Gdyby wczoraj ktoś powiedział, że reprezentacja Polski będzie miała dzisiaj dwa miejsca w ósemce na igrzyskach olimpijskich, to stwierdzilibyśmy, że wszystko potoczyło się zgodnie z planem. W końcu mniej więcej tego oczekiwaliśmy po dniu z Maryną Gąsienicą-Daniel i drużynowym konkursem skoków mieszanych. I o ile z wyniku Maryny możemy być jak najbardziej zadowoleni, o tyle skoczkowie, a przede wszystkim skoczkinie, przyprawiają nas o uczucie niedosytu.
Dzień trzeci na igrzyskach olimpijskich zaczął się od slalomu giganta pań - ulubionej konkurencji naszej najlepszej alpejki, Maryny Gąsienicy-Daniel. Można było mieć pewne wspomnienia z letnich igrzysk olimpijskich w Tokio, bo sam start zaplanowano na godzinę 2:30, a przyzwyczailiśmy się, że w Chinach najważniejsze rzeczy zaczynają się jednak nieco później. Niemniej dla jednej z najlepszych narciarek w naszej historii warto było zarwać noc. Sama Maryna zaczęła bardzo zachowawczo - po starcie powiedziała, że miała delikatny problem ze smarowaniem nart, ale wyraźnie było widać również, że na chwilę powstrzymała swój agresywny styl jazdy. Nic zresztą dziwnego - chwilę przed nią z ostro przygotowanej trasy wypadło kilka faworytek, na czele z Mikaelą Shiffrin, która w Chinach miała bronić złotego medalu z Pjongczangu. Ten zachowawczy styl sprawił jednak, że po pierwszym przejeździe Polka była jedenasta. O medalu można było zapomnieć, ale nasza zawodniczka przyjechała do Chin walczyć o jak najlepszy wynik. Medal był perspektywą odległą - wyłącznie przy okazji życiowej formy i błędów rywalek (to akurat było), ale już miejsce punktowane czy nawet „stypendium”, o którym często się mówi w przypadku olimpijczyków, wciąż było do „złapania”.
Zarówno stypendium, jak i miejsce punktowane to po prostu miejsce w najlepszej ósemce światowej imprezy. Dawno temu stworzono klasyfikacje punktową jako alternatywę dla medalowej, która według niektórych miała być po prostu mniej wymierna. Punktowane jest więc pierwszych osiem miejsc, które ma pokazywać siłę kraju i jego obecność w czołówkach dyscyplin, a nie tylko na podium, przy którym może zadecydować czasem po prostu szczęście. Na podobnej zasadzie (ósemka IO/MŚ/ME) przyznaje się w Polsce stypendium ministerialne, które wielu sportowcom z niszowych dyscyplin pomaga w rozwoju i przygotowaniach do kolejnych imprez.
I to stypendium Maryna sobie wywalczyła, zaatakowała agresywnie (czwarty czas drugiego przejazdu), w swoim stylu i ostatecznie zajęła ósme miejsce w swojej koronnej konkurencji. Sama miała lekki niedosyt, ale ten wynik jest czwartym najlepszym w historii polskich startów w narciarstwie alpejskim na igrzyskach olimpijskich. A to przecież wcale nie musi być koniec tak dobrych wyników. Trudno ich będzie oczekiwać jeszcze na tych igrzyskach, ale może za cztery lata, kiedy igrzyska będą we Włoszech, kto wie? W końcu sportowcy, którzy rozwijają się dość późno (jak Maryna), mają tendencję do długich karier. A Polka poprawia się z roku na rok coraz bardziej.
A skoro o rozwoju mowa… Konkurs mieszany w skokach narciarskich miał być okazją do zdobycia stypendium dla Kingi Rajdy i Nicole Konderli. Pomóc naszym skoczkiniom mieli oczywiście ich starsi koledzy - Kamil Stoch i świeżo upieczony medalista olimpijski, Dawid Kubacki. Przed konkursem spodziewaliśmy się miejsca siódmego lub ósmego. Dostaliśmy szóste, a dziewczyny zapewniły sobie stypendium na kolejny rok. Dlaczego więc czujemy niedosyt?
