Nie walczy już od dłuższego czasu, jednak wciąż pojawiały się pogłoski o jego powrocie. Na ringach WWE spędził równe 30 lat, a w całej branży w sumie jeszcze więcej czasu. Jest odpowiedzialny za jedną z najbardziej charakterystycznych postaci w historii profesjonalnego wrestlingu i masę wspomnień każdego, kto w tym czasie wrestlingiem się zainteresował. Teraz Undertaker zostanie włączony do Galerii Sław WWE i można z dużą dozą pewności stwierdzić, że jego kariera oficjalnie się zakończyła. A jest to historia co najmniej niezwykła.
Wrestling ma to do siebie, że do sukcesu nie wystarczy być tylko wybitnym atletą. Z racji tego, że jest to wydarzenie reżyserowane (nie udawane, to zawsze przypominamy), liczy się też prezencja oraz odpowiednia rola i scenariusz. Czasami nawet to oryginalna postać jest najważniejsza – zdolnych wrestlerów w końcu nie brakuje, a pomysły na coś, czego nikt wcześniej nie zrobił, wcale nie leżą porozrzucane na ulicy.
Undertaker był właśnie tym pomysłem. Po latach można powiedzieć, że był to pomysł absolutnie genialny, a postaci „Deadmana" świat wrestlingu nigdy nie zapomni. Choć nie od razu brzmiało to tak kolorowo.
GRABARZ Z DZIKIEGO ZACHODU
Może was to zdziwić, ale The Undertaker nie zawsze był Undertakerem. Nie nazywa się też tak w rzeczywistości, co z jednej strony wydaje się oczywiste, a z drugiej – są przecież wrestlerzy przyjmujący swoje ringowe imię na stałe (np. The Ultimate Warrior, choć w jego przypadku fani dobrze wiedzą, że zmiana imienia wcale nie była najdziwniejszą rzeczą, jaką zrobił).
Pod legendarną, mroczną postacią kryje się Mark Callaway – rodowity mieszkaniec Teksasu, który przez większą część swojej młodości skupiał się raczej na futbolu amerykańskim i koszykówce. W tej drugiej dyscyplinie szło mu na tyle dobrze (warunki pomagał, bo ma 208 cm wzrostu), że po skończeniu studiów miał nawet oferty, by grać profesjonalnie. Z tym że nie była to liga NBA, a ligi europejskie, co nieco odstraszało młodego koszykarza. Alternatywą był wrestling, którym zainteresował się w trakcie studiów. Tutaj również warunki fizyczne nie przeszkadzały, a bycie wysportowanym dawało znakomitą bazę do rozwoju.
Potrzeba było jednak czegoś więcej. Jak każdy wrestler, Callaway przechodził przez różne postacie na niezależnej scenie, od zamaskowanego Texas Reda po Master of Paina – postać z więziennym rodowodem. Nie jest to jednak historia zawodnika, który musiał długie lata udowadniać swoją wartość. Warunki fizyczne i baza sportowa sprawiły, że od razu trafił na radar największych. Konkretnie WCW, czyli późniejszego rywala WWE (wtedy jeszcze pod nazwą WWF). Tam jednak nadal nie otrzymał właściwej roli – „Mean Mark” Callous był niczym więcej niż po prostu dużym gościem w czarnej kamizelce, który miał oznaczać… No właśnie, co?
Jego kariera w WCW skończyła się bardzo szybko, szczególnie kiedy jeden z wysoko postawionych działaczy powiedział mu, że nie ma opcji, żeby ludzie kupowali bilety, by go zobaczyć. Callaway zaczął wtedy szukać kontaktu do Vince’a McMahona, właściciela WWF. Na spotkaniu zaimponował mu na tyle, że dostał ofertę, którą przyjął bez wahania. Miało to miejsce w 1990 roku. Zwątpienie w niego spowodowało nie tylko jego odejście, ale też fakt, że przez kolejne 30 lat był najwierniejszym „żołnierzem” McMahona. W tym czasie wielu wrestlerów przychodziło i odchodziło czy zmieniało pracodawcę, ale WWF/WWE miało w swoich szeregach jedno wiecznego pewniaka - The Undertakera.
