Jeśli coś ma być ilustracją najsłynniejszego frazesu dotyczącego gry o trofeum, to właśnie ten mecz, w którym gra pod bramką pokonanego zespołu toczyła się tylko przez 17 procent czasu. Królewscy nie wygrali geniuszem planu, lecz jego wykonawców. W drodze do Paryża Real dał wiele pokazów szaleństwa, ale finał rozegrał na chłodno, zza podwójnej gardy.
Jeśli ktoś wygrywa Ligę Mistrzów, pokonawszy po drodze Paris Saint-Germain, Chelsea, Manchester City i Liverpool, nie wypada nawet przez moment kwestionować jego wielkości, bo trudniejszej ścieżki do finału nie da się mieć. I to nawet nie wnikając w okoliczności tych starć, w których Real co chwilę był nad przepaścią. Paradoksalnie jednak nawet finałowa wygrana nie rozwiała wątpliwości, czy trofeum na pewno zgarnęła najlepsza w tym momencie drużyna w Europie. W porównaniu do wcześniejszych rund mecz z Liverpoolem wydaje się z perspektywy Realu bez historii i większych emocji. Jednak także i w Paryżu Królewscy musieli wychodzić z poważnych tarapatów. Tyle że widocznych jedynie na boisku, a nie na tablicy wyników. Jak w poprzednich rundach. Nie da się tej wygranej wytłumaczyć szczęściem. Ale nie da się też o nim nie wspomnieć. Futbol to dziwny sport, a tegoroczny Real idealnie to obrazuje. Z jednej strony niewiele z przebiegu gry wskazywało, że wygra z Liverpoolem, z drugiej Real zrobił dokładnie to, czego wszyscy się po nim spodziewali: przyjechał i wygrał. Przyglądamy się pięciu aspektom, które w finale okazały się kluczowe.
Gra na linii Thibauta Courtoisa
Jakkolwiek by nie poprowadzić po tym meczu narracji, nie sposób nie zacząć od belgijskiego bramkarza, który był największą gwiazdą decydującego wieczoru. Wynik 2,14 w golach oczekiwanych dla Liverpoolu mówi sam za siebie. 30-latek mógł z czystym sumieniem puścić w Paryżu dwa gole i nikt by go nie obwiniał. Jeśli wziąć pod uwagę tylko strzały w światło bramki, jakość szans Liverpoolu wzrasta do ponad 2,5 gola oczekiwanego. Bramkarz Realu wykonał w tym meczu dziewięć interwencji w okolicach linii bramkowej. Szczególnie imponująca była ta z pierwszej połowy, gdy zbił piłkę na słupek po strzale Sadio Mane oraz z drugiej, gdy ramieniem odbił strzał Mohameda Salaha. Biorąc pod uwagę same występy bramkarzy w finałach, był to jeden z najbardziej efektownych w Lidze Mistrzów od czasów Jerzego Dudka, który jednak błyszczał głównie w serii rzutów karnych. Aż czternaście strzałów liverpoolczycy oddali z pola karnego. Dwadzieścia dwa razy próbowali z gry. Sam Salah wykonał dziewięć uderzeń. Gdyby nie Belg, Real nie zachowałby w tym meczu czystego konta.
Umiejętność gry w głębokiej defensywie
Od pierwszych minut meczu Real ustawił się tak, jakby przystępował do finału z zupełnie straconej pozycji. Przez pierwsze dwadzieścia minut rzadko opuszczał własną połowę. Praktycznie nie podejmował prób pressingu. Nie brakowało momentów, w których Karim Benzema, najbardziej wysunięty zawodnik Królewskich, biegał za piłką trzydzieści metrów od własnej bramki. Liverpool w tercji ofensywnej wymienił o 130 podań więcej od Realu. W jego tercji gra toczyła się tylko przez 17% czasu. Ledwie dziewięć razy angielski zespół tracił piłkę na własnej połowie boiska, przy czym tylko dwukrotnie było to bezpośrednio wymuszone przez któregoś z graczy Realu.
