W tym roku mija trzydzieści lat od momentu, w którym zbiór amerykańskich gwiazd zdemolował wszystkie inne zespoły na igrzyskach olimpijskich w Barcelonie i na zawsze odmienił oblicze międzynarodowej koszykówki. To historia, którą zna chyba każdy fan sportu, jednak legenda „Dream Teamu” jest tak ogromna, że do dziś dowiadujemy się na jej temat kolejnych ciekawych informacji. Dlatego też warto wrócić do opowieści o drużynie, która do pewnego momentu nawet nie miała prawa powstać.
Każdy fan sportu, a już na pewno koszykówki, potrafi opowiedzieć kilka lub znacznie więcej słów na hasło „Dream Team”. Największa reprezentacyjna drużyna w historii, mocno wykorzystywana komercyjnie ekipa, która wprowadziła swoją dyscyplinę na kolejny, nieznany dotychczas poziom popularności. Na czele największe w historii gwiazdy tego sportu – Jordan, Magic, Bird i paru innych, o których za chwilę. Młodsi kibice, posługując się porównaniami do świata filmu, mogliby to nazwać ambitnym „crossoverem”, porównywalnym do tych, które w ostatnich latach występują w produkcjach tworzonych na podstawie komiksów Marvela – postaci z różnych światów, różnych miejsc na ziemi, łączące siły w słusznej sprawie. Z kolei starsi, którzy „Dream Team” widzieli na własne oczy, powiedzą pewnie wprost: „Marvel to jest nic. Siadaj, dziecko. Już ja ci opowiem historię”.
SKOŃCZMY Z UDAWANIEM
Największe w historii reprezentacyjnej koszykówki wydarzenie nie miałoby miejsca i takiej rangi, gdyby nie to, że do pewnego momentu było ono po prostu niemożliwe, nawet gdyby założyć, że liga NBA by się na to zgodziła (a przez lata nie chciała). Powód był prosty – przez długi czas igrzyska olimpijskie, mimo tego że komercyjny świat od dawna zaczął mieszać się ze sportem, były zarezerwowane dla sportowców amatorskich. Przynajmniej w teorii – w praktyce doskonale wiemy, jak wyglądało to chociażby w krajach bloku wschodniego (w tym w Polsce), gdzie atleci pracowali na fikcyjnych etatach w fabrykach, zarabiając przy tym niemałe pieniądze.
Działo się tak w wielu dyscyplinach, a od pewnego momentu robili to wszyscy. W końcu zachodnie kraje chciały dorównać omijającym zasady komunistycznym państwom, a nie było innej opcji, jak wymyślić swoje sposoby.
Oficjalne dopuszczenie zawodowców do igrzysk, dzięki czemu mamy teraz prawdziwie najlepszych sportowców świata, a także godne warunki dla wielu olimpijczyków z niszowych dyscyplin, doszło do skutku z kilku powodów – najważniejszym był powolny upadek Związku Radzieckiego, a co za tym idzie, jego wpływów w świecie sportu. Pozwolenie profesjonalistom na udział w igrzyskach miało miejsce w 1986 roku, więc w samej końcówce istnienia ZSRR, jednak w przypadku koszykówki wcale nie oznaczało to, że już za moment zobaczymy na igrzyskach gwiazdy NBA.
PRZEBUDZENIE
Amerykanie z łatwością dominowali w koszykówce – to był ich sport, to oni go wymyślili, a kolejne olimpijskie złota tylko utwierdzały ich w przekonaniu o własnej wielkości, szczególnie że zdobywali je nie najlepszymi koszykarzami świata, a drużynami złożonymi z graczy uniwersyteckich. Ich pierwsza porażka miała miejsce w Monachium w 1972 roku, choć sami zainteresowani do dziś utrzymują, że zostali oszukani. Poniekąd mają rację, bo ZSRR zwyciężył 51:50 po rzucie w trzech ostatnich sekundach – problem w tym, że te trzy sekundy trwały w nieskończoność. Sędziowie kilkukrotnie cofali zegar po konsultacjach z delegatami i dawali Sowietom kolejne próby wrzucenia piłki z autu – i co najmniej w dwóch przypadkach do dziś nie wiadomo dlaczego. Ta historia to zresztą całkowicie inny temat, na drugi, być może równie długi tekst.
Koszykarze z USA odegrali się w Montrealu (1976). W Moskwie (1980) nie wystąpili z wiadomych względów – z tych samych względów nie mieli też w zasadzie żadnej konkurencji w Los Angeles (1984). Dlatego w momencie dopuszczenia zawodowców do gry – przypomnijmy, w 1986 roku – przekonanie o wielkości amerykańskiej koszykówki wciąż było za oceanem bardzo mocne. W końcu w bezpośredniej walce przegrali tylko raz – przez dużą kontrowersję i możliwe mocne faworyzowanie ZSRR przez m.in. komisję odwoławczą, której przewodniczył Węgier zza żelaznej kurtyny. Dlaczego więc wysyłać graczy z NBA, skoro nadal jesteśmy najlepsi na świecie i bez nich?
Przekonanie o amerykańskiej wielkości, które w wielu dyscyplinach daje sportowcom wystarczającą pewność siebie do zdobywania kolejnych medali, tutaj okazało się bolesnym złudzeniem – nie zauważono, że świat coraz szybciej uczy się koszykówki, m.in. dzięki Amerykanom. Fakt, że Sowieci byli w ogóle w pozycji, w której jedna decyzja na ich korzyść dała złoto w Monachium, został zignorowany. Nie przewidziano też, że wprowadzenie zawodowców na igrzyska przyspieszy rozwój państw, które nie muszą już udawać, że mają w swoich gronach amatorów.
Przebudzenie nastąpiło na igrzyskach w Seulu w 1988, gdzie amerykańscy studenci przegrali w półfinale z mocną reprezentacją ZSRR, w której prym wiodło złote litewskie pokolenie, na czele z Arvydasem Sabonisem i Sarunasem Marciulonisem. W fazie grupowej problemy sprawili też Jugosławianie z późniejszymi graczami NBA – Drażenem Petroviciem, Vlade Divacem, Tonim Kukocem i Dino Radą – którzy skończyli turniej ze srebrnym medalem.
