Były podskoki, emocjonalne reakcje, a na końcu łzy. Znacznie wcześniej – przytyk do byłego pracodawcy, że zwolnił go tuż przed finałem krajowego pucharu. To jednak nie miało znaczenia. Ten Ligi Konferencji w Tiranie (25 maja) będzie piątym z rozgrywek UEFA w jego karierze, z czwartym różnym klubem. A Mourinho jest ekspertem od takich spotkań. – Jedynym meczem, którego nie wygrałem jest ten następny, który mam zagrać – mówił po pokonaniu Leicester City.
Podobnie jest ze sztuką sprawienia, by finał był wyjątkowy. Przejmując Chelsea w 2004 roku, Mouringo postawił za jeden z pierwszych celów zdobycie Pucharu Ligi, bo uznał, że to zbuduje potęgę jego drużyny. Oczywiście był finał w Cardiff z Liverpoolem i do tego wygrany w dramatycznych okolicznościach (3:2 po dogrywce) z kontrowersyjną „cieszynką” Portugalczyka za którą został wyrzucony ze swojej strefy technicznej.
Po meczu co prawda przyznał, że dla niego to tylko kolejny medal do kolekcji, lecz stwierdził, że po pierwszym tytule przyjdą kolejne. – Bardzo trudno jest zdobyć swoje debiutanckie trofeum, dlatego tak ważne jest ono dla moich piłkarzy – stwierdził.
Liga Konferencji to w gradacji pucharów odpowiednik Pucharu Ligi. Trzeci w kategorii UEFA, podobnie jak tamten w rozgrywkach każdej krajowej federacji. I już widać podobną narzucaną przez Portugalczyka narrację. – Miałem szczęście grywać w bardziej prestiżowych finałach, niż ten najbliższy, ale pod względem stworzenia rodzinnej atmosfery już sprawia, że czuję się wyjątkowo – mówił w ubiegłym tygodniu. Gdy z Manchesterem United wygrał Ligę Europy, to pokazywał cztery palce oznaczające każde zdobyte przez niego trofeum na kontynencie. Nikt nie dba z taką pieczołowitością o prestiż własnej gabloty, jak Jose Mourinho. Być może największy ekspert od finałów.
W całej karierze przegrał ich tylko dwa z czternastu (bez wliczania Superpucharów): mocniejsze okazały się Benfica w Pucharze Portugalii (2004) i Atletico Madryt w Pucharze Króla (2013). Nawet te dwa starcia nie skończyły się porażkami jego drużyn w okresie 90 minut. Ośmiokrotnie nie tracił żadnej bramki. Pięć razy wygrywał 1:0. W tych europejskich było nawet lepiej: 3:2, 3:0, 2:0, 2:0, a wśród pokonanych Celtic, Monaco, Bayern oraz Ajax. Oto scenariusz wedle którego Roma Mourinho pokona w Tiranie Feyenoord.
NAUKA Z PORTO
To pokonując Southampton z Manchesterem United powiedział, że „finałów się nie gra, tylko wygrywa”. Może te wnioski wyciągnął w Sewilli, gdzie w 2003 roku jego Porto pokonało Celtic w dosyć otwartym spotkaniu. Fantastycznie zagrał Deco, który stanowił o różnicy (kluczowe podania przy dwóch golach), skuteczny był Derlei, ale obrona pozostawiała wiele do życzenia. Porto straciło dwa gole po strzałach głową Henrika Larssona, w tym jednego po stałym fragmencie gry.
Więcej u Mourinho takie rzeczy w finałach nie miały prawa przejść, lecz warto pamiętać, że Portugalczyk inaczej profilował się na starcie swojej kariery. Przejmując Porto zapewniał, że jego zespół ma atakować i dążyć do strzelania kolejnych bramek. Spójnym fragmentem tamtej wersji Mourinho z obecną jest to, że perfekcyjną ofensywę definiował jako model „systemowy i działający automatycznie”. Kreatywność i wyjście poza schemat nie było więc preferowane.
Zmiana mogła nastąpić również dlatego, że kolejny europejski finał w sezonie 2003/04 już w Lidze Mistrzów miał być dla niego przepustką do lepszego, bogatszego świata. Obstawiano, że zwycięzca trenerskiego starcia – Mourinho lub Didier Deschamps – przejmie Chelsea, którą już dynamicznie swoimi pieniędzmi zmieniał Roman Abramowicz. I tam już nie mogło być mowy o pomyłce lub pozwoleniu na swobodną grę rywalom z Monaco, którzy w drodze do finału strzelili jedenaście goli więcej niż Porto.
W Gelsenkirchen nie zdołali przeciwko maszynie Mourinho oddać nawet celnego strzału, za to byli aż dziewiętnastokrotnie zatrzymywani przez mądrze zastawiane pułapki ofsajdowe mistrza Portugalii, choć pomógł uraz i szybka zmiana Ludovica Giuly’ego. Pozwoliło to też Porto utrzymać z daleka od ich pola karnego mistrza tej strefy, a więc Fernando Morientesa. Mourinho wyciągał więc wnioski: wyłączenie kluczowych zawodników przeciwnika jest kluczowym aspektem prowadzącym do finałowego triumfu.