W momencie podpisania kontraktu Callaway rzecz jasna nie był jeszcze Undertakerem. Stało się to przy wyborze jego pierwszej postaci w nowej federacji. Debiut zbiegał się z galą Survivor Series w 1990 roku, na której Vince McMahon przygotowywał kilka nowych pomysłów. Jednym z nich było… wielkie jajko, które od kilku tygodni pojawiało się na wydarzeniach federacji i z którego podczas gali miało się wykluć „coś dużego”. Callaway – nie znając jeszcze swojej roli – patrzył na jajko myśląc: „To będę ja, prawda?”.
Na szczęście dla niego Gobbledy Gookerem, czyli indykiem wyskakującym z jajka (serio, McMahon miał wiele marnych pomysłów, ale ten to spokojne top najgorszych) został kto inny, a on usłyszał co innego: będziesz mroczną wariacją na temat grabarzy, którzy pojawiają się na Dzikim Zachodzie w telewizyjnych westernach. Charakterystyczny kapelusz, rękawice, blada twarz – połączenie grabarza z tym, co grabarz zakopuje. Nazwa „The Undertaker” (ang. Grabarz) też była raczej bezpośrednia. W teorii brzmiało to po prostu źle, nawet jak na przepełniony przerysowanymi postaciami początek lat 90. Callawayowi też się to mocno nie spodobało – wiedział, że tego typu rola może być szybkim gwoździem do (nomen omen) trumny jego kariery. Zgodził się jednak – kto wie, czy widząc indyka wyskakującego z jajka nie pomyślał po prostu, że inni mają gorzej.
DEADMAN
Postać Undertakera o dziwo chwyciła przyzwoicie. Mówimy tutaj o początku lat 90., w których nie wszystko było tak łatwo dostępne (np. Internet), więc to, co pojawiało się w telewizorach fanów, wciąż było dla wielu realnym przeżyciem. Dzieci (i nie tylko), przyciągnięte przed ekrany kolorowymi postaciami, bały się mrocznego grabarza, a McMahon postanowił to wykorzystać i podkręcić jego postać jeszcze bardziej.
Grabarz z Dzikiego Zachodu stał się „Deadmanem” – mityczną postacią, nieumarłym używającym nadprzyrodzonych mocy. Jego menedżerem został Paul Bearer, w realnym życiu licencjonowany przedsiębiorca pogrzebowy. Bearer zaczął pojawiać się z urną, w której rzekomo miały być prochy Undertakera, będące źródłem jego mocy. To wciąż brzmi jak coś, co nie ma prawa wypalić, ale Callaway i jego menedżer zrobili to perfekcyjnie. W dodatku sam Undertaker dodał coś od siebie – kilka miesięcy po debiucie pojawiło się jego słynne wywrócenie oczu na drugą stronę, czyli coś, co przerażało fanów przez całą jego karierę. Pojawiło się zresztą przypadkiem – wrestler zrobił to podczas jednej z walk, a po powrocie za kulisy usłyszał: „Co to do cholery było? Musisz to robić częściej!”
Do wszystkiego dochodziło chociażby używanie torby „na zwłoki”, by wynosić pokonanych przeciwników po walkach czy pierwszy w historii „Casket Match”, czyli starcie polegające na tym, by zamknąć rywala w dużej trumnie, co zresztą stało się jego znakiem firmowym do tego stopnia, że owe trumny były często spersonalizowane pod względem przeciwnika.
Postać rosła razem z samym Callawayem, a z biegiem czasu została dopracowana do najmniejszych szczegółów. Znakiem firmowym stało się powiedzenie „Rest In Peace” (ang. „Spoczywaj w pokoju”), jego akcją kończącą był Tombstone Piledriver, po którym rywal miał symbolicznie leżeć z rękami splecionymi na klatce piersiowej, sugerując wiadomo co. Zapowiadający wyczytywali, że Undertaker pochodzi z Death Valley (ang. „Dolina Śmierci”), a sam zainteresowany wychodził do ringu przy… marszu pogrzebowym Fryderyka Chopina, tylko że nieco zmodyfikowanym i unowocześnionym.
