Znowu film Andersona, z którego pamięta się tylko kadry i pastele.
W uniwersum Wesa Andersona poczekalnia dusz znajduje się gdzieś w zapomnianej przez Boga wiosce na pustyni. Kompleks domków letniskowych, stacja badawcza i warsztat samochodowy – raczej średnio idealne miejsce do nastawienia popękanych życiorysów, ale wystarczy dla tych, którzy przypadkowo się w nim znaleźli. Jak wojenny fotograf Auggie (Jason Schwartzmann), który podróżował z rodziną, gdy nagle zepsuł mu się samochód i dopiero tam, w przerwie pomiędzy kolejnymi kilometrami na liczniku, zdobywa się na wyjawienie swoim dzieciom, że ich matka (Margot Robbie) zmarła trzy tygodnie wcześniej. Niedoceniona aktorka Midge (najlepsza z całej obsady Scarlett Johansson) też jest tu na chwilę – dobry moment na to, żeby zwolnić i zastanowić się nad życiem. Dyrektorka lokalnego centrum badawczego (Tilda Swinton) pewnie wolałaby kierować NASA, ale los zesłał ją tutaj, podobnie jak surowego dowódcę wojskowego garnizonu (Jeffrey Wright), również stacjonującego w Asteroid City. Do tego właśnie rusza młodzieżowy piknik naukowy, na który zjechały młode mózgi z całej Ameryki, a w okolicy ląduje... UFO.
Wystarczająco atrakcji nawet jak na jeden dzień w metropolii, tymczasem pomimo całego tego cyrku w Asteroid City czas nadal płynie powoli. Bohaterowie są samotni ze swoimi życiowymi porażkami, ale ponieważ budują, przypadkową, ale zawsze, wspólnotę, to mogą przynajmniej zwierzyć się z nieszczęść komuś z domku obok. Nagle pojawi się jakiś romans. Ktoś inny, do tej pory konsekwentnie odrzucany przez otoczenie, znajdzie na tym zadupiu grupę ludzi, którzy go zrozumieją. Trochę w nowym filmie Wesa Andersona jest przepracowywania życiowego wyobcowania jak z Paryż, Teksas Wima Wendersa, trochę popandemicznej pustki, a trochę goryczy, błyskawicznie odwołującej do Genialnego klanu, pierwszego wielkiego filmu Andersona. Generalnie – lata lecą, a reżyser dalej wierzy w siłę naprawianych relacji. Sam przyznał kiedyś, że echa rozwodu rodziców, który mocno przeżył jako mały chłopiec, odbijają się w jego filmowym świecie, odkąd chwycił za kamerę.
Ciekawe – jakby tak spojrzeć w filmografię Andersona, to łatwo zauważyć, że po 50-tce reżyser znalazł w sobie upodobanie do zabawy formą na przestrzeni kilku narracyjnych planów. W poprzednim Kurierze francuskim porwał się na zrobienie gazety w wersji kinowej, dzieląc scenariusz na poszczególne, stylizowane na prasowe artykuły części. Tu też historia jest prowadzona wielotorowo, bo obok sytuacji z Asteroid City jest jeszcze wątek dramatopisarza, wymyślającego całą tę historię. Wątek, niestety, niepotrzebny. Narracja z perspektywy twórców nie wnosi do tej historii absolutnie niczego, nie dodaje do historii istotnych didaskaliów, przeciwnie – jeszcze podkręca mnogość bohaterów, których i tak jest w Asteroid City za dużo. No chyba że motyw trudności twórczych ma wyjaśnić widzom, dlaczego druga, rozgrywająca się już w miasteczku historia tak rozczarowuje pod względem emocjonalnym. Najwyraźniej Wesowi Andersonowi po prostu kiepsko pisało się scenariusz.
Do pewnego momentu miano twórcy z najpotężniejszymi obsadami w Hollywood nosił Woody Allen, teraz pałeczkę w sztafecie przejął od niego właśnie Anderson. Oprócz już wymienionych aktorek i aktorów przez ekran przewijają się m.in. Edward Norton, Bryan Cranston, Maya Hawke, Adrien Brody, Steve Carell, Willem Dafoe... Tylko znów – po co? Wielu równie ważnych bohaterów w ledwie 100-minutowym filmie nie ma najmniejszych szans na to, by widz głębiej wszedł pod ich skórę, zbliżył się do prywatnych historii. Anderson jest dobry w zwięzłym, czasem ograniczonym dosłownie do jednego ujęcia stylu opisywania własnych postaci (jeden rzut okiem na bohatera granego przez Toma Hanksa wystarczy, żeby dowiedzieć się, co to za człowiek), natomiast sytuacja jest taka, że gdy tylko udaje się zrozumieć motywacje jednej z nich, to od razu musi ustąpić miejsca innej. Nie da Anderson czasu na zanurzenie się w tej samotniczej zawiesinie, jaka opatula wioskę Asteroid City. A przecież dokładnie to było największą siłą Genialnego klanu. Ale to jeszcze nie był ten nieznośnie zakochany we własnym stylu twórca, który umarłby, gdyby miał nakręcić chociaż jedno ujęcie nie będące pinterest-friendly. Od The Grand Budapest Hotel Anderson konsekwentnie spłyca scenariusze, starając się, żeby jak najwięcej do narracji wnosiły kolory, rekwizyty, poszczególne ruchy kamery. Czasem mu wychodziło, ale z reguły nie. I szkoda, że tak dobry dialogista (sprawdźcie nasz ranking filmów Wesa Andersona; najlepsze to właśnie te z doskonałymi dialogami) świadomie zostawia swój najsilniejszy oręż w szafie.
Na pewno w przypadku Asteroid City były duże ambicje. Może być i tak, że podrażniony średnio przychylnymi recenzjami Kuriera francuskiego (u nas był dwugłos: Marek Fall na tak, Jacek Sobczyński na nie) reżyser chciał wrzucić w swój pastelowy świat więcej czerni i smutku. Nie wyszło. To kolejny film, po którego seansie bardziej pamięta się obłędne zdjęcia Roberta D. Yeomana, nadwornego operatora Wesa Andersona, aniżeli to, że te zdjęcia obrazują jakąś fabułę. W starszych filmach reżysera bohaterowie byli podobnie zagubieni i nieporadni, ale na tyle uroczy, że autentycznie chciało się ich przytulić. A tutaj? Tutaj chce się zostawić i postacie, i ich niezaleczone traumy, wsiąść w samochód i pojechać do kolejnego miasteczka. Bo tych ludzi ogląda się tak, jakby oglądać złożony zestaw miasta z LEGO.
Komentarze 0