiefs mieli słabych. Znalezienie odpowiedniego stało się więc priorytetem.
Reid podszedł jednak do sprawy bardzo spokojnie. Draft 2013 uznawało się za słabo obsadzony i historia przyznaje tym ocenom rację – dziś śmiało można mówić, że to była najgorsza „klasa” w dziejach NFL. Chiefs mieli luksus posiadania numeru 1, ale wiadomo było, że chętnie się go pozbędą, ale... nikt go nie chciał. Jednym z kłopotów w tym naborze był bowiem fakt, że brakowało świetnie prosperującego rozgrywającego, a to oni zazwyczaj są „jedynkami”. Kiedy więc jasne stało się, że Chiefs nie znajdą partnera do wymiany, Reid sięgnął po doświadczonego Alexa Smitha, a w drafcie wybrał ofensywnego liniowego Erica Fishera – futbolistę, którym trudno się było zachwycać, ale czas pokazał, że niewiele było w drafcie 2013 lepszych kandydatów. Z nowym rozgrywającym i trenerem Chiefs ruszyli przed siebie.
MAHOMES, CZYLI ZŁOTY BILET
Reid od tego czasu potwierdza to, co wiedzieliśmy o nim już wcześniej. Zespół z Kansas City już w pierwszym jego sezonie poprawił bilans z 2-14 na 11-5 i choć w play-offach przegrał mecz z Indianapolis Colts w dramatycznych okolicznościach, trwoniąc wysokie prowadzenie, to i tak poprawa była ogromna. Dwa lata później w końcu udało się zwyciężyć w styczniu, przerywając 22-letnią posuchę. Z czasem coraz mocniej było jednak widać, że Smith to rozgrywający, który ma swoje ograniczenia. Chiefs wygrywali – pod wodzą Reida zresztą jeszcze nigdy nie byli na minusie – i wchodzili do play-offów, ale można było odczuć, że brakuje im QB z topu, by z drużyny, która tylko tam awansuje, stali się kimś, kto bije się o mistrzostwo.
Wszystko zmieniło się w 2017 roku. Smith robił się coraz starszy i Chiefs po cichu rozglądali się za długofalowym następcą. W drafcie mieli odległy wybór, jednak kiedy scenariusz zaczął układać się tak, że do „dziesiątki” spadli zarówno Deshaun Watson, jak i Patrick Mahomes, to Reid zaczął szukać partnerów do wymiany. Zgodzili się Buffalo Bills i Chiefs nagle znaleźli się w pozycji do wzięcia któregoś z dwóch młodych rozgrywających. Wówczas skauci wyżej oceniali umiejętności Watsona. Albo raczej – twierdzili, że Watson to gracz „na już”, a Mahomes to produkt ofensywnego systemu na uczelni Texas Tech, gdzie kumulował statystyki, ale jednocześnie zawodnik, który potrzebuje „obróbki” zanim zacznie grać na wysokim poziomie w NFL. I kiedy wielu spodziewało się, że w kontekście Chiefs usłyszymy nazwisko Watsona, Reid sięgnął po Mahomesa, a Watson spadł nieco dalej do Houston Texans.
Wtedy ten ruch był nieco zagadkowy, ale dziś wygląda jak posunięcie geniusza. Smith jeszcze przez rok był podstawowym rozgrywającym Chiefs i mentorem Mahomesa, debiutant zagrał w pierwszym roku tylko raz, w nie zmieniającym niczego ostatnim spotkaniu sezonu zasadniczego. Pokazał się jednak z na tyle dobrej strony, że po sezonie Smitha oddano do Waszyngtonu, a w Kansas City zaczęła się era Mahomesa. Okazało się bowiem, że Chiefs trafili na żyłę złota. Reid też odżył, bo z Mahomesem mógł poszerzyć wachlarz zagrań w ofensywie i puścić wodze fantazji. Mimo że zbliżał się już do 60. roku życia, to kreatywnością nie ustępował młodym trenerom, których fala zaczęła napływać do NFL. Mahomes w pierwszym sezonie w roli podstawowego QB Chiefs przebojem wdarł się na szczyt – zgarnął nagrodę MVP, przebił granicę 5000 jardów, podawał na 50 przyłożeń i z dnia na dzień stał się zawodnikiem, którego cała liga zazdrościła Reidowi.