Jego „wejściówka” to zresztą temat na osobną historię. Jak każdy element, wejście do ringu pomaga budować postać, a możliwe, że u nikogo nie obrosło ono takim mitem, jak u Undertakera. Charakterystyczne gongi sugerujące jego nadejście, pełen mroczny strój, częste używanie tajemniczych druidów, którzy towarzyszyli mu z pochodniami, sama wejściówka trwająca kilka minut, kończąca się zdjęciem kapelusza i wspomnianym „strzeleniem” oczami na drugą stronę – trochę trwało, zanim przybrało to dokładnie taki wymiar.
Opisane wejście w całości pojawiało się najczęściej w późniejszych latach postaci „Deadmana”, ale wszystkie te rzeczy w mniejszym lub większym stopniu pojawiały się już od początku kariery. A sama wejściówka jest na tyle kultowa, że kiedy samo WWE robi listy najlepszych i najbardziej pamiętnych, to pytanie brzmi: „no dobra, to ile z nich będzie Undertakera?” Doszło nawet do tego, że postać dostała w tej kwestii swój oddzielny ranking.
Na szczęście dla Callawaya, ludzie pokochali Undertakera. Pokochał go też Vince McMahon, który już na początku kariery dał mu możliwość zostania głównym mistrzem WWE. Nie było to długie panowanie (były to wciąż czasy Hulka Hogana, który nie rozstawał się z pasem mistrzowskim na zbyt długi okres), ale wiara właściciela WWF pomogła wzbić się „Takerowi” na wrestlingowy szczyt.
INNA ERA, INNY TAKER
Jedną z rzeczy, która pozwoliła Undertakerowi pozostać na szczycie tak długo był fakt, że jego postać potrafiła dostosować się do warunków, jakie w danej chwili panowały w świecie wrestlingu. Co więcej, sposób zmian też był odpowiedni. Często używano do tego walk charakterystycznych dla postaci – wspomnianego Casket Matchu albo Buried Alive Matchu, który – jak sama nazwa wskazuje – polega na zakopaniu rywala żywcem w przygotowanym wcześniej grobie. Po porażkach w takowych Undertaker często znikał na jakiś czas i odradzał się pod nieco zmienioną postacią. Najpierw, w 1994 roku, zniknął po Casket Matchu z Yokozuną, dając jeszcze znać o tym, że powróci w jednym z jego najbardziej klasycznych momentów z lat 90.
Wrócił wtedy jako pełnoprawny „Deadman”, zostawiając grabarza z Zachodu za sobą. Z kolei po porażce z Mankindem w Buried Alive w 1996 zniknął by powrócić pod jeszcze inną postacią, nazwaną potem Lordem Ciemności. Wrestling w tamtym momencie przechodził zmiany – WWF otrzymało potężnego rywala w postaci WCW, które odbierało widzów McMahonowi między innymi poprzez tworzenie realnych, nieprzerysowanych postaci, które trafiały do dorosłego odbiorcy. WWF musiało zrobić to samo, więc zlikwidowało wiele pobocznych ról, często niemalże żywcem wyjętych z komiksów czy fikcyjnych historii.
Tych, którzy i tak zbyt wiele nie znaczyli, szybko przerzucono na inne postaci lub zmieniono im rolę. Problem był z Undertakerem – stałsię zbyt dużą postacią, by cokolwiek zmieniać, a jego kreacja – jakby nie patrzeć – była odrealniona i przerysowana. Stąd „Lord of Darkness” – z nieumarłego grabarza kontrolowanego przez prochy w urnie Undertaker stał się bardziej człowieczy. Nie znaczy to oczywiście, że jego postać była mniej straszna. Niektórzy twierdzą, że nawet bardziej, bo Undertaker z postaci nadprzyrodzonej stał się w zasadzie mrocznym kultystą z super mocami. Jego kult, nazwany potem z kolei Ministerstwem Ciemności, zrzeszał wielu jemu podobnych wrestlerów z mrocznymi rolami, a on jako lider stał się po prostu złem wcielonym – i to w bardzo realistyczny sposób.