Trzeba było zacząć działać. Po długich negocjacjach m.in. z ligą NBA, w 1989 ogłoszono, że od najbliższych igrzysk w Barcelonie będziemy mogli zobaczyć koszykarzy z najlepszej ligi świata. Sprawę „przepchnięto” stosunkiem głosów 56:13. Przeciwko zagłosował oczywiście Związek Radziecki i… Stany Zjednoczone, w osobie amatorskiego związku koszykówki, który „nie chciał krzywdzić studentów”.
Początkowo odebrano to nadzwyczaj spokojnie. W USA chyba po prostu nie myślano, że zarabiający miliony dolarów koszykarze będą chcieli tracić swój wolny czas pomiędzy sezonami na wyjazd za ocean. Nie było też mediów społecznościowych czy powszechnego Internetu, który mógłby całą sprawę nakręcić. Po cichu zaczęto już jednak tworzyć najbardziej znaną reprezentację w historii.
TRENER
Pierwszy był trener. W końcu każda drużyna musi jakiegoś mieć – nawet taka, która z założenia będzie „samograjem”. Oczywistym kandydatem był już wtedy wybitny trener uniwersytecki Mike Krzyzewski, jednak komitet decyzyjny poszedł innym tropem. Skoro w składzie mają być gwiazdy NBA, to niech na ławce też taka będzie.
Po długich dyskusjach w 1991 roku na liście zostały tylko dwa nazwiska – Pat Riley i Chuck Daly. Ten pierwszy był po kilkunastu latach trenowania Los Angeles Lakers, a konkretnie „Showtime” Lakers z Earvinem Johnsonem, znanym szerzej jako „Magic”, Kareemem Abdulem-Jabbarem czy Jamesem Worthym. Wygrał z nimi pięć tytułów mistrzowskich NBA – jeden (1980) jako asystent i cztery (1982, 1985, 1987, 1988) jako trener główny i właśnie przygotowywał się do objęcia New York Knicks po roku odpoczynku od koszykówki.
Daly był na drugim biegunie. Także miał w pamięci świeżo zdobyte tytuły mistrzowskie, jednak on dotarł do nich z Detroit Pistons w latach 1989 i 1990. Słynni „Bad Boys” z przemysłowego Detroit, na czele z Isiahem Thomasem, Billem Laimbeerem i Dennisem Rodmanem, całkowicie różnili się od kalifornijskich gwiazd Rileya. Do tytułów doszli twardą, często przekraczającą przepisy grą, kontrowersyjnymi zagrywkami na i poza parkietem i podejściem „my kontra reszta świata”, przez co mało kto w lidze ich lubił. Mimo to nie wybrano znacznie bardziej medialnej i już legendarnej postaci Rileya, a właśnie Daly’ego. Dlaczego? Najlepiej podsumuje to złotousty Charles Barkley, późniejszy członek „Dream Teamu”:
– Jeśli facet był w stanie zapanować nad tymi dupkami z Detroit, to jest w stanie trenować każdego – powiedział w tamtym okresie „Sir Charles” i trudno się z tym nie zgodzić. Choć to tylko jeden z głównych powodów – drugim był fakt, że Daly znany był z doprowadzania spraw do końca. Nawet jeśli chwilę przed końcem meczu jego drużyna bardzo wysoko prowadziła, przejmował się i denerwował, jak gdyby przegrywał jednym punktem pięć sekund przed końcową syreną. Jego charakter miał nadrobić ewentualne gwiazdorskie podejście koszykarzy, którzy, będąc przekonani o swojej wyższości nad rywalami, mogliby sobie zacząć odpuszczać.
Daly zresztą dość szybko zakomunikował swoim asystentom – a zostali nimi Krzyzewski i P. J. Carlesimo – że najważniejszą zasadą w ich pracy będzie „nauczyć się ignorować". I to ignorować w sumie wszystko – wybryki koszykarzy, ich delikatnie mówiąc niezbyt profesjonalne podejście do sportu w trakcie zgrupowania (Michael Jordan potrafił na przykład grać w golfa chwilę przed meczem w Barcelonie, a Daly… grał razem z nim) i tym podobne.
To była jego przewaga nad Rileyem. W w przypadku legendarnego trenera Lakers, Knicks i Miami Heat obawą była jego autorytarność – „robimy po mojemu albo zjeżdżaj” mogło nie być rozsądnym tekstem rzuconym w stronę Jordana czy Larry’ego Birda, a w przypadku Rileya taki scenariusz był bardzo prawdopodobny. Uznano, że podejście „nie wcinamy się jak maszyna pracuje” będzie idealne do składu i zadania, jakie stoi przed drużyną.
JAK ZEBRAĆ WSZYSTKICH?
W momencie wyboru trenera drużyna nie była jeszcze ogłoszona, a mimo to miała już swoją nazwę. Powstała w trakcie weekendu gwiazd NBA w lutym 1991 roku, a wszystko za sprawą Jacka McColluma, dziennikarza Sports Illustrated, który później okazał się jednym z nazwisk będącym najbliżej drużyny, a także autorem książki „Dream Team” z 2010 roku, do której przepytał wszystkich jej członków. Dziennikarz przez kilka dni próbował zebrać w jednym miejscu Michaela Jordana, Magica Johnsona, Patricka Ewinga, Charlesa Barkleya i Karla Malone’a, by zrobić im sesję zdjęciową na okładkę swojej gazety. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że dopiero to zdjęcie zacznie nakręcać medialną promocję olimpijskiej reprezentacji. Tym bardziej nie mógł wiedzieć, że luźno rzucone na okładce hasło „Dream Team” przylgnie do tej drużyny już na zawsze.
*****
Ten sam komitet, który wybrał trenera, wziął się potem za jeszcze trudniejsze zadanie - wyboru drużyny. Nie wszyscy od razu byli przekonani, jednak amerykańscy działacze (plus trener Daly) starali się zrobić wszystko, by wymarzona drużyna nie miała żadnych braków - w końcu było to jedyne w swoim rodzaju, niepowtarzalne, historyczne wydarzenie. W dodatku miało ono miejsce w idealnym momencie – popularność Michaela Jordana osiągnęła utrzymujący się potem przez wiele lat szczyt, bo w momencie wyboru Chicago Bulls byli po swoim pierwszym tytule mistrzowskim. Jednocześnie z parkietu nie zeszli jeszcze Johnson i Bird. Obaj byli po swoim ostatnim sezonie w NBA, więc nie trzeba było ściągać ich z emerytury.