To połączenie, na którym korzystają wszyscy. Mahomes ma doświadczonego trenera, który nie zamknął się w swojej bańce, tylko cały czas ma głowę otwartą na nowe pomysły. Reid z kolei dostał rozgrywającego, jakiego przez całą karierę po prostu nie miał i sam powtarza, że Mahomes odmienił jego karierę. Nic dziwnego. Już teraz mówi się, że 25-latek to najzdolniejszy futbolista, jaki kiedykolwiek grał na tej pozycji w NFL. – Andy sprawia, że wszystko staje się łatwiejsze. Ma ogromną wiedzę i potrafi w sekundę wymyślić coś, co zaskoczy rywala. Przygotował mnie na wszystko w tej lidze – chwalił swojego szkoleniowca Mahomes. A Reid tylko zaciera ręce. Mahomes związał się z Chiefs umową do 2031 roku i trener, wiedząć, że ma gwiazdą i lidera na lata, ani myśli o emeryturze. Po tym, jak w zeszłym roku Chiefs sięgnęli po Super Bowl, a podania rozgrywającego w końcówce meczu i jego świetna gra w decydujących momentach ten triumf zapewniła, Reid wysłał w świat przestrogę: – On już jest wielki, ale wiecie, co jest najstraszniejsze? Że ten chłopak będzie tylko lepszy.
Dziś para zmierza po drugie z rzędu mistrzostwo. Na ich drodze staje wprawdzie Tom Brady w swoim dziesiątym występie w Super Bowl wraz z Tampa Bay Buccaneers i choć trudno stawiać przeciwko jego wielkiemu doświadczeniu, to z drugiej strony Chiefs od początku sezonu typowani są jako faworyt do obrony tytułu. Dla Reida ten mecz będzie miał wyjątkowe znaczenie. O takich spotkaniach w takich wypadkach mówi się „legacy game” – mecz o dziedzictwo. Na szali jest bowiem potwierdzenie swojej wielkiej reputacji, bo choć Reid jest szósty na liście szkoleniowców z największą liczbą zwycięstw w 101-letniej historii NFL, to przez lata jego karierę najlepiej określało słowo „prawie” i debatowano, czy po zakończeniu znajdzie się w Hall of Fame. Teraz to pewne. Reid już jest mistrzem, a jeśli pokona Buccaneers, zostanie zaledwie siódmym trenerem, któremu udało się wygrać Super Bowl dwa razy z rzędu.
Zeszłoroczny finał z San Francisco 49ers był dla Reida najważniejszym meczem w karierze, bo miał pozwolić zrzucić z siebie presję i zerwać łatkę wybitnego trenera bez wybitnych osiągnięć. Ten też jest istotny, jednak ma już inny ciężar gatunkowy. Jeżeli Chiefs wygrają i obronią tytuł, 62-latek stanie się legendą za życia. Trzeba tylko rozprawić się z gwiazdozbiorem z Tampy pod wodzą najlepszego zawodnika w dziejach NFL. Brady już raz zespuł Reidowi Super Bowl i trener KC chętnie weźmie rewanż. Po takim triumfie już nikt nie będzie kwestionował tego, że Reid to jeden z największych innowatorów, jakiego widziała liga i najwybitniejszych trenerów nie tylko w XXI wieku. Przez lata próbował się wdrapać na szczyt i przekonał się, jak wielkie to wyzwanie. Teraz okaże się, czy – zgodnie z często powtarzanym powiedzeniem – utrzymanie się na nim faktycznie jest trudniejsze.