Białe śpiewy przebijające się przez ścianę noise’owego jazgotu; Zdechły Osa i Belmondo na featach, koncerty w Czechach i płyty we włoskich labelach. Takie rzeczy… tylko we Wrocławiu.
Wzięłam kumpelę na tajną miejscówkę na dachu – wspomina Lylka w Przystani dla wraków, czyli w numerze, którego w 2021 roku słuchałem najczęściej ze wszystkich krajowych rzeczy. Na ten rooftop poczułem się wtedy zaproszony wraz z nimi. I za wokalistką dolnośląskiego dzvoncore’u powtarzałem po wielokroć bardzo bliskie mi słowa: Nie lubię łachudr, nie lubię wacków, nie lubię argumentacji spod znaku, że jebło to jebło i nie drąż, bo na chuj? To miasto to oddział wariatów, przystań dla wraków, co wciąż walą alko, bo nie chcą się bać znów.
To miasto to Wrocław. Sądząc po nagraniach stamtąd – chyba najciemniejsze i najbardziej niepokorne na mapie Polski. Miasto równie licznych, jak progresywnych postpunków, kombinujących elektroników i zupełnie osobnych raperów; miasto Zdechłego Osy, który kiedyś polecił mi ×DZVØN×, mówiąc, żebym sprawdził, bo to zdolniachy.
Mnie to często zaskakuje, że jak odkrywam jakiegoś nowego artystę, który leci w mrocznym, brudnym kierunku, to zaraz się okazuje, że on jest z Wrocławia. Czemu tak jest? Nie mam pojęcia, ale da się to często poznać już przy pierwszym odsłuchu. To, że ktoś jest tutaj, od nas z miasta – stwierdza Lylka. Jej partner w sianiu dźwiękowego chaosu – Snufkin zaraz podchwytuje temat, mówiąc: chyba od zawsze szło tu w stronę powyginanych eksperymentów. Być może dlatego, że jest to jedno z największych miast na tych tak zwanych Ziemiach Odzyskanych, gdzie ludzie nie mają wspólnych korzeni muzycznych. Nie mają żadnej jednolitej tradycji, na której by się mogli oprzeć, więc od początku szukają czegoś swojego.
Ja grałam na perce, a Snufkin na basie; byliśmy sekcją rytmiczną w takim emo-core’owym zespole, który prędko się posypał. I wtedy zaczęliśmy robić coś sobie we dwójkę. Nie za bardzo mieliśmy opcję na salę prób, to poszliśmy bardziej w elektronikę, by móc działać na słuchawkach i nie wynajmować żadnej przestrzeni. Z tego powstał ×DZVØN×, który z początku grał głównie koncerty. Nasze występy w tym czasie były…. ambientalne – ja na perce, a Snufkin z kompa wypuszczał jakieś podkłady. Dużo gongów, jakichś dziwnych instrumentów i do tego białe śpiewy; zgrzyty, noise i wizualizacje, pełna improwizacja – wspomina początki tego międzygatunkowego projektu Lylka. Dzisiaj częściej niż białym głosem posługuje się słowem rymowanym – czy też rapem.
Tradycyjne instrumentarium w międzyczasie zastąpiły syntetyczne bity, których estetyka rozciąga się między witchhousem a trapem, futurystycznym dancehallem i nową falą, industrialem i phonkiem. Pisany z charakterystyczną witchhouse’ową manierą ×DZVØN× trudno bowiem przypisać do jakiejkolwiek zdefiniowanej stylistyki. A dominujący w ich dyskografii gatunkowy rozgardiasz w całość spaja głównie klimat i mrok; przywodzący na myśl postać graną przez Dolpha Lundgrena w Johnnym Mnemonicu; do cna miejski, cyberpunkowy rytuał odprawiany gdzieś na pobłyskującym neonami, zimnym bruku twierdzy Breslau.
Nie da się ukryć, że lubię taką ciemną lirykę. Staram się poukrywać w tekstach dużo różnych symboli i odwołań. Ciągnie mnie w takie rejestry, szczególnie w pisaniu, bo w życiu… niekoniecznie. Ale skoro to, co gadam do mikrofonu, ma dla mnie jakąś formę terapii, wszystkie te codzienne kminki też sobie gdzieś tam lądują – mówi Lylka.
W jej tekstach wzorce są piekielne, księżyca fazy wywołują spazmy, a jej talia do tarota składa się zapewne z samych diabłów i wisielców. Podobne ciemne i fatalistyczne tony wydają się idealnie korespondować z nastrojami młodych ludzi dorastających w dobie katastrofy klimatycznej, wojny w Ukrainie i wciąż trwającej pandemii wirusa COVID-19; w czasach, w których hasło NO FUTURE zdaje się być nieporównywalnie bardziej realne i złowróżbne niż ledwie kilka lat temu.
