Kolejny wielki sukces na koncie Drake’a. Aubrey Graham osiągnął perfekcję – w byciu na maksa przeciętnym.
I niestety, nic nie sygnalizuje radykalnej zmiany w temacie. Można spierać się, czy Drizzy zaczął dopieszczać bycie mid w okolicach Scorpiona. Czy pierwsze oznaki pojawiły się już na Views. Jeden powie tak, drugi nie. Polemika z die hard fanbazą kanadyjskiego artysty zawsze wymaga cierpliwości – szkoda nerwów.
Nie da się jednak zaprzeczyć faktom: Drake w ostatnich latach zdecydowanie obniżył formę. Nie zbliżył się na moment do poziomu z If You're Reading This It's Too Late czy Nothing Was The Same. Ciężko powtórzyć mu nawet artystyczny sukces odświeżającego More Life. Co więcej, częściej niż kozackie bangery zalicza spektakularne wpadki. Weźmy naprawdę tragiczny album CLB czy – poza kilkoma wyjątkami – mdłe Honestly, Nevermind.
Powtarzalne brzmienie For All the Dogs nie jest więc specjalnym zaskoczeniem. A już na pewno nie fakt, że to kolejny niepotrzebnie przedłużony i przeładowany kontentem album Champagne Papiego. Płyta, która trwa półtorej godziny, a mogłaby spokojnie połowę tego czasu. Dorzućmy rzadko występujące bangery. Teksty, które częściej wzbudzają uśmiech politowania niż faktycznie stanowią solidnie poskładane linijki. A okazuje się, że Drake nadal coś tam potrafi – patrz nawijka w mega dobrym singlu 8AM in Charlotte czy na First Person Shooter.
Co jeszcze? Klasyczny przerost formy nad treścią. Dające wartość dodaną, różnorodne gościnki. Brzmieniowy powrót do spokojniejszych czasów OVO Sound. Rozlane r’n’b, zmysłowe melodie, często dość klasyczne bity. Kilkudziesięciu specjalistów pracujących nad poszczególnymi trackami. Efekty? Było wspominane – przeważnie średnie. For All the Dogs generalnie sprawia wrażenie niedogotowanego dania podanego w jednak dość ekskluzywnej restauracji. Zaprojektowanej ze starannością, z uznaną klientelą i doświadczonym zespołem gotującym te bangery. Na talerzu wylądował jednak mdły posiłek. Znowu.
Fabryka kontentu
Przełamywanie barier, wyznaczanie kierunków czy dowożenie najwyższej jakości – dawno przestało to być jego modus operandi. W zamian Drizzy postanowił, że uruchomi kontentowe Zagłębie Ruhry. Stanie na jego czele, będzie firmował nazwiskiem i wizerunkiem. Dobierze zaufaną ekipę i wpuści nieco świeżego powietrza. Wszystko spójne z tym, czym zajmował się do tej pory, ale odpowiednio zapdejtowane: żeby było na czasie i do młodych.
Po to taka częstotliwość wydawnicza. Po to longplaye z plus/minus dwudziestoma utworami na trackliście. Po to viralowy potencjał singli czy poszczególnych fragmentów kompozycji, które mają szansę rozbić tiktokowy bank. Po to również czujny nos samego artysty i jego otoczenia, aby wyłapywać artystów i artystki, które już za chwileczkę, już za momencik osiągną showbizowy Olimp. Lub właśnie im się to udaje.
Wydaje się, że najciekawszym wątkiem na For All the Dogs jest konstrukcja poszczególnych numerów. Numerów takich, jak m.in. 7969 Santa, Calling For You, Drew A Picasso, Rich Baby Daddy czy Gently. Co je łączy? Skłonność do – często radykalnych – zmian tempa i wajbu. To beat switche definiują poniekąd formę ósmej płyty Drake’a. W tym roku podobny myk ogarnęli u siebie Travis Scott (Utopia) czy Teezo Touchdown (How Do You Sleep at Night?). Nie tak dawno podobne rozwiązanie mocno pushował Tyler, the Creator (weźmy Flower Boya czy Igora).
