Długowieczna legenda polskiego kosza. Rekordowa kariera Filipa Dylewicza

Zobacz również:OSTATNI MECZ #4. Pakt
Filip Dylewicz
Fot. Piotr Kieplin / Pressfocus

Mimo czterdziestki na karku nieraz ratował Asseco Arkę Gdynia z problemów. W Trójmieście spędził większość kariery, o której trudno będzie zapomnieć kibicom Polskiej Ligi Koszykówki. Filip Dylewicz biegał na krajowych parkietach przed ponad dwadzieścia lat. Teraz chce skupić się na nowych wyzwaniach – być może związanych z ukochanym sportem.

Temat zakończenia kariery przez Filipa Dylewicza często pojawiał się w ostatnich sezonach. Patrząc na wiek zastanawiano się, kiedy powie „pas”. Szkopuł w tym, że cały czas czuł się na siłach do gry. Nie był zapchajdziurą, która pojawiała się na parkiecie raz na kilka miesięcy. Nie był również Udonisem Haslemem, który, choć wśród fanów Miami Heat ma ogromne poważanie, to przez ostatnich sześć sezonów rozegrał w sumie niecałe sześćdziesiąt spotkań.

Były reprezentant Polski ogłosił decyzję w studiu TVP Sport po meczu Polska - Niemcy. Najpierw zaczął od podziękowań, a później doprecyzował, że chodzi o zakończenie kariery.

– Moja przygoda z koszykówką jako zawodnika prawdopodobnie dobiegła do końca – opowiadał 42-latek. Jako zawodnik Energa Basket Ligi może czuć się spełniony. Odchodzi jako siedmiokrotny mistrz Polski, MVP finałów PLK czy rekordzista ligi pod względem liczby występów.

PRZEBOJOWY SKRZYDŁOWY

Sportowcy często mówią, że ważniejsza od talentu jest ciężka praca. Rzadko porusza się temat genów. Dylewicz nie ukrywał, że na sport był niejako skazany. Dobre warunki fizyczne przydały mu się w koszykówce. Mając ponad dwa metry wzrostu mógł spokojnie grać w kraju jako silny skrzydłowy.

– Każdy z nas ma predyspozycje do danej dziedziny, pytanie tylko, czy je wykorzysta. W moim przypadku tak się stało. Od zawsze wiedziałem, że będę sportowcem. Wiedzieli to też moi przyjaciele, których poznałem jako nastolatek i z którymi od czasu do czasu się spotykam – mówił w lutym w wywiadzie dla „Dziennika Bałtyckiego”.

Basket pojawił się w życiu „Dyla” przypadkowo. Sporą rolę odegrała babcia, która pełniła dla nastolatka rolę wielkiego wychowawcy. To między innymi dzięki niej zawitał do juniorów Astorii Bydgoszcz. Pomimo faktu, że trafił do grupy zawodników z paroletnim doświadczeniem, szybko się odnalazł. W trzy lata przeszedł drogę od początkującego juniora do debiutanta w PLK. To ostatnie stało się już w Trefu Sopot. Zespół z Trójmiasta w 1997 roku był beniaminkiem najwyższej klasy rozgrywkowej. Do głosu jeśli chodzi o medale wszedł już w XXI wieku.

Kto wie jak potoczyłyby się losy zawodnika, gdyby nie… Alfa Romeo. Koszykarz zakochał się w aucie, którym na co dzień jeździł trener Arkadiusz Koniecki. By sfinansować zakup podpisał trzyletnią umowę. Pech chciał, że samochód okazał się mocno bity. – Był szrotem – wspominał Dylewicz. Niemniej jak sam dodaje, wieloletnia umowa być może uchroniła go przed zwolnieniem. Trudno było pozbyć się gracza, który miał długi kontrakt.

Pieniądze Prokomu Ryszarda Krauzego uczyniły z sopocian ligowych potentatów. W 2001 roku zdobyli brąz, a już rok później srebro mistrzostw Polski. Dylewicz grał niewiele, więc w sezonie 2002/03 wysłano go do Pruszkowa. Tak jak Trefl wyrastał na wielką firmę, tak Old Spice Pruszków (znany dawniej jako Mazowszanka) był cieniem dawnej marki. Skrzydłowy dostał dużo szans gry w zespole, który po sezonie ogłosił upadłość. Od tamtej pory aż do dziś Pruszkowa nie widziano w elicie.