Kiedy się zastanawiasz nad tymi wszystkimi rzeczami, to chyba wręcz podświadomie zaczynasz myśleć nieco bardziej nihilistycznie – stwierdza Snufkin. Przez długie lata dominował kult zapierdalania; że dzięki temu będzie zajebiście, a nagle okazało się, że wcale może nie być tak zajebiście, nawet jeśli będziesz cały czas zapierdalać. Nikt z nas nie wie przecież, ile to wszystko jest w stanie się jeszcze utrzymać…
Nas właściwie już na samym początku zaklasyfikowano jak witchhouse, a my witchhouse’owi jesteśmy chyba głównie przez otoczkę wizualną i po części też pewnie – dosyć mroczne brzmienie. Przez to jednak, że cała ta scena żyje głównie w sieci i jest zupełnie oderwana od tego, skąd ktoś jest i gdzie mieszka, bardzo szybko zaczęliśmy istnieć w obiegu ponadpaństwowym. Jeden z pierwszych naszych koncertów zagraliśmy w Pradze, a ostatnie wydawnictwo wypuściliśmy nakładem włoskiego labelu EK4T3 – mówi Snufkin. Dyskografia i kalendarz koncertowy dzvoncoru służy za najlepsze potwierdzenie jego słów.
O ile jednak w ich katalogu znaleźć można utwory po serbsku czy angielsku, a co bardziej eksperymentalne nagrania trafiają zazwyczaj na bardziej chłonny i – najzwyczajniej w świecie – większy rynek globalny, o tyle nagrywany po polsku rap Lylki ma szansę odbić się najszerszym echem gdzieś pomiędzy Odrą a Bugiem; w tej przedziwnej krainie zwanej III Rzeczpospolitą. Po tym więc, jak dzwoncore własnym sumptem wypuścili kilka krążków i singli, dograli się na debiutancki krążek Zdechłego Osy i zrobili numery z Belmondziakiem czy Bartusiem 419, przyszedł wreszcie czas na oficjalny debiut w powszechnie dostępnym, głównym obiegu krajowej fonografii. Rzeczony album ukaże się jeszcze tej wiosny nakładem Dyspensa Records – zarządzanej przez Wojtka Urbańskiego ponadgatunkowej oficyny, która wyrasta powoli na jeden z ciekawszych labeli na mapie rodzimej bitowej awangardy i rapowego wolnomyślicielstwa; przystań dla takich rymujących odszczepieńców jak Jerzyk Krzyżyk, Koza czy Alick z ĆPAJ STAJLu.
Koncept tej płyty jest… ezoteryczny. To jedna niekończąca się inspiracja. Nie da się sprawdzić czy te rzeczy, o których mówimy, istnieją, więc nie da się im też zaprzeczyć. Temat staje się niewyczerpalny i ciągle wzbogacamy go o nowe kminki. Nic tu nie jest do końca powiedziane i… to jest zajebiste – chórem mówi ×DZVØN×.
To jest spontan; freestyle; dźwiękowy strumień świadomości, w którym skąpane są przeróżne wpływy, więc ja bym tego w żaden sposób nie hashtagowała – dodaje Lylka. Wracając jednak jeszcze na moment do tego, na ile my jesteśmy witchhouse’owi – w pewien sposób jesteśmy, bo wydaje mi się, że te wszystkie hashtagi, a wcześniej subkultury, są w pewnych momentach życia bardzo potrzebne. Bo jeśli ktoś cię hashtaguje, to najzwyczajniej w świecie próbuje cię zrozumieć. A kiedy ty na początku swojej drogi wsiąkasz w jakiś nurt, gatunek czy subkulturę, to się nieustanie uczysz. Słuchasz rzeczy, które cię intrygują, próbujesz zrobić coś podobnego i jak już to umiesz, lecisz dalej w swoje; czasami wręcz poszerzając granicę tego, z czego to z początku wyszło. Kojarzy mi się to z dziećmi, które zanim jeszcze nauczą się same rysować, kolorują kolorowanki i łączą te wydrukowane kropki w kształty. Tak samo młodzi ludzie. Dzięki tym różnym kategoriom mogą się z początku określić i nabyć szereg umiejętności, które przydadzą im się w całym późniejszym życiu. Wtedy, gdy dojrzeją i odkryją, że wszystkie te hashtagi się łączą i mieszają; że dopiero z tego miksu wychodzi w końcu jakaś oryginalna filozofia tego człowieka. Albo oryginalna muzyka.