Uwielbiamy bohaterów wygadanych. Takich, którzy zawsze mają celną ripostę. Pádraic taki nie jest i właśnie to jest w nim wspaniałe.
Martin McDonagh przez ostatnie półtorej dekady wyrobił sobie reputację europejskiego Quentina Tarantino. Irlandzki dramaturg, scenarzysta i reżyser poświęca się przede wszystkim pracy na scenie; przynosząca mu najwięcej popularności twórczość filmowa jest dla niego rodzajem odskoczni. Jego poprzednie trzy filmy były rozegranymi na różne sposoby kryminalnymi farsami; McDonagh oparł je o zastępy kreatywnie wymyślonych postaci. Stąd ten Tarantino.
Powrót do tamtych dni
Żeby zrozumieć, dlaczego Duchy Inisherin tak mocno różnią się od jego poprzednich dokonań, trzeba zwrócić uwagę, że świetnie przyjęte w Europie Trzy billboardy za Ebbing, Missouri okazały się kontrowersyjnym tytułem dla Amerykanów. Krytycy podważali sposób, w jaki McDonagh opowiada o przemocy w amerykańskim kontekście – przede wszystkim koncentrując się na białych bohaterkach i bohaterach. W erze Black Lives Matter, spojrzenie Irlandczyka na konteksty społeczne amerykańskiej prowincji było uznane za bardzo zawężone i odrealnione. I to być może jeden z powodów, dla których filmowiec na potrzeby swojego najnowszego dzieła powrócił do ojczyzny.
Piękna irlandzka wyspa Inisherin jest tutaj utopią, w której McDonagh nie musi się przejmować wielopiętrowymi uwarunkowaniami współczesnego świata. Zamiast tego może się skupić na eksploracji motywów i wewnętrznych rozterek swoich protagonistów. I skorzystać z bogatego teatralnego doświadczenia. Ten minimalizm pozwala mu na uwolnienie maksymalnej ilości kreatywności i inwencji.
Tych cech nie ma Pádraic, w którego wciela się Colin Farrell. To definicja poczciwca. Mężczyzna jest przyzwyczajony do statecznego rytmu teraźniejszości; konstans zdaje się najważniejszą wartością prowadzonego przez niego życia. I dlatego tak mocno szokuje go, gdy jego przyjaciel Colm (Brendan Gleeson, z którym Farrell pojawił się wspólnie w rewelacyjnym Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj) obwieszcza mu, że nie zamiaru kontynuować znajomości i chce się skupić na swojej największej pasji – komponowaniu muzyki. Zapalczywość, z którą stara się wyegzekwować tę nagłą zmianę, zapoczątkowuje lawinę wydarzeń, która eskaluje w niebywałym tempie.
Pádraic stara się odnaleźć w całej sytuacji, sięgając po rady swojej siostry Siobhán (Kerry Condon) i zacieśniając znajomość z mającym reputację wioskowego głupka Dominicem (Barry Keoghan). Te cztery postaci to lalki, którymi bawi się McDonagh. Stopniowo poznajemy aspiracje każdej z nich – dowiadujemy się, czego pragną. Ale próba realizacja personalnych pragnień zawsze przynosi konsekwencje – ból zadany innym lub samemu sobie. Dosłowny lub metaforyczny. Ci, którzy realizują swoje cele, ponoszą konsekwencje. Ci, którzy obejdą się smakiem, muszą skanalizować ciężki do przełknięcia koktajl zgorzknienia i zawodu.
Wszyscy jesteśmy zbyt głupi
Taki opis fabuły może trącić banałem. W ten sposób można streścić większość filmowych, serialowych i książkowych intryg – ktoś czegoś chce i przez to ktoś inny nie może czegoś dostać. Ale McDonagh używa tej prostej fabularnej konstrukcji i osadza ją w idyllicznej scenerii, by stworzyć swego rodzaju powiastkę filozoficzną nasączoną irlandzkim folklorem. Mądrość i dojrzałość czujnie zestawia z... jej brakiem u głównego bohatera. Bo Pádraic nie tyle jest głupkiem, ile doskwiera mu poczucie bycia nim. Odkrywając swoją prostolinijność, nawet jeśli jest częściową ułudą, przekracza własne granice.
Spojrzenie na walkę ze źródłami braku własnej pewności czyni „Duchy Inisherin” odświeżającym doznaniem. Każdy, kto w swoim życiu poczuł się zbyt głupi lub zbyt słaby – czyli po prostu każdy – znajdzie w tym filmie krzywe zwierciadło, które ostatecznie może być tylko pozornie krzywe.
McDonagh wykonuje podręcznikowy krok w tył. Zmniejsza skalę, wraca do korzeni i w rezultacie stąpa do przodu. Wcześniej można się było zastanawiać, ile humanizmu i współczucia może tkwić w człowieku tak dobrze konstruującym złożone i pasjonujące postaci. Czy kunszt w ich budowie może ostatecznie przesłaniać najbardziej ludzkie pierwiastki. Bohaterowie i bohaterki Duchów są idealnie przerysowani – to i postacie, i ludzie. Tego efektu nie dałoby się osiągnąć bez świetnych kreacji. Colin Farrell, przez wiele lat pokazujący olbrzymi potencjał, który nie mógł zostać w pełni wydobyty, gra rolę życia. Kerry Condon, mimo bycia stałą współpracowniczką McDonagha, w końcu przedstawia się dużo szerszej publiczności i otwiera sobie drzwi do wielkiej kariery. Brendan Gleeson zwyczajnie urodził się, by zagrać Colma, a Barry Keoghan przypomina, dlaczego jest jednym z najbardziej obiecujących aktorów swojego pokolenia.
Ale ostatecznie to dowolność interpretacyjna i możliwość wyciągnięcia różnorakich wniosków stanowi o wielkości tego przedsięwzięcia. To może być film o męskiej samotności i przyjaźni. O poszanowaniu dla zwierząt. O poszukiwaniu artystycznej perfekcji kosztem uczuć własnych i cudzych. O przełknięciu odrzucenia i wielu innych rzeczach. W końcu każdego z nas męczą jakieś duchy.
Komentarze 0