Wrestling stawał się wtedy bardziej brutalny, historie dużo bardziej balansowały na krawędzi, a postać Undertakera trafiła w to idealnie. Bo jak inaczej nazwać chociażby ukrzyżowanie Stone Colda Steve’a Austina, porwanie córki McMahona czy nawet dosłowne powieszenie Big Boss Mana. I mówiąc dosłowne mamy na myśli naprawdę dosłownie – wrestler przez sekundę wisiał na sznurze za szyję, zawieszony pod klatką. Od razu zgasło światło i go uwolniono, ale WWF bardzo mocno dostało od opinii publicznej za całe wydarzenie.
To było właśnie przekroczenie wspomnianej granicy, jednak już wtedy wszyscy wiedzieli, że Undertaker nigdzie się nie wybiera, a jego postać zawsze będzie pasowała do czasów. Wystarczy dać mu trochę twórczej swobody. Szczególnie, że zanim jeszcze zawiązało się Ministerstwo Ciemności, Undertaker w pojedynkę został po raz kolejny mistrzem WWE, a także był bohaterem jednej z najlepiej przemyślanych historii w całej egzystencji federacji McMahona.
THAT’S GOTTA BE KANE!
Od dłuższego czasu nie wspomnieliśmy nic o Paulu Bearerze, czyli menedżerze Takera, która nadawał dodatkowego mroku jego postaci. Jak to bywa w wrestlingu, takie połączenia nie trwają wiecznie, a Bearer kilkukrotnie w karierze odwracał się od Undertakera, np. tłukąc go jego urną po głowie. To m.in. on i jego podopieczni byli odpowiedzialni za porażkę w Buried Alive Matchu z Mankindem (kolejnym jego podopiecznym) i to on był kluczową postacią we wspomnianej historii.
Po zdobyciu przez Undertakera pasa mistrzowskiego Bearer zaczął go szantażować ujawnieniem jego najbardziej skrywanego sekretu, przez co przez pewien czas obaj znowu współpracowali. To się zmieniło kiedy będący face’em (tym „dobrym”) Taker nie wytrzymał złego Bearera i odsunął go od siebie w brutalny sposób. Bearerowi nie pozostało nic innego jak ujawnić sekret – Undertaker będąc nastolatkiem (kolejny „człowieczy” element w tamtych czasach, żeby nie było, że postać jest demonem z zaświatów) spalił własny dom rodzinny z będącymi w środku rodzicami i bratem, co sprawiło, że jest jaki jest. Miało to oczywiście postawić dobrego Undertakera w złym świetle, a długoterminowo pozwoliło zbudować mroczne Ministerstwo Ciemności, kiedy Taker ponownie przeszedł na złą stronę mocy.
Całą historię zbudował jednak fakt, że rzekomy brat Undertakera, Kane (tu ciekawostka, w pierwszej wersji Undertaker miał się nazywać „Kane The Undertaker”, więc scenarzyści wykorzystali przeszłość) przeżył pożar i teraz szuka zemsty. Po odkryciu najmroczniejszego sekretu, Bearer kontynuował utrudnianie życia Undertakerowi aż do jego walki z Shawnem Michaelsem w pierwszym w historii Hell in a Cell (kolejny rodzaj walki przypisywany Undertakerowi, tym razem w ogromnej klatce), w której nastąpił jeden z najmocniejszych zwrotów akcji w historii WWE.
Wielki czerwony potwór, psychodeliczna muzyka, szalony Bearer oraz komentator Jim Ross krzyczący „That’s gotta be Kane!” – to wszystko stworzyło idealny moment. Do dziś wielu fanów, a także aktualni wrestlerzy, którzy wtedy byli dziećmi, twierdzi, że dokładnie pamięta moment i wszystko z nim związane, bo było to jedno z najmocniejszych wrestlingowych przeżyć. Kane i Undertaker oczywiście przeplatali potem swoje historie latami, często walcząc przeciwko sobie z udziałem Bearera, ale też często będąc razem, jako „Brothers of Destruction”.
NAJBARDZIEJ PAMIĘTNA WALKA W HISTORII?