Lata 80. rywalizacji Lakers i Celtics oraz lata 90. dominacji Bulls i wielu wschodzących gwiazd ligi – dwa okresy, dzięki którym NBA stała się aż tak popularna – mogły zostać połączone w jedną ekipę. Patrząc na nią trudno nie odnieść wrażenia, że Barcelona trafiła się naprawdę w idealnym momencie. Początkowo ogłoszono 10 z 12 zawodników:
– #5 David Robinson, środkowy, San Antonio Spurs – jedyny z „Dream Teamu”, który wziął udział w blamażu 1988 roku w Seulu. Uznawany za jednego z najlepszych podkoszowych w historii ligi, a już na pewno za najbardziej wszechstronnego (jeden z czterech w historii graczy z „quadruple double”). Dwukrotny mistrz NBA ze Spurs (1999, 2003), MVP ligi, dziesięciokrotny uczestnik Meczu Gwiazd, numer jeden draftu 1987. Charakterologicznie niepasujący do reszty „Dream Teamu” – niezwykle uduchowiony były żołnierz marynarki (stąd pseudonim „Admirał”), który potrafił zakończyć partię golfa z Barkleyem, bo ten zbyt dużo przeklinał. Nie było z tym jednak żadnych problemów. Nikomu nie przeszkadzało, że Robinson nie chodzi na imprezy czy do kasyna, a on sam też nie moralizował kolegów, za to na boisku rozumiał się z nimi świetnie.
– #6 Patrick Ewing, środkowy, New York Knicks – absolutna legenda Knicks i przez lata ich wielka nadzieja na zdobycie pierścienia mistrzowskiego. Numer jeden draftu 1985, Być może najbardziej dominujący podkoszowy przełomu lat 80. i 90., wraz z Robinsonem stworzył duet nie do zatrzymania po obu stronach parkietu. W trakcie przygotowań mocno zaprzyjaźnił się z Larrym Birdem, co było dla kolegów tak nieoczywistą przyjaźnią dwóch kompletnie różniących się od siebie graczy, że nazywano ich żartobliwie „Harry i Larry”.
– #7 Larry Bird, niski skrzydłowy, Boston Celtics – połowa duetu i rywalizacji Lakers-Celtics, która w latach 80. „uratowała koszykówkę” i wprowadziła ją na kolejny poziom popularności. Jeden z najlepszych koszykarzy w historii ligi – trzykrotny mistrz (1981, 1984, 1986) z Celtics, trzykrotny MVP, o liczbie wyborów do Meczu Gwiazd czy najlepszej piątki ligi nie wspominając. Wybrany także do najlepszej piątki (z Jordanem, Johnsonem, Abdulem-Jabbarem i LeBronem Jamesem) i uznawany za jednego z najlepiej rzucających oraz radzących sobie w kluczowych momentach graczy w historii NBA. Zdecydowanie najstarszy (35 lat) członek „Dream Teamu”, który w sezonie poprzedzającym igrzyska głównie leczył kontuzjowane plecy lub z trudem wybiegał na parkiet. Gdyby wybierano według aktualnej formy, Birda prawdopodobnie w drużynie by nie było. Jednak drużyna miała być historyczna i zebrać największe koszykarskie talenty na świecie – dlatego też on i Magic nie tylko zagrali w Barcelonie, ale byli współkapitanami drużyny.
– #8 Scottie Pippen,niski skrzydłowy, Chicago Bulls – prawdopodobnie najbardziej znany „gracz numer dwa” w historii koszykówki. Sześciokrotny mistrz NBA z Chicago Bulls prowadzonymi przez Jordana, jednak bez niego „Byki” nie byłyby aż tak dominujące. Jeden z najlepszych obrońców w historii ligi, który ze swoim bardziej znanym kolegą stworzył jeden z najtrudniejszych do przejścia duetów, jaki pamiętają fani koszykówki. Także w Barcelonie.
– #9 Michael Jordan,rzucający obrońca, Chicago Bulls – tu chyba nie trzeba zbyt wiele mówić. „Jego Powietrzność”, według wielu najlepszy koszykarz w historii, twórca koszykarskiej dynastii Bulls, sześciokrotny mistrz ligi, sześciokrotny MVP i tak dalej, i tak dalej – listę osiągnięć i rekordów Michaela można przewijać w nieskończoność. Magic i Bird mogli swoją rywalizacją uratować NBA, za to Jordan, rosnący przez lata obok nich, przejął pałeczkę i poprowadził ligę do światowego boomu na koszykówkę, którego częścią był zresztą „Dream Team”. Jordan był absolutnym liderem tej drużyny, a Magic i Larry, razem z nim uznawani przecież za topowych graczy w historii, twierdzili, że w życiu nie widzieli takiego talentu. Bird powiedział to zresztą już po jego pierwszym sezonie w 1984 roku, a Johnson stwierdził później: „Był Michael, a dopiero potem cała nasza reszta”. Wymieniany w jednym rzędzie z największymi postaciami w historii sportu – w amerykańskich rankingach potrafi wyprzedzać chociażby takie nazwiska jak Muhammad Ali. Idol i inspiracja całych pokoleń koszykarzy NBA. W skrócie: człowiek, który odmienił koszykówkę. Pod każdym względem. Po igrzyskach w Barcelonie i ekspansji NBA stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych osób na świecie.
– #11 Karl Malone, silny skrzydłowy, Utah Jazz – jeden z najlepszych graczy na swojej pozycji w historii ligi (powtarzamy się, ale ta drużyna naprawdę tak wyglądała), dwukrotny MVP, czternastokrotnie wybierany do Meczu Gwiazd, jedenastokrotnie do najlepszej piątki sezonu (drugi w historii, ex-aequo z Kobe’em Bryantem, za LeBronem Jamesem), trzeci na liście graczy z największą liczbą punktów, często wśród najlepszych wymieniany gdzieś w drugiej kolejności, ze względu na brak mistrzowskiego pierścienia i niemal całą karierę spędzoną w Jazz, którzy i wtedy, i teraz nie należą do najbardziej popularnych i medialnych drużyn. W Barcelonie tworzył wybitną czwórkę podkoszowych z Robinsonem, Ewingiem i Barkleyem.