To jednak wciąż nie była ostateczna wersja scenariusza na wygranie finału, choć triumf z Porto przypieczętował pozycję Mourinho w światowym futbolu. Jak przypomina Michael Cox w swojej książce o historii i rozwoju taktyki współczesnej piłki nożnej, w tamtym sezonie Ligi Mistrzów drużyna portugalskiego szkoleniowca w większości spotkań potrafiła zdominować posiadanie piłki. Finał był wyjątkiem, ponieważ prowadzenie oznaczało, że zespół mógł się lekko cofnąć, burząc rytm Monaco wyskokami do pressingu, kontrami oraz kolejnymi ofsajdami. To był tylko wstęp.
ZATRZYMAĆ HOLANDIĘ
Kolejne trzy europejskie finały posiadają jeden spójny aspekt: Jose Mourinho przeciwko holenderskiej myśli szkoleniowej. W 2010 Bayern rywalizujący z Interem w Madrycie prowadził przecież Louis van Gaal, w 2017 z Manchesterem United walczył Ajax Amsterdam Petera Bosza, a w Tiranie będzie to Feyenoord Arne Slota. Każdy z tych trzech trenerów reprezentuje podobną, jeśli nie tę samą szkołę, która oparta jest na posiadaniu piłki, a więc Mourinho stawiał się po drugiej stronie i… tak było jego drużynom wygodnie. Tak dotarł do finału z Interem, gdy w półfinale pokonali w dwumeczu Barcelonę, zwłaszcza w rewanżu broniąc swojego prowadzenia w niemal heroiczny sposób. Jednak było to idealnie wprawienie przed tym, co miało nastąpić na Santiago Bernabeu, gdzie zresztą Mourinho przeniósł się po sezonie zwieńczonym potrójną koroną.
Jego Inter był już tym idealnym tworem Mourinho. Z niesamowitym Diego Milito, który strzelił też zwycięskiego gola w finale Pucharu Włoch z Romą, a potem dał triumf w spotkaniu pieczętującym mistrzostwo kraju. Kręgosłup tamtej drużyny to również Julio Cesar za plecami Waltera Samuela oraz Lucio, z Estebanem Cambiasso i Javierem Zanettim, którzy świetnie zabezpieczali przestrzeń przed defensywą. Ofensywie rytm nadawał Wesley Sneijder, a szybkość zapewniali Samuel Eto’o i Goran Pandev. Każda formacja miała swój punkt odniesienia, działała spójnie, nie przeciekała i działała mechanicznie. Takie też było zwycięstwo nad Bayernem.
– Finał wygrał zespół najbardziej efektywny. Mieliśmy więcej posiadania piłki niż Inter, mieliśmy okazję do wyrównania zaraz po przerwie – mówił Mark van Bommel z Bayernu po spotkaniu. – Niemal zawsze jesteśmy lepsi od naszych rywali. Jednak Inter był przygotowany i czujny, gotowy do kontry w każdym momencie i tak rozstrzygnęli ten mecz. Typowy Inter, a my powinniśmy być bardziej uważni. Ich siłą jest reagowanie na przeciwnika – dodawał.
To krótka, lecz trafiona definicja finałowych drużyn Mourinho. Warto podkreślić, że Portugalczyk zastosował metodę z poprzedniego finału Ligi Mistrzów, starając się w jak największym stopniu wyłączyć największe zagrożenie ze strony rywala. W efekcie najostrzej traktowany był Arjen Robben, w tym przez Sneijdera, który za naskok na kostkę Holendra w pierwszej fazie spotkania mógł (a nawet powinien) obejrzeć czerwoną kartkę. A podwajany, potrajany skrzydłowy Bayernu miał znacznie mniejszy wpływ na ofensywę zespołu, oddał tylko jeden groźny strzał z trudnej pozycji.
Coraz krótsza stawała się też droga jakiej potrzebowały kolejne finałowe drużyny Mourinho, by trafić do bramki przeciwnika. Z Bayernem pierwszy gol był efektem długiego wykopy Cesara, wygranego pojedynku Milito i prostego zgrania Sneijdera. Był to klasyczny przykład współpracy siłowej dziewiątki z kreatywną dziesiątką: pierwszy brał na siebie pojedynki, drugi korzystał z wolnej przestrzeni. Jeszcze przed przerwą ich kolejna akcja powinna skończyć się drugim golem. Przy kolejnym trafieniu Argentyńczyka asystował co prawda Eto’o, ale akcję zaczął Holender i też był to klasyczny atak drużyn Mourinho: odbiór w środku pola, dwa podania i rajd napastnika na niezdecydowanego, wolnego obrońcę.
Bayern mógł mieć poczucie niewykorzystanych szans, lecz czuło się, że ich triumf był tego dnia fikcją. W notesie Mourinho nie mieli prawa zrobić nawet „sztycha”.