Okres Lorda Ciemności i historii z Kanem przechodzący w Ministerstwo Ciemności to chyba zresztą najlepszy okres w długiej karierze Undertakera. Miał świetny czas jako mistrz WWE, znakomite rywalizacje z Kanem i Mankindem, a potem utworzył legendarne już Ministry of Darkness – a to wszystko przy naprawdę bardzo dobrze ocenianych walkach.
Taką było Hell in a Cell z Michaelsem i debiut Kane’a. Taką też było Hell in a Cell z Mankindem, choć z innych powodów, chociażby z tego, że Mick Foley, czyli człowiek kryjący się pod postacią Mankinda, jest uznawany za legendę ekstremalnego wrestlingu. Chciał bardzo mocno przebić walkę z Michaelsem, więc postanowił, że zgodzi się, żeby Undertaker zrzucił go ze szczytu klatki na stół komentatorski. Mało kto chciał się na to w ogóle zgodzić, łącznie z samym Callawayem, ale Foley ostatecznie przekonał wszystkich do swoich racji, przez co dostaliśmy jeden z najbardziej pamiętnych momentów w historii wrestlingu.
Po raz kolejny zadziałał komentarz Jima Rossa, który krzyczał: „Boże, on go zabił! Bóg moim świadkiem, on jest złamany w pół!”. Mimo że wszystko w całej tej sytuacji było wcześniej zaplanowane, to okrzyki Rossa są absolutnie szczere – sam komentator przyznał później, że plany Foleya obiły mu się o uszy za kulisami, ale uznał je za absolutnie absurdalne i nawet nie brał ich pod uwagę.
Co więcej, nie była to najbardziej niebezpieczna akcja tej walki. Foley do niej wrócił, wszedł na szczyt klatki, po czym Undertaker rzucił go na niej jedną ze swoich firmowych akcji – chokeslamem. Klatka zawaliła się pod ciężarem Foleya, który upadł z całym impetem na twardy ring. I to już planowane nie było.
– Naprawdę myślałem, że go zabiłem – opowiadał lata później Callaway. To samo zresztą pomyśleli wszyscy zainteresowani. I Ross jako komentator, i wszyscy za kulisami i sam McMahon, który po walce powiedział Foleyowi: „Doceniam wszystko, co dla nas robisz, ale nie chcę tego widzieć nigdy więcej”. Szczególnie tego, że Foley samodzielnie postanowił dokończyć walkę, kiedy wszyscy dookoła niego chcieli ją przerwać. Na dokładkę sam przecisnął jeszcze pomysł użycia pinezek, na które Undertaker go rzucił i zakończył walkę.
Bilans zdrowia Foleya skrócił mu pewnie karierę o kilka lat. Wstrząs mózgu, przemieszczona szczęka i bark, potłuczone żebra, niewielkie krwawienie wewnętrzne, rany kłute i powybijane zęby – szczególnie ten, który trafił do jego nosa, co widać wyraźnie na zbliżeniu po jednej z akcji. Po zejściu za kulisy Foley był tak oszołomiony (wstrząs mózgu swoje zrobił), że pytał Callowaya, czy użyli pinezek. – Mick, spójrz na swoje ramię – powiedział Taker, a Foley zauważył wtedy co najmniej kilkanaście z nich siedzących w jego ręku.
Ta walka stała się punktem kulminacyjnym kariery Foleya i podkreśleniem znakomitej ery Undertakera, który w ciągu półtora roku stworzył więcej pamiętnych momentów niż większość wrestlerów przez całą karierę, a dwa z nich – debiut Kane’a i walka z Mankindem – są w czołówce pamiętnych wrestlingowych momentów w ogóle.
MOTOCYKLISTA TAKER
Po zakończeniu historii Ministry of Darkness i kontuzji Undertakera w 1999 roku, postaci Lorda Ciemności nie było za bardzo gdzie rozwijać. Wciąż trwała Attitude Era, więc realne postacie były w cenie, a sam Callaway chciał spróbować czegoś nowego. Chciał być sobą. Tak, w 2000 roku, powstała wersja „American Badass” Undertakera – gościa wciąż posiadającego nawiązania do starego Takera, ale jednocześnie jeżdżącego na motocyklu, wchodzącego do ringu przy muzyce Kid Rocka i Limp Bizkit i zachowującego się w zasadzie normalnie – przynajmniej jak na siebie.