– #12 John Stockton, rozgrywający, Utah Jazz – ktoś mógłby się zaśmiać, że nawet na liście numerów w „Dream Teamie” Malone i Stockton są – tak jak zawsze – obok siebie. Niemal nierozłączni – Malone jest trzeci na liście punktujących w historii ligi, a znacząca część jego punktów padała z podań Stocktona (byli mistrzami zagrywki „pick and roll”), który jest z kolei wyraźnym liderem wśród najlepiej asystujących, a także dziewięciokrotnym zwycięzcą klasyfikacji sezonowej w tej specjalności. Nietrudno się więc domyślić, że to właśnie Stockton uznawany jest za jednego z najlepszych, o ile nie najlepszego specjalistę od podawania w historii NBA. Wyłącznie od podawania, bo do bycia absolutną gwiazdą brakowało mu umiejętności zdobywania dużych ilości punktów. W swojej roli czuł się jednak znakomicie i dobrze mu było w cieniu innych. W Barcelonie jako jeden z nielicznych, o ile nie jedyny, mógł się czuć w miarę spokojnie. „Zaledwie” 185 centymetrów wzrostu, dość wątła w porównaniu do kolegów sylwetka i fakt, że nie był czarnoskóry – wszystko to sprawiło, że spokojnie mógł się wtopić w hiszpański tłum i udawać olimpijczyka z innej dyscypliny. A ci już tak oblegani nie byli.
– #13 Chris Mullin, niski skrzydłowy, Golden State Warriors – jeden z trzech graczy (obok Jordana i Ewinga), którzy mieli już olimpijskie złoto z Los Angeles z 1984 roku. „Dreamteamowy zadaniowiec”, który do historii przeszedł jako wyborny strzelec. Najmniej znany i utytułowany gracz ze wstępnie wyselekcjonowanej dziesiątki, ale to oczywiście nie oznacza, że nieistotny. W Barcelonie miał ponad 60 procent skuteczności rzutów, w tym ponad 50 procent za trzy punkty. Absolutna legenda Golden State Warriors z czasów, w których fanom Warriors wcale nie było tak łatwo o powody do radości.
– #14 Charles Barkley, silny skrzydłowy, Philadelphia 76ers/Phoenix Suns – od wielu, wielu lat niezwykle popularna postać światowej koszykówki i to nie tylko jako zawodnik. Niezwykle twardo i wszechstronnie grający podkoszowy, swego czasu MVP ligi i jedenastokrotny uczestnik Meczu Gwiazd, znany z twardego grania, bezczelności, wulgarności i nie do końca eleganckich zachowań. Cięty język i talent do pamiętnych cytatów został mu zresztą do dziś, dzięki czemu jest jednym z najpopularniejszych ekspertów telewizyjnych. Mimo niewątpliwej jakości koszykarskiej i ogromnej chęci, mało brakowało, a do Hiszpanii by nie pojechał po tym, jak w trakcie jednego z meczów… opluł małą dziewczynkę na trybunach. Niecelowo, bo próbował trafić w dorosłego fana, który przez cały mecz go wyzywał, jednak to, w połączeniu z licznymi bójkami na korcie i poza nim, niestosownymi zachowaniami i trudnym charakterem sprawiło, że długo zastanawiano się nad jego kandydaturą. Ostatecznie pojechał i był to najlepszy możliwy wybór. „Sir Charles” był najlepiej punktującym graczem „Dream Teamu”, a także jego ambasadorem poza parkietem. Jako jeden z nielicznych nie miał większego problemu z rozgłosem i ciągłym spotykaniem innych zachwyconych drużyną olimpijczyków oraz kibiców. Do tego stopnia, że jego regularna obecność na najbardziej znanej barcelońskiej ulicy La Rambli niesie za sobą przeróżne legendy.
– #15 Earvin „Magic” Johnson, rozgrywający, Los Angeles Lakers – druga połowa wspominanej przy Birdzie rywalizacji, która „uratowała NBA” w latach 80. Członek wielkiej trójki „Dream Teamu” z Jordanem i Birdem, współkapitan i pozaboiskowy lider. Pięciokrotny (1980, 1982, 1985, 1987, 1988) mistrz NBA, trzykrotny MVP, członek najlepszej piątki w historii. Wiecznie pozytywny i zawsze uśmiechnięty, nawet w obliczu zagrożenia życia. Mimo początkowego ogłoszenia składu, występ Magica w Barcelonie stanął pod znakiem zapytania po tym, jak w trybie natychmiastowym zakończył sportową karierę w końcówce 1991 roku ze względu na wykrycie u niego wirusa HIV. Johnson był jedną z pierwszych publicznych osób, która o tym poinformowała, a w tamtym czasie wśród opinii publicznej równało się to w zasadzie z wyrokiem śmierci. Nikt nie myślał, czy Magic zagra na igrzyskach – wszyscy martwili się o to, czy w czasie igrzysk jeszcze będzie żył. Johnson żył i żyje do tej pory, a występ na igrzyskach, mimo otwartego sprzeciwu np. reprezentacji Australii, potraktował jako szansę na uświadamianie społeczeństwa co do swojej choroby. Wyszło znakomicie, a wielu fanów NBA dowiedziało się, czym naprawdę jest HIV dzięki kampaniom Magica. Poza tym lider zespołu, nawet jeśli przy szybszych przeciwnikach Jordan i Pippen musieli go wspomagać w obronie ze względu na formę nieco odbiegającą od szczytu kariery. Obu zresztą często przedrzeźniał – w momencie rozgrywania igrzysk miał najwięcej mistrzowskich pierścieni z całego „Dream Teamu”.