OSTOJA TRÓJMIEJSKIEGO SPORTU

Powrót do Sopotu okazał się początkiem złotej serii dla obu stron. U Eugeniusza Kijewskiego grali czołowi polscy zawodnicy, a także gwiazdy zza granicy. Goran Jagodnik, Tomas Pacesas, Donatas Slanina czy Milan Gurović to tylko wybrane przykłady. Dylewicz przez pierwsze sezony grał po 15-18 minut na mecz rzucając średnio po 6-8 punktów. Przełomem okazał się sezon 2007/08. Po Kijewskim funkcję trenera objął Pacesas, który dopiero co zakończył zawodową karierę.

To z nazwiskiem Litwina wiążą się złote momenty trójmiejskiego basketu w Europie. „Dylu” zdobył z nim kolejne dwa złota, notując dwucyfrową średnią punktów, a także Eval na poziomie czternastu „oczek”. To, co rzuca się po latach przeglądając statystyki, to celność rzutów. Podkoszowi z reguły nie należą do wirtuozów w tej kwestii. Dylewicz według trenerów nie dysponował wyborną techniką, lecz trening i celność sprawiła, że przymykano na to oko.

Dobrą grą w Polsce (w 2008 roku został MVP finałów PLK) zapracował na transfer zagraniczny. Przed sezonem 2009/10 trafił do Air Avelino, które rok wcześniej zdobyło Puchar Włoch. W tym samym zespole, na tej samej pozycji rywalizował z rodakiem Szymonem Szewczykiem.

– Tutaj poziom jest wyższy, a drużyny zdecydowanie bardziej wyrównane, gra się szybciej. Myślę, że każde ligowe spotkanie będzie dla mnie i dla mojego zespołu dużym wyzwaniem – mówił „Przeglądowi Sportowemu” po sparingach przedsezonowych.

Przygoda z Włochami, jak i z występami poza Polską trwała rok. Choć Dylewicz dostawał po dwadzieścia minut w Serie A, to średnie 5,6 punktów oraz niecałych czterech zbiórek na mecz nie porywał. Wrócił więc tam, gdzie czuł się najlepiej – do Sopotu.

W Trójmieście w międzyczasie doszło do rozłamu. Dawny Prokom Trefl Sopot przeniósł się do Gdyni. Jako Asseco Prokom Gdynia klub pod wodzą Pacesasa dotarł do ćwierćfinału Euroligi, co do dziś uchodzi za największy wyczyn w historii występów polskich klubów w najbardziej elitarnych rozgrywkach kontynentu. Sopockie środowisko nie chciało pogodzić się z „emigracją” klubu i szybko stworzyło nowy Trefl, który na mocy ustaleń podobnie jak klub z sąsiedniego miasta miał prawo do wcześniejszych mistrzostw.

Nowy-stary klub w tamtym czasie znajdował się w cieniu krezusa z Gdyni. Dylewicz grał i rzucał wiele, będąc czołową postacią sopocian. To tutaj w sezonie 2011/12 rzucał po blisko szesnaście punktów na mecz, osiągając rekordową średnią. Spędził nad morzem trzy lata, po czym wylądował w Turowie Zgorzelec, który w ostatnich latach co rusz walczył o złoto, lecz finalnie kończył ze srebrem. Gdy w końcu zdobyli pierwsze i jedyne mistrzostwo, to głównym bohaterem był Dylewicz, który po raz drugi został MVP finałów.

NIE TYLKO KOSZYKÓWKA

To w Zgorzelcu po raz ostatni „Dylu” wystąpił w Eurolidze. Choć Polakom i Polsce trudno było o sukcesy, to on może pochwalić się jak na nasze warunki dobrym osiągnięciem. Zdobył w tych rozgrywkach przeszło 400 punktów. Więcej od niego rzucili spośród Polaków tylko Maciej Lampe, Mateusz Ponitka i Adam Wójcik – jedyny mający w dorobku czterocyfrową liczbą oczek.