PIĘKNA KLATKA
W 2017 roku Ajax też był postrzegany jako zespół, który przy funkcjonalnym Manchesterze United wyglądał na bardziej kreatywny, szybszy i w sposób zdecydowanie bardziej ambitny budujący swoje ataki. I Mourinho im na to pozwolił, ale tylko do pewnego stopnia. Wykorzystał podobny model współpracy dwóch najbardziej wysuniętych piłkarzy: wysokiego Marouane’a Fellainiego oraz szybkiego Marcusa Rashforda. Nakazał Chrisowi Smallingowi natychmiast przenosić akcje właśnie w ich stronę, by omijać pressing pomocników Petera Bosza.
– To w tej strefie wygraliśmy spotkanie – zapewniał później Mourinho. Zamknięcie środka pola – pomocnicy mieli bezwzględny zakaz opuszczania tej przestrzeni – poskutkował przenoszeniem ataków rywali na boki, gdzie w sposób bardzo mądry bronili… dwaj rozgrywający, Henrich Mychitarian oraz Juan Mata. W ataku ruchy tej dwójki przypominały zachowaniem to, co prezentowali skrzydłowi Interu siedem lat wcześniej: często schodzili do środka, co już w pierwszej minucie mogło zaskoczyć Ajax.
Mourinho był już znacznie bardziej pragmatycznie nastawionym szkoleniowcem, bo nie prowadził drużyny, która była najmocniejsza nawet na własnym podwórku. Sam fakt, że występował w Lidze Europy o tym świadczył.
– W Anglii oglądam mniej spotkań przeciwników, bo znam ich wszystkich. Ajax obejrzałem jednak aż osiem razy. Dla mnie analiza rywala jest bardzo istotna, bo przecież gramy przeciwko niemu, dlatego przygotowuję treningi w odniesieniu do niego – komentował po spotkaniu. – W finale różna jest presja i, niezależnie od doświadczenia piłkarzy, na boisku będą mniej myśleć, więc ktoś musi wcześniej nauczyć ich planu, by czuli się bardziej swobodnie. W takich spotkaniach liczy się to, by zespół czuł się swobodnie. Dlatego przygotowujemy się do meczu lepiej, gdy znamy własne słabości – tłumaczył.
Wiedział też, jak ważne z Ajaksem – zespołem niższym, słabszym fizycznie, ale lepszym technicznie – będzie wykorzystanie przewagi siłowej i to przy stałych fragmentach gry. Do wysokiego pressingu podchodzili jedynie przy autach wykonywanych przez rywali na ich połowie i z tego padła pierwsza bramka: przechwyt Maty, zgranie z Rashfordem oraz Fellainim i wreszcie Pogba dosyć szczęśliwie strzelający gola po rykoszecie. Była siedemnasta minuta i realizował się scenariusz idealny: Ajax miał być jeszcze bardziej zdeterminowany w atakowaniu, a więc odsłonięty w obronie.
Przy całej swojej kreatywności nie byli w stanie przedrzeć się przez szczelną defensywę United. Oddali siedemnaście strzałów i większość z nieprzygotowanych pozycji, więc tylko trzy były celne. W drugiej połowie zespół Mourinho wykorzystał jeden z nielicznych wypadów, zdobył rzut rożny i dzięki przewadze wzrostu Smallinga i reakcji Mychitariana skończyło się drugim golem. Ajax przez 90 minut był zamknięty w klatce Portugalczyka.
FINAŁ TO NIE MECZ
Mecze mogą być atrakcyjne. Mecz ma swój scenariusz, w meczu grają dwie drużyny, może zdarzyć się wszystko. W finale z udziałem zespołu Mourinho nie ma takiej możliwości. Wszystko ma być wedle jego scenariusza. – Wszyscy mówili, że Ajax grał pięknie, że ich zwycięstwo znaczy wiele dla futbolu i bla, bla, bla… – mówił po triumfie w 2017 roku. – A dla mnie piękno to nie oddanie rywalowi tego, czego on chce
Z Feyenoordem też tak będzie, choć po prostu plan zostanie zrealizowany na jeszcze niższym poziomie. W półfinale do pokonania mocniejszego Leicester City wystarczyły także (sprytnie rozegrane) aut i rzut rożny. A może właśnie niższy poziom Romy, jak i jej rywali wpłynie na zwiększenie pragmatyzmu. Z kolei zespół Arne Slota pokazał, że lubi zagrywać piłki za linię obrony przeciwnika, a więc można spokojnie założyć, że Rzymianie im tej przestrzeni nie pozwolą wykorzystać.
To będzie fundament do ich zwycięstwa. Oddadzą Feyenoordowi piłkę, będą wyczekiwać na swój moment i zapewne go wykorzystają. Jakikolwiek inny pomeczowy obrazek, niż triumfujący Mourinho, pokazujący ile ma europejskich trofeów, byłby ogromnym zaskoczeniem. W końcu od tego jest ekspertem.
Komentarze 0