*****
Co z pozostałymi dwoma nazwiskami? O nich za chwilę, bo najpierw pojawiły się kontrowersje wokół pierwszej dziesiątki. Pierwsza i najważniejsza – czemu nie ma Isiaha Thomasa? Wielu uznawało go w tamtym momencie za topowego rozgrywającego ligi, a trenerem reprezentacji był w końcu Chuck Daly, jego szkoleniowiec z Pistons. Co do kwestii powołania narosło wiele legend, jednak wszystkie z nich można zebrać do jednego stwierdzenia – lata, w których Pistons grabili sobie u całej ligi, w końcu się na nich odbiły. Najczęściej mówi się o Jordanie, który ekipy z Detroit nie znosił. W końcu to oni wymyślali specjalne sposoby, jak zatrzymywać go w dość brutalny sposób, a Thomasa szczerze nienawidził. Według Jacka McColluma i tego, co powiedział mu Jordan do książki „Dream Team”, rzeczywiście było tak, że „MJ” postawił ultimatum – jak będzie Thomas, to ja nie gram.
Nie był w tym jednak osamotniony. Po jednej z porażek z Boston Celtics w play-offach, Thomas wyszedł przed kamery i potwierdził słowa Billa Laimbeera, że Larry Bird jest „przeceniany”. Dodał do tego, że gdyby był czarnoskóry, to nikt by o nim nie rozmawiał, bo byłby jednym z wielu. Takimi tekstami nie nagrabił sobie tylko u Birda, ale i u innych, m.in. Jordana. Według podcastu McColluma („The Dream Team Tapes”) innym koszykarzom nie podobały się dwie rzeczy: po pierwsze, że nie umie przegrywać i zamiast zamknąć się po porażce, atakuje jednego z najlepszych graczy w historii. Po drugie, że miesza do tego kwestie rasowe w sytuacji, w którym nie mają one nic do rzeczy.
Thomas miał też rozpuszczać plotki, że Magic Johnson zaraził się HIVem od homoseksualisty, nawiązując do popularnego w tamtych czasach stereotypu, że tylko osoby jednej orientacji mogą go złapać. Było to o tyle zaskakujące, że Magic jako jedyny członek „Dream Teamu” zdawał się pozostawać w jakkolwiek przyzwoitych relacjach z Thomasem (choć Magic był po prostu przyjazny wszystkim) i po braku powołania dla niego wydał nawet współczujące oświadczenie. Mimo to po latach, w książce „Larry vs Magic. Kiedy rządziliśmy NBA” Johnson powiedział, że „Isiah sam to na siebie sprowadził. Sprawił, że nikt w tej drużynie nie chciał z nim grać”.
W ten sposób Thomas naraził się trzem najbardziej ikonicznym postaciom „Dream Teamu”. A i Karl Malone swego czasu w trakcie meczu potężnie uderzył go łokciem w twarz (gwiazdor Pistons musiał mieć założone 40 szwów), po czym powiedział wprost, że nie było to absolutnie przypadkowe, bo „po prostu chciał go uderzyć”.
Thomas do dziś pozostaje największym nieobecnym „Dream Teamu”, choć po latach rozumiemy to coraz bardziej. Nawet Chuck Daly o niego nie walczył, a podejście do tematu jego i całej drużyny niech najlepiej zobrazuje fakt, że kiedy kontuzję przed igrzyskami złapał grający na pozycji Thomasa Stockton, szkoleniowiec chciał go przez chwilę zastąpić graczem Pistons… tylko że innym, Joe Dumarsem, który nawet nie był rozgrywającym.
XERO JORDANA I WIELKI DZIECIAK Z UCZELNI
Kiedy ucichła sprawa Thomasa, opinia publiczna w Stanach Zjednoczonych czekała dobre kilka miesięcy, by poznać dwa ostatnie nazwiska mające zdobyć olimpijskie złoto na koszykarskich parkietach. Emocje zdążyły w tym czasie opaść, szczególnie że wciąż debatowano, czy w ramach symbolu powinno się do drużyny dopuścić gracza prosto z uniwersytetu.
Jedni twierdzili, że tak, ponieważ będzie to swoiste przekazanie pałeczki między starymi, a nowymi czasami. Drudzy wręcz przeciwnie – twierdzili, że skoro drużyna jest tak mocna, że gracze pokroju Jamesa Worthy’ego czy Dominique’a Wilkinsa nie są nawet brani pod uwagę, to czemu ma być brany ktoś, kto jeszcze nie gra w NBA? Ostatecznie zwyciężyli ci pierwsi, a drużyna została uzupełniona przez dwa nazwiska, w tym jedno uczelniane:
– #4 Christian Laettner, środkowy, uniwersytet Duke – po decyzji o wzięciu gracza z ligi uniwersyteckiej, w grze pozostały dwa nazwiska – Laettner i Shaquille O’Neal. Z perspektywy czasu jest to jedna z najciekawszych sytuacji „co by było gdyby” wokół Dream Teamu. Przecież gdyby O’Neal, później jeden z najbardziej dominujących środkowych w historii NBA, trafił do tej drużyny, mielibyśmy komplet gwiazd, do którego nie można się przyczepić, o ile nie nazywasz się Isiah Thomas. Tymczasem Laettner jest trochę czarną owcą złotej ekipy Daly’ego. Jako jedyny nie zrobił kariery na miarę gwiazdy ligi – był tylko i aż solidnym koszykarzem. Jako jedyny z całej ekipy nie trafił indywidualnie do Galerii Sław Koszykówki. W dodatku zawsze był trochę z boku. Wielokrotnie wspominał, że przeskok z uczelni na poziom najlepszych graczy NBA był dla niego szokiem. Według opowieści na treningach stał jak wryty widząc poziom podkoszowej rywalizacji Barkleya i Malone’a. Ma jednak swoją małą rolę i wieczne miejsce w najbardziej znanej drużynie koszykarskiej w historii.
– #10 Clyde Drexler, rzucający obrońca, Portland Trail Blazers – mistrz NBA, dziesięciokrotny uczestnik Meczu Gwiazd – byłby znacznie bardziej znany, gdyby nie pewien pan o nazwisku Jordan, który stał się jego kompleksem i małą obsesją. Drexler stylowo grał identycznie jak Jordan i zawsze uważał, że jest od niego lepszy, jednak w rzeczywistości opinia publiczna twierdziła to samo, co kiedyś powiedział o nim „MJ”: „Drexler to Jordan dla ubogich”. Nieprzypadkowo został zmiennikiem Jordana w drużynie olimpijskiej. To on był powodem, dla którego Trail Blazers nie wzięli Jordana w drafcie, mimo że mogli (wybierali z dwójką, Jordan poszedł z trójką w 1983 roku), bo przecież „mają Drexlera, który gra identycznie”. Kariery obydwu są nierozerwalnie związane i o ile na co dzień przyprawiają legendę Blazers o ból głowy, o tyle dało mu to też złoty medal olimpijski – w końcu kto miał być zmiennikiem Jordana, jeśli nie jego nieco gorszy klon?
