Mimo tryliarda lat w muzyce filar polskiego rapu nadal opiera się upływowi czasu, nagrywając jakościowe materiały. Ba, podczas odsłuchu takiego krążka jak Dziadzior można wręcz odnieść wrażenie, że to wciąż bardzo zmotywowany newcomer.
Granie kartą wieku nie jest być może najbardziej elegancką taktyką pod słońcem, lecz w tym przypadku jak najbardziej zasadną. Poznaniak jest bowiem przedstawicielem bardzo ścisłego grona weteranów, którzy mimo tabunów materiałów ciągle trzymają przynajmniej dobry poziom i mają coś wartościowego do powiedzenia. Jego najnowszy album to okno wystawowe dla nieoczywistego stylu, sumiennie szlifowanego przez całe lata dziesiąte.
Trzeba przy tym od razu zaznaczyć, że to stilo nie podejdzie każdemu, bo jest mocno hermetyczne – tym bardziej, gdy spojrzymy na nie przez pryzmat tego, jak obecnie wyglądają rymy i bity. Chociaż rozpoczynający album Sitikol może sugerować, iż tym razem gospodarz powróci do osiedlowego sznytu, zostawiając na chwilę pokomplikowane, wieloznaczne teksty pod Geniusa, ostatecznie wcale tak się nie dzieje.
Już w Królu Królów słyszymy o chmurze ektoplazmy, a na przestrzeni tego ogromnego, rozciągniętego na 21 kawałków wydawnictwa nie jest to nic wyjątkowego. Mało w tym pisania konkretem, dużo więcej malowania słowem. Co więcej całościowo mamy do czynienia z czymś, do czego bardzo pasuje słowo żywioł. Granice między trackami nie są wcale tak proste do wyznaczenia, jak mogłoby się wydawać; jeden element dźwiękowo płynnie przechodzi w drugi, robiąc z Dziadziora nieokiełznany mixtape bez hosterki, w którym można rapować zarówno o byciu blisko z naturą, jak i kondycji środowiska rapowego oraz sprawach fundamentalnych.
Czy łatwo się w tym pogubić? Nie, o ile ma się odpowiednio świeże ucho. Jak to zwykle u Gurala, poza refrenami fraza jest bardzo, bardzo zagęszczona, lecz flow (co akurat nie jest dla niego regułą) nie zawsze rozpędza się do prędkości TGV. Sposób podania linijek to boss mode, w którym nie trzeba się silić na nie wiadomo co, by sens złożenia i skill na mikrofonie mogły wybrzmieć jak należy. Wystarczy melodyjność i pewność siebie.
Danie sobie na wstrzymanie stało się atutem, a nie wadą, bo bity nie są wyłącznie podkładami dla rapera, ale też spokojnie bronią się jako osobne byty. Wydaje się, że ten niejednorodny zbiór wyraża modelowe podejście do guralowego postrzegania muzyki – ma być głośno, ma być feeria barw, ma być pole do eksperymentowania z formą i treścią. I tak obok etnicznych kompozycji (międzywojenne, pijackie Miejskie Etno, urzekające głuchymi stukami i miarowym bębnieniem Co będzie to będzie, Biały Lew z afrykańskim groovem) pojawia się raggowa Leśna Liga, posiłkująca się gitarą Piękna Katastrofa z Pablopavo na przecięciu Vavamuffin i solowych projektów, odklejony od czegokolwiek, niesamowity Kubrick czy Lodołamacz, który przez usilne eksponowanie litery R nie irytuje, tylko intryguje. A przecież to nie wszystko, bo nie brakuje tu również soczystych, działających bangerów jak choćby Nosorożec Flo czy Yabadabadoo.
To nie jest płyta migawkowa, ale są tu momenty, które zostają w głowie na dłużej niż inne, nie mniej jakościowe. Towarzystwo Ludzi Prostych poszło już nieco szerzej w Polskę, a to samo powinno się stać z kawałkiem Beton Fest, 8-bitowcem zawłaszczającym przestrzeń i będącym popisem Bedoesa, oraz Napadem, masywnym, odrealnionym cykaczem. Dobrze nadal wiedzieć, że jak stary notecki dzik ryknie, to nie będzie czego zbierać.