Przy granicy z Niemcami grał do końca sezonu 2015/16. Później znów wylądował w Treflu, skąd w 2018 roku trafił do rywala zza miedzy, Arki Gdynia. W Trójmieście grał niemal do końca z przerwą na chwilowe występy w Lesznie (I liga) i Ostrowie Wielkopolskim (sezon 2019/20). Pomimo upływających lat cały czas nie schodził z dobrego poziomu.

Co ciekawe, pomimo lat gry w kosza, Dylewicz nie był nigdy fanem oglądania basketu. – Czy uprawianie jakieś dyscypliny sportu obliguje od razu do tego, że trzeba być jej wielkim fanem w czasie wolnym? Ja twierdzę, że nie. Może z racji tego, że nie oglądam tego sportu tak często, to nie jestem zmęczony koszykówką w tym wieku? Cały czas cieszę się z tych chwil, które mogę spędzić na parkiecie – mówił dla „WPSportoweFakty” w 2018 roku.

Poza boiskiem „Dylu” chętnie angażuje się w motoryzacje. Lata temu często zmieniał auta. Pasja stała się tak wielka, że odkrył w sobie nutkę handlarza. – Oprócz tego, że kupuję samochody, lubię je modyfikować, ale nie tylko. Zajmuję się nimi od sprzątania, przez odkurzanie, mechanikę, po śledzenie nowinek technicznych. To pochłania sporo pieniędzy, ale jednocześnie pozwala spełniać swoje fantazje i sprawia mi to olbrzymią przyjemność. To taka odskocznia od codzienności koszykarsko-rodzinno-życiowej. Potrafię sam wykonać podstawowy serwis samochodu – mówił kilka miesięcy temu.

REKORDZISTA

Dylewicz grał sezon za sezonem. Tylko w dwóch rozegrał mniej niż dwadzieścia spotkań (chodzi o PLK). Przeważnie co roku grał w minimum 25-30 meczach. To sprawiało, że licznik występów wzrastał. Do ubiegłego roku palmę pierwszeństwa posiadał Dariusz Parzeński (672 mecze). Podobnie jak kolega, tak i on grał jako silny skrzydłowy. Młodszy z podkoszowych przebił starszego na początku 2021 roku.

– Raz myślę, by kończyć, a raz myślę, by dać sobie jeszcze jedną szansę. Koledzy popychają mnie do tego, żebym nadal grał i to przez 2-3 lata. Ale nie oszukujmy się: gra jest coraz szybsza. Ja na pewno jestem spełnionym koszykarzem. Jedno jest jednak pewne: PESEL nie gra, najważniejsze jest to, jak człowiek się czuje. Radzę nie patrzeć w moją metrykę, bo ona nieco zakłamuje rzeczywistość – mówił świeżo po 673. występie w PLK.

Pomimo wahań, Dylewicz został na kolejny sezon. Ostatni rok był dla gdynian wielkim sprawdzianem. Problemy finansowe sprawiały, że nie mogli pozwolić sobie na wielkie transfery. Co więcej, na niektóre spotkania wyjeżdżali w dniu meczu, aby zaoszczędzić na podróży. Mimo to Arka utrzymała się, a „Dylu” w wieku 42 lat grał po ponad dwadzieścia minut na mecz. Licznik występów w PLK ostatecznie zatrzymał się na 708 spotkaniach.

Być może Dylewicz nie rozstanie się z koszykówką. Jeszcze niedawno mówił, że widziałby siebie w roli trenera grup młodzieżowych, aby nabrać doświadczenia przed pracą z seniorami. Wspomnianego doświadczenia zawodniczego w PLK nikt nie miał więcej. 42-latek zawsze uchodził za człowieka opanowanego i zmotywowanego na pracę i profesjonalizm. Praca trenerska często weryfikuje, ale legenda ligi ma za sobą dużo atutów, by rozpocząć „życie po życiu” z sukcesami.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.
Komentarze 0