ZIMNY PRYSZNIC
„Dream Team” miał to do siebie, że jego otoczka i wszystkie historie wokół były znacznie ciekawsze niż nudna dominacja na parkiecie, co zresztą będzie widać w tym tekście. Był jednak jeden mecz, który zaszokował wszystkich wokół zespołu. Co więcej, był to pierwszy mecz tej ekipy w ogóle.
Na zgrupowaniu przed kwalifikacjami olimpijskimi w Portland, „Dream Team” rozegrał dwa mecze z drużyną największych gwiazd uniwersytetów. Mówiąc w dużym skrócie – z tymi, którzy graliby na igrzyskach, gdyby nie dopuszczenie koszykarzy z NBA. W składzie byli m.in. Penny Hardaway, Chris Webber czy Grant Hill, ale to wciąż była drużyna dzieciaków, które gwiazdy NBA powinny zmieść z parkietu. Tymczasem pierwszy mecz zakończył się ich porażką. Nie liczono punktów na tablicy i był to czysty trening, jednak większość źródeł podaje tu wynik 62:54 dla ekipy z NCAA.
Szok? Na początku jak najbardziej, jednak z biegiem czasu coraz więcej wskazuje na to, że był to nie tylko świetny mecz grupy zmotywowanych młodych zawodników, chcących pokazać, że to oni powinni grać na igrzyskach (Charles Barkley: „Wybiegliśmy sobie na trening, a z drugiej strony rzuciła się na nas banda gości, która grała, jakby to był siódmy mecz finałów”), ale też zagrywka trenera. Chuck Daly może i nie mówił zbyt wiele i niczego swoim gwiazdom nie zabraniał, ale to nie znaczy, że nie chciał ich utemperować.
Według źródeł McColluma i słów m.in. asystenta Krzyzewskiego, Daly celowo podejmował decyzje tak, by „Dream Team” przegrał – Jordan większość meczu spędził na ławce, a trener przez cały mecz w zasadzie się nie odzywał ani nie brał przerw na żądanie, kiedy nie szło. Nie zmienił też w obronie Magica Johnsona, kiedy ten, w słabszej niż zazwyczaj formie fizycznej, nie radził sobie z niezwykle szybkim Bobbym Hurleyem. Tym meczem Daly wysłał informację – możecie sobie robić, co wam się żywnie podoba, ale nie zapominajcie po co tu jesteśmy. Każdego można pokonać – was też.
ROZGŁOS
Podziałało – na drugi dzień gwiazdy zdemolowały młodszych kolegów przewagą ponad trzydziestu punktów i – tutaj mały, choć dość oczywisty spoiler – nie przegrały już żadnego meczu do końca igrzysk. Najpierw jednak trzeba było się na te igrzyska dostać, a „Turniej Obu Ameryk” w Portland był namiastką tego, jak istotną światowo drużyną był „Dream Team”.
Na ich punkcie zapanowało szaleństwo – amerykańscy fani wylewali się zewsząd i trudno było wsadzić szpilkę gdziekolwiek pojawiał się któryś z koszykarzy. Kiedy po raz pierwszy oficjalnie wychodzili na parkiet w meczu z Kubą (na czele był oczywiście uśmiechnięty Magic z amerykańską flagą), ich rywale… przerwali rozgrzewkę, by patrzeć na to wydarzenie, niczym zauroczone idolami dzieci. To zresztą motyw, który przewijał się przez cały turniej. Rywale, wiedząc kto wygra, znacznie częściej skupiali się na braniu autografów czy robieniu zdjęć, niż samej grze. Kubańczycy przegrali 136:57, a ich trener podsumował to wzruszeniem ramion i stwierdzeniem: „Nie da się pokryć słońca jednym palcem”. Sytuacja powtarzała się aż do wygranego 127:80 finału z Wenezuelą – formalności zostały dopełnione.
Portland było też pierwszym momentem, w którym koszykarze uświadomili sobie, co to znaczy być częścią „Dream Teamu”. Nie chodziło już nawet o fanów, a o wszystkie zobowiązania marketingowe. McCollum twierdzi, że w trakcie samego pobytu w stanie Oregon gracze podpisali tysiące piłek i robili masę rzeczy wymaganych od nich przez sponsorów reprezentacji. Najgorsze dla nich, przyzwyczajonych do swoich umów indywidualnych, było to, że nie dostawali za to pieniędzy – w końcu reprezentowali kraj.
Ostatecznie związek zebrał dla nich kwotę, która po podziale wyniosła 75 tysięcy dolarów na osobę. To mogło ucieszyć wychodzącego z uczelni Laettnera, ale nie gwiazdy. Dla porównania – Jordan w tamtym okresie zarabiał 35 milionów dolarów rocznie z samych umów sponsorskich.
NAJWIĘKSZY MECZ, JAKIEGO NIE WIDZIAŁ ŚWIAT
Zanim jednak reszta świata oszalała na punkcie „Dream Teamu”, drużyna odbyła kilkudniowe zgrupowanie w Monte Carlo. Miejsce raczej nie było przypadkowe – absolutnie największe gwiazdy sportu dołączyły do gwiazd filmu, estrady i wszystkich, którzy lubią przebywać w przepychu i absolutnym blichtrze. Było to zresztą zgrupowanie wyjątkowe, bo amerykańscy koszykarze przeprowadzali je na własnych zasadach, chociażby zabierając całe swoje rodziny. McCollum wspomina to jako „rodzinne wakacje z elementami koszykówki, hazardu i nocnych klubów”, przy czym hazard i nocne kluby z tej ostatniej trójki były dużo ważniejsze.
Fani koszykówki wiedzą doskonale, że Jordan był nałogowym hazardzistą, a przecież nie był w tym sam, więc kasyna w Monte Carlo nocami przepełnione były ochroną i koszykarzami. Nawet Magic Johnson, który był bardziej hazardzistą „pokojowym” niż „kasynowym”, poszedł z kolegami i stojąc za plecami Jordana oświadczył, że jest „najdroższą cheerleaderką w historii”.