Jasne, że beat switche to żadne novum i odkrycie. Tu rozchodzi się o cel: dzięki temu, Drake zyskuje na przestrzeni tych dwudziestu kompozycji kolejne mikrokompozycje, które mogą posłużyć za soundtrack do trendujących tiktoków. Na poziomie stricte muzycznym powoduje to, że utwory zyskują na wartości: są bardziej zróżnicowane, a jeśli całość się dłuży, to wystarczy zmienić wajb i nagle zapamiętujesz z całości jeden, naprawdę kozacki fragment. Z tej perspektywy podejście do zmiany bitu w obrębie konkretnego kawałka wydaje się trendem. I alternatywą dla coraz krótszych, dwuminutowych singli, w których nie dzieje się w zasadzie nic.
Z kim się zadajesz takim się stajesz?
Graham zawsze miał czutkę do biznesu. Wiedział, gdzie się zakręcić i z kim się pokazywać. Nie inaczej jest na For All the Dogs. O ile całość jest raczej przeciętna, o tyle poszczególne momenty należą do ciekawszych w dorobku Drizzy’ego. Mowa tu głównie o featuringach. Stary kumpel PARTYNEXTDOOR zalicza tutaj piękną gościnkę w Members Only. Instant nostalgia za starym Toronto i wrażliwymi męskimi głosami. Lil Yachty sprawia z kolei, że Another Late Night to topka najświeższych tracków na płycie. Boat odpowiada zarówno za melodyjny bit, jak i dostarcza konkret zwrotę. To samo z Sexyy Red, która kipi energią na baltimore’owym bicie w Rich Baby Daddy. Chief Keef to legenda, co potwierdza, wjeżdżając jak do siebie na ambientowym All The Parties. Jest będąca nieustannie hot i na czasie SZA. Jest Benito, który już za moment stanie z Drizzym do boju o to, kto wygra streamingową batalię na finiszu 2023 roku.
W końcu jest myślący zawsze do przodu Yeat; jest również jego stały współpracownik Bnyx, który na nowo definiuje trapowe brzmienia. Zresztą, IDGAF to de facto numer, na którym gościnnie dogrywa się Drake, nie na odwrót. Nie mogło zabraknąć wypychanego wszędzie Teezo Touchdowna, który wpuszcza na For All the Dogs odrobinę gospelowej wrażliwości podszytej queerem i uduchowionym Ye. Wreszcie, last but not least, kolejny wygrany tej płytki, czyli J. Cole. First Person Shooter ląduje na podium: potężny, znakomicie zarapowany, z upliftingowym bitem utwór. Showcase nieskazitelnej skillówy i doświadczenia.
I wszystko spoko, tylko znów: nie za dobrze to świadczy o skillówie samego Drake’a. Może i jest trzeźwy ogląd na rzeczywistość: kto liczy się w branży i z kim warto nagrać wspólny collab. Wizerunkowo mądry ruch. Na poziomie muzycznej jakości również, bo bez tych wszystkich występów For All the Dogs zwyczajnie straciłoby na atrakcyjności i faktycznej wartości.
Czy martwić się o Drake’a? Zupełnie. Kanadyjczyk stał się wykalkulowanym biznesmenem. Nie czuć w jego twórczości tego, co definiowało ją za najlepszych czasów. I fajnie, że jego ósmy album ma bardziej wyczilowane brzmienie. Sporo tu ambientowego, ciepłego klimatu, znanego z początkowych dokonań szefa OVO. Jest też przelot przez wciąż trendujące gatunki: jersey club, dembow, neo-boom bap, rage. Czego nie ma? Kreatywności, rozwoju muzycznego. Nie ma tu unikatowej właściwości i czegoś, co spowodowałoby, że o tej płycie będzie się mówiło nie tyle latami, co nawet miesiącami. Ot, kolejny materiał Drizziego do zapomnienia. Wypełniony po brzegi przeciętnością i nie zwiastujący niczego, co miałoby pomóc raperowi wrócić do muzycznej ekstraklasy. Może zwyczajnie woli schodzić na psy. Bo wiadomo, że liczby i tak będą się zgadzać. Po co się w ogóle wysilać?
Komentarze 0