Był to być może niepotrzebny wtręt do znakomitej mrocznej postaci Undertakera, jednak w tamtym okresie postać pasowała do otoczenia. Do tego stopnia, że to w tym okresie Undertaker był ponownie dwukrotnym mistrzem WWF, a McMahonowi wcale nie przeszkadzała taka zmiana.
Co do fanów bywa i bywało różnie. Wielu podziela zdanie o niepotrzebnym wtręcie, inni American Badassa wspominają z nostalgią i uważają, że taka odmiana dobrze podziałała na samego wrestlera i późniejszy powrót do dawnej postaci. Na pewno jednak nie jest to rola do zapomnienia, bo mistrzostw, tag teamu z Kanem i udziału w pokonaniu WCW nikt jej nie odbierze.
THE STREAK
Po wygranej wojnie z WCW, końcu Attitude Era i kolejnej przerwie Undertakera spodowowanej kontuzjami, wszyscy uznali, że to może być dobry moment na powrót „Deadmana”. Tak też się stało. WWE długo sugerowało to paranormalnymi aktywnościami wokół Kane’a i ostatecznie „Deadman” powrócił w idealnej aranżacji – z asystą druidów i Bearera, starą muzyką, starą wejściówką i przeciwko Kane’owi. Przez kilka lat Undertaker był potem wiodącą postacią gali Smackdown, wygrywając kilkukrotnie mistrzostwo świata. Zawsze w czołówce, zawsze w ważnych walkach, choć sam zainteresowany zaczynał mieć już wtedy swoje lata, więc szaleństw pokroju tych z Mankindem nikt się nie spodziewał.
Spodziewano się czego innego. Przez lata dość niepostrzeżenie bokiem przeszła informacja, że Undertaker jest niepokonany na najważniejszej gali WWE, czyli Wrestlemanii. Wbrew pozorom nie jest to wcale łatwe zadanie, bo na tej gali są wyłącznie największe i najważniejsze walki danych wrestlerów, a takich nikt nie wygrywa w stu procentach, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę, że wszystko jest reżyserowane.
Po raz pierwszy na serię Undertakera zwrócono uwagę już w latach 90., jednak wtedy było to zaledwie kilka lat i raczej nikt nie przywiązywał do tego wielkiej wagi. Seria po raz pierwszy została użyta w promocji walki w 2005 roku, przeciwko Randy’emu Ortonowi. Wtedy wynosiła 12 zwycięstw (bilans 12-0) i już od dawna była historycznym rekordem Wrestlemanii. Od walki z Ortonem stała się jednak czymś, co cechowało całą galę. Co roku czekało się na walki o mistrzostwo i jednocześnie na to, kogo tym razem pokona Undertaker. A on nie tylko wygrywał – robił to też w wielkim stylu. Trzykrotnie (1997, 2007, 2008) wygrywał mistrzostwo, a jego dwie walki przeciwko Shawnowi Michaelsowi (2009 i 2010) należą do najlepszych w historii gali. Druga skończyła zresztą karierę Michaelsa.
Doszło nawet do tego, że porażka z Undertakerem na Wrestlemanii była niemalże równoznaczna z walką o pas mistrzowski, czasem nawet wygraną. Jeśli otrzymałeś walkę z Takerem, to dużo znaczyłeś w świecie wrestlingu, bo co jak co, ale „The Streak” oglądają wszyscy. Jednak tak często jak pytano, kto tym razem przegra z „Deadmanem”, tak często pytano – kto go w końcu pokona?
Serie wrestlingowe mają to do siebie, że się kończą, z prostego powodu – niezwykle promują tego, kto ją przerwie i trudno byłoby nie skorzystać z takiej okazji. WWE skorzystało i ta promocja przypadła Brockowi Lesnarowi, który kilka lat wcześniej wrócił po długiej nieobecności związanej m.in. z karierą w UFC.
Fani nieco narzekali – jedni wciąż twierdzili, że seria nie powinna się nigdy skończyć, drudzy – że powinna wypromować kogoś szerzej nieznanego (nie mistrza UFC Lesnara, który promocji nie potrzebował) lub zakończyć się w historyczny sposób – albo porażką w jednej ze znakomitych walk z Michaelsem albo w walce z Triple H'em, którą sędziował właśnie Michaels.