W kwestiach ochrony istnieje też pewna legenda. Koszykarze „Dream Teamu” mieli jej bowiem niezwykle dużo (nawet po kilku ochroniarzy na zawodnika, gdy rozchodzili się „po mieście”), do tego stopnia, że menedżer ich hotelu, imieniem Henry, mocno protestował. Wielokrotnie powtarzał, że nie są przecież aż tak wyjątkowi. – Jesteśmy w Monte Carlo, tu roi się od gwiazd, milionerów, członków rodzin królewskich. Nawet w tej chwili w kawiarni tego hotelu siedzi legenda tenisa Bjoern Borg. Na całym świecie ci koszykarze mogą być bogami, ale tu są po prostu jednymi z wielu – stwierdził dyskutując z przedstawicielami drużyny.
Zmienił zdanie, kiedy zobaczył, co dzieje się, gdy „Dream Team” podjeżdża pod hotel. – Okej, teraz rozumiem – miał powiedzieć, widząc jak do autobusu biegną nie tylko czekający fani i mieszkańcy Monte Carlo, ale też dosłownie cały hotel, łącznie z gwiazdami, milionerami i członkami rodzin królewskich…
Zgrupowanie w Monte Carlo nie byłoby wyjątkowe pod względem sportowym (w końcu inne rzeczy byłe ważniejsze), gdyby nie pewien mecz, nazwany potem „największym, jakiego nie widział świat”. Chodzi o wewnętrzny sparing „Dream Teamu”, który można byłoby porównać do Meczu Gwiazd, gdyby nie to, że zarówno Daly, jak i sami zawodnicy, potraktowali to niezwykle poważnie, na poziomie wręcz personalnym.
Pod nieobecność kontuzjowanych Stocktona i Drexlera, drużyna Niebieskich (Magic, Barkley, Robinson, Mullin i Laettner) uległa drużynie Białych (Jordan, Bird, Malone, Ewing, Pippen) 36:40, jednak według wspominanego wielokrotnie McColluma, który jako jedna z kilku osób na świecie widział całą taśmę z meczu, najciekawsze było to napięcie – Jordan i Johnson ciągle sobie dogryzali. Lubili się, Magic przyznawał, że Michael jest wyjątkowy, a mimo to na boisku nie było mu łatwo przyznać, że to nie on jest liderem.
Kiedy więc drużyna Jordana zaczęła odkręcać wynik meczu po początkowych problemach, a jej lider po udanych akcjach nucił na głos piosenkę „Be Like Mike” ze świeżych reklam Gatorade’a ze swoim udziałem, Magic wpadał w furię. Będący z nim w drużynie Barkley – jak to Charles – z kolei mało nie rozszarpał sędziego. Sami koszykarze mówili potem, że to najintensywniejszy i stojący na najwyższym poziomie mecz, jaki widzieli w swoim życiu. Jordan twierdzi, że nigdy nie czuł się na parkiecie lepiej niż wtedy, Magic, mimo końcówki kariery, wchodził na swoje wyżyny, a jeśli jeszcze ktoś miał wątpliwości, czy np. „dziadek Bird” sobie poradzi z tym poziomem testosteronu i siły, to Larry odpowiedział dość solidnie.
Do dziś bowiem na pytanie o jedną wyróżniającą się akcję z tamtego meczu, wszyscy gracze mówią „Larry”. Pod koniec spotkania Bird w swoim stylu wyrwał piłkę jednemu z przeciwników i pobiegł w stronę kosza. Goniący go Barkley – na pełnej prędkości, choć po ciężkiej nocy – dał się nabrać na udawane podanie legendy Celtics, a Bird, mimo braku szybkości i obronie wokół, wykończył akcję czystym layupem. Jordan nie posiadał się z radości, a koledzy już wiedzieli – wiek wiekiem, ale Larry to Larry.
BARCELONA
Tyle historii, a nawet nie dotarliśmy jeszcze do Barcelony. W stolicy Katalonii „Dream Team” funkcjonował trochę na innych zasadach niż wszyscy. Koszykarze nie mieszkali w wiosce olimpijskiej, a w nowopowstałym hotelu „Ambasador”, gdzie amerykański związek zajął 80 z 98 pokoi. Kibice nie byli wpuszczani do lobby, a i tak tysiącami przebywali pod wejściem, czekając na chociażby jednego przechodzącego koszykarza. Ulice były zamykane, gdy autobus z gwiazdami jechał na mecz lub trening. Wokół hotelu roiło się od ochrony czy policji, nawet w środku i na dachach sąsiednich budynków.
O dziwo innym olimpijczykom takie specjalne traktowanie wcale nie przeszkadzało – wielokrotnie pokazywali, że po prostu cieszą się z tego, że „Dream Team” debiutuje na igrzyskach, na których mogą być razem z nimi, a sami w obecności koszykarzy zamienili się w krzyczących fanów. McCollum wspomina jeden z obrazków, jak któraś z olimpijskich gimnastyczek podeszła do Barkleya i Malone’a tylko po to, żeby ich dotknąć i sprawdzić, czy są prawdziwi.
Wspominaliśmy wcześniej, że same mecze, poza oczywistym zainteresowaniem ze względu na nazwiska, były nudne, bo „Dream Team” całkowicie zdominował igrzyska. Najciekawsze było to, co wokół i poszczególne momenty. Na przykład konferencja prasowa przed pierwszym meczem z Angolą, na której Barkley po raz kolejny pokazał, że ma talent do pamiętnych cytatów: „Nie wiem nic o Angoli. Ale Angola ma problem”. Potem w trakcie meczu wypłacił zresztą mocne uderzenie łokciem jednemu z bogu ducha winnych Angolczyków, za co w normalnych okolicznościach mógłby wylecieć z boiska. Sędziowie bali się jednak wyrzucić członka „Dream Teamu”, szczególnie w pierwszym meczu. „Sir Charles” twierdził co prawda, że Angolczyk sobie na to zasłużył, ale wszyscy, łącznie z jego kolegami, wiedzą doskonale, że to tylko kolejny „Barkley moment”.