Ponieważ konkurs drużyn mieszanych był absolutnie absurdalny. Prym wiodła Polka, która… nawet nie skakała. Agnieszka Baczkowska była odpowiedzialna za sprawdzanie kobiecego sprzętu i ewentualne dyskwalifikacje. Była na tyle skrupulatna, że anulowała wyniki aż pięciu skoczkiń z czterech krajów. Co więcej, każdy z tych krajów (Japonia, Austria, Niemcy, Norwegia) miał tutaj walczyć o medale. Pośród faworytów jedynie Słoweńcy i reprezentanci Rosyjskiego Komitetu Olimpijskiego przeszli przez konkurs bez takich problemów. I w nagrodę dostali złote i srebrne medale. Brąz trafił do… Kanady, która jest potęgą w sportach zimowych, ale w skokach dotychczas nic nie osiągała. Ten brąz to zdecydowanie największe osiągnięcie w kanadyjskiej historii tej dyscypliny. I jednocześnie medal dla Mackenziego Boyd-Clowesa, jednego z „niepolskich” ulubieńców polskich kibiców, z którymi zawsze dyskutuje w mediach społecznościowych.
Naszym niedosytem jest fakt, że jeszcze niedawno to my bylibyśmy na miejscu Kanadyjczyków. Na mistrzostwach świata w Seefeld w 2019 roku zajęliśmy w konkursie mieszanym szóste miejsce (bez dyskwalifikacji), tracąc do medalu ponad 20 punktów. Skacząc na poziomie z tamtego konkursu pokonalibyśmy Kanadyjczyków z łatwością. Problem leży w tym, że nasze skoczkinie skakały znacznie lepiej będąc nastolatkami niż teraz, kiedy powinny być znacznie bardziej rozwinięte. Kinga Rajda potrafiła już niegdyś regularnie punktować w Pucharze Świata. Teraz do tego bardzo daleko, mimo że mocno liczyliśmy na rozwój jej i jej koleżanek. Powodu takiego stanu rzeczy należy szukać w Polskim Związku Narciarskim i zatrudnieniu Łukasza Kruczka jako trenera. Nie tylko okazał się on słabym wyborem, który zmarnował potencjał na duży rozwój naszych młodych zawodniczek, ale też skonfliktował się z połową polskiej czołówki pań i sprawił, że skoczkinie zaczęły cofać się w rozwoju. Dosłownie, ponieważ do medalu wystarczyło skakać na poziomie konkursu z Seefeld - ni mniej, ni więcej. Nawet rozwój nie był tutaj potrzebny. Tymczasem polska kadra kobiet leży na dnie. Zamiast być Kanadą, zajęliśmy szóste miejsce - za Japonią i Austrią, czyli drużynami, którym liczył się o jeden skok mniej.
Polki mają stypendium i to dla ich rozwoju (i chęci treningów) na pewno będzie przydatne, jednak w tym samym czasie mamy prawo zastanawiać się „co by było gdyby”. I to gdybanie nie jest jednym z tych nierealnych, które czasem bezsensownie psują nam humor. Tutaj „gdyby” polegało wyłącznie na utrzymaniu poziomu z tych nieco lepszych lat. Jest taki słynny cytat prezesa PZN, Apoloniusza Tajnera, po mistrzostwach świata w Seefeld, w którym mówi, że na igrzyskach w Pekinie polska drużyna mieszana może nawet walczyć o medal. W środowisku skoków, mediach i wśród kibiców było z tego dużo śmiechu, jednak teraz okazuje się, że miał rację. Mogliśmy tutaj bić się o podium - szkoda tylko, że sam autor cytatu postanowił nie wesprzeć tego swoimi decyzjami.