WWE chciało jednak absolutnego szoku i go dostało – o rezultacie walki wiedzieli wyłącznie Undertaker, Lesnar, sędzia, Vince McMahon i Triple H, który był już wtedy w roli zakulisowej prawą ręką McMahona. Wystarczy spojrzeć na menedżera Lesnara, Paula Heymana, by zobaczyć, jak reagowali ci, którzy kompletnie nie mieli o tym pojęcia.
OSTATNIE TRUDNOŚCI I PIĘKNE ZAKOŃCZENIE
Zakończenie „streaku” niejako zakończyło też czynną karierę niemal 50-letniego wtedy Callawaya. Dochodziło wtedy do tego, że musiał odpuścić sobie cały rok, byle tylko wrócić na Wrestlemanię – żeby jego kolejna wielka walka mogła się odbyć. Utracenie serii zrzuciło z niego tę odpowiedzialność, a jednocześnie widać było, że nie jest to już wrestler, który na galach będzie się pojawiał co tydzień.
Pojawiał się okazjonalnie, m.in. na Wrestlemanii, na której w kilku walkach przegrał potem jeszcze raz – z Romanem Reignsem. To był zresztą moment, w którym fani eksperci stwierdzili zgodnie, że chyba wystarczy, bo mimo że Callaway jest wiernym żołnierzem McMahona i zawalczy, jeśli ten go o to poprosi, to chyba już nie powinien tego robić. Niestety doszło do tego jeszcze kilkukrotnie, a walka z innym weteranem Goldbergiem na bardzo kontrowersyjnej gali w Arabii Saudyjskiej była być może najgorszą wrestlingową walką ostatnich lat. Do tego stopnia, że obaj panowie o mało nie zrobili sobie krzywdy.
Callaway nie chciał kończyć kariery w ten sposób. Chciał ją zakończyć po dobrze ocenianie walce, która da fanom ostatnie miłe wspomnienie z postacią. Rzecz w tym, że jego całkowicie poorane trzydziestoma latami zdrowie nie pozwalało już na dobrą, ringową walkę, nawet jeśli po drugiej stronie postawilibyśmy topowych wrestlerów świata.
Z pomocą przyszła… pandemia. Z hal zniknęli fani, a WWE musiało wymyślać kreatywne rozwiązania, by najważniejsza gala roku nie wyglądała jakby odbywała się na salce treningowej. Postanowiono więc postawić na mecze „kinowe” – odbywające się w terenie i produkowane jak gdyby był to faktycznie film. Z opcjami poprawek, dobrymi ujęciami itd. Kto, jeśli nie postać Undertakera, miałby pasować lepiej do mrocznej wersji takiego stylu?
Na rywala wybrano AJ'a Stylesa, jednego z najlepszych wrestlerów XXI wieku. Produkcja pozwoliła też na przypomnienie całej historii Takera. I tak mieliśmy używanie nadprzyrodzonych mocy i Undertakera pojawiającego się znikąd, ale mieliśmy też motocykl i American Badassa. Undertaker wygrał i odjechał ku mrokowi, sugerując wyraźnie zakończenie kariery. Nie mogło być zresztą inaczej – walka została odebrana fantastycznie i nie było lepszej opcji, by w pozytywnym świetle zakończyć karierę mrocznego fenomenu, który przez 30 lat straszył w domach każdego fana wrestlingu.
30 lat kochanego przez fanów mroku, nadprzyrodzonych mocy, ale też świetnych walk i panowań jako mistrz. Nie byłoby wrestlera Callawaya bez postaci Undertakera, ale to wrestler pod postacią wykreował wszystko tak idealnie. Kończy się era, której nikt nigdy nie powtórzy (choć będą próby, to na pewno), a wielu fanów przy wprowadzaniu Marka Callawaya aka Undertakera do Galerii Sław WWE pewnie się wzruszy i pomyśli, że ich dzieciństwo właśnie odjechało ku… mrokowi, bo raczej nie zachodzącemu słońcu.

Komentarze 0