Innym momentem był grupowy mecz z Chorwacją, osobiście ważny dla dwóch zawodników – Jordana i Pippena. U przeciwników grał bowiem Toni Kukoc, zawodnik wybrany dwa lata wcześniej w drafcie przez Bulls, dla którego menedżer „Byków”, Jerry Krause, szykował lukratywną ofertę. Pippen słusznie uważał, że ta lukratywna oferta pochodziła z jego pieniędzy, bo Krause nie krył, że nie chce zapłacić większego kontraktu Scottiemu właśnie po to, by móc ściągnąć Kukoca, którego uważał za ogromny talent, mogący dorównać jego najlepszym zawodnikom. Magic Johnson powiedział potem, że widząc nastawienie obu graczy z Chicago aż bał się o Chorwata. Razem stworzyli obronną ścianę – Kukoc prawie nie dotykał piłki i skończył z czterema punktami. Wiadomość wysłana.
W półfinałowym starciu z Litwą mieli zagrać wszyscy, a przynajmniej tak planował Chuck Daly, który mimo wszystko się martwił – taki już był. Po drugiej stronie stali niezwykle zmotywowani gracze walczący za ojczyznę, na którą najechało ZSRR. Na parkiecie m.in. Sabonis i Marciulonis – ci sami, którzy cztery lata wcześniej pozbawili Amerykanów złota. Daly zwrócił się więc do Jordana: „Chcę, żebyś zajął się Marciulonisem. Ogarnijmy to szybko, niech wszyscy pograją i wracajmy do hotelu”.
Tak też było, a Marciulonis otrzymał najgorszego „plastra” z możliwych. Nie tylko nie był groźny pod koszem. Jordan, który jeszcze chwilę przed meczem grał w golfa, a do szóstej rano grał w karty, nie dawał mu wyjść za połowę boiska. Mecz, zgodnie z oczekiwaniami trenera, szybko się skończył – ostatecznie wynikiem 127:76 i jednym z najbardziej dominujących występów „Dream Teamu”.
Gwoli ścisłości, wyniki tej historycznej drużyny wyglądały następująco – 116:48 z Angolą, 103:70 z Chorwacją, 111:68 z Niemcami, 127:83 z Brazylią i 122:81 z Hiszpanią w fazie grupowej. 115:77 z Portoryko w ćwierćfinale, wspomniane 127:76 z Litwą w półfinale i finał – ponownie z Chorwacją – wygrany 117:85. Tym razem obyło się bez najgroźniejszej ściany świata na Kukocu, który rzucił ponad 20 punktów, ale Jordan i Pippen już się tym nie interesowali – teraz liczyło się złoto, a nie prywatne sprawy. Kukoc zresztą stał się potem ich dobrym kumplem. Daly przez cały turniej nie wziął ani jednej przerwy na żądanie, bo w sumie po co? Jego koszykarze nawet skacowani i w nie najlepszej formie wygrywali minimum trzydziestoma, a najczęściej minimum czterdziestoma punktami.
LUDZIE, KTÓRZY ODMIENILI KOSZYKÓWKĘ
W Stanach dużo więcej niż o złocie, które było dla opinii publicznej oczywiste, mówiło się o tym, co działo się wokół drużyny. Chociażby o tym, że Jordan, Barkley i Magic, reprezentowani przez Nike, zasłonili logo Reeboka – sponsora reprezentacji olimpijskiej – na ceremonii medalowej. Zrobili to dość subtelnie, flagami, przez co w pierwszej chwili mało kto to zauważył.
Po latach wyszły informacji o partiach golfowych Jordana i Daly’ego, o „wesołym pokoju”, w którym Jordan, Bird, Magic i Barkley nocami grali w karty, a każda taka posiadówka kończyła się wypominaniem Barkleyowi, że nie ma żadnego pierścienia mistrzowskiego. Sam Barkley zresztą regularnie był widywany na La Rambli, gdzie „był ambasadorem promującym amerykańską kulturę”. Mówiąc w skrócie – imprezował do godzin porannych. Powiedział potem, że bycie częścią „Dream Teamu” to być może jego największe osiągnięcie w karierze i nie był w tym osamotniony.
Dziedzictwo „Dream Teamu” jest niezrównane. Całe pokolenia koszykarzy wychowały się na tej drużynie, a jej wpływ na swoją miłość do koszykówki wskazywali chociażby Kobe Bryant czy LeBron James. Dzięki historycznej ekipie Daly’ego koszykówka stała się światowym hitem. Telewizje z całego świata (w tym z Polski) kupowały prawa do najlepszej ligi świata, rozpowszechniając ją wśród nowych odbiorców, którym „Dream Team” otwierał oczy na inny wymiar koszykówki.
Europa na początku lat 90. aż do przesady chłonęła kulturę amerykańską, a NBA było tego znaczącą częścią, na czele z Jordanem i jego historycznymi Bulls. Dzięki temu zresztą od tamtej pory rośnie liczba zagranicznych koszykarzy w najlepszej lidze świata, a cały świat, nauczany przez Amerykanów, „dojeżdża” poziomem. Być może nie byłoby MVP pokroju Giannisa Antetokounmpo czy Nikoli Jokicia, gdyby „Dream Team” nie rozpowszechnił koszykówki w ich krajach. To samo tyczy się zresztą innych państw, a wielu międzynarodowych graczy wskazuje Jordana, Magica, Birda i kolegów jako swój początek swojej fascynacji sportem.
Od tamtej pory dużo się zmieniło. Koszykarze międzynarodowi już nie pozują do zdjęć z Amerykanami w trakcie meczu (prawdziwa historia, jeden z rywali będąc przy Magicu machał do kolegi na ławce, który robił zdjęcie), tylko z nimi rywalizują. Koszykówka jest globalnym sportem – wśród drużynowych prawdopodobnie numerem dwa po piłce nożnej. Miliony widzów na całym świecie siedzą po nocach oglądając swoich ulubionych graczy, a wszystko zaczęło się w latach 90. Prawdopodobnie nie będziemy w stanie zmierzyć wpływu, jaka ta pełna gwiazd drużyna miała na światową koszykówkę, jednak wiemy jedno – drugiej takiej już nigdy nie będzie.
Komentarze 0