Madrytczycy nie wyglądali jednak, jakby taki obraz meczu szczególnie im przeszkadzał. Wszyscy sprawiali wręcz wrażenie, jakby staranne przesuwanie, asekurowanie i wybijanie leżało w ich naturze. Jakby ich trenerem byli Diego Simeone lub Jose Mourinho. Dlatego 21 dośrodkowań rywali (przy pięciu Realu) nie stanowiło aż takiego problemu, skoro Królewscy wygrali 14 z 19 pojedynków powietrznych, jakie odbyły się w tym meczu. Nad wybijaniem piłek pracowali praktycznie wszyscy – Benzema wyekspediował ich z pola karnego więcej niż stoper David Alaba. Jako jedyni przez cały mecz żadnego wybicia nie zaliczyli Toni Kroos oraz Vinicius Junior. W grze bez piłki szczególnie dobrze czuł się, co nie zaskakuje, Casemiro, który zakończył mecz jako czołowy blokujący, wybijający, przechwytujący i odbierający piłkę. Choć sukces Realu miał twarze Courtoisa, Viniciusa czy Benzemy, wszyscy oni wyszli na paryski finał z mentalnością Casemiro. I to był klucz do przetrwania.
Spokój Toniego Kroosa
Real nie przetrwałby pierwszej połowy nawet mimo świetnej formy bramkarza oraz dobrego funkcjonowania w głębokiej defensywie, gdyby nie dyspozycja doświadczonego Niemca. W tej edycji Ligi Mistrzów najbardziej spektakularne pogonie zespół Carlo Ancelottiego przeprowadzał, gdy 32-latka nie było już na boisku, ale Włoch wiedział, co robi, konsekwentnie wystawiając go w podstawowym składzie i w finale nie zdejmując nawet na minutę. Mistrzowie Hiszpanii mieli, zwłaszcza w pierwszej połowie, potężne problemy z wychodzeniem spod pressingu. Courtois, jak dobrze grał na linii, tak rozgrywał fatalnie. Real często był zmuszany do przeprowadzania akcji przez niego i nie wpływało to dobrze na jego grę. Mając na boisku takich speców jak Kroos, Modrić czy Casemiro, ale też stopera tak umiejętnie wyprowadzającego piłkę od tyłu, jak Alaba, raczej nie chce się, by to bramkarz był jednym z najczęściej dotykających piłkę. A tak było w pierwszych 45 minutach, gdy Belg zaliczał więcej kontaktów od Modricia. Z 51 długich podań, jakie wykonał w całym meczu, aż połowa była niecelna. Co kilka minut madrycki bramkarz oddawał piłkę przeciwnikowi zupełnie za darmo.
W tym trudnym momencie jedyną opcją wyjścia spod pressingu było często zagranie do Kroosa. Liverpoolczycy najchętniej zakładali pressing na lewym skrzydle, naciskając Daniego Carvajala i odcinając mu drogę podania do środka w poszukiwaniu Modricia. Osaczonym kolegom z obrony najczęściej pokazywał się do gry Kroos, który w pierwszej połowie odpowiadał za jedyne momenty uspokojenia. Wśród pięciu najczęściej zagrywających piłkę zawodników było w pierwszej części meczu czterech graczy Liverpoolu oraz Kroos, który cały mecz skończył z 92 kontaktami z piłką przy celności podań 93-procentowym poziomie, znakomitym jak na grę na tak małej przestrzeni. W drugiej połowie gracze Juergena Kloppa zaczęli odbierać Niemcowi swobodę, przez co znacznie większy udział w meczu mieli Casemiro i Modrić. Ciężar rozegrania udało się w ten sposób dość równomiernie rozdzielić między trzech zawodników, którzy zwykle się tym zajmują. W najtrudniejszym momencie Kroos jako jedyny rozgrywający, udźwignął jednak zadanie, trochę wyrywając kierownicę w tym meczu z rąk Thiago, który w pierwszych fragmentach odpowiadał za najgroźniejsze akcje Liverpoolu tworzone z ataku pozycyjnego.
To nie był finał Kroosa, Modricia i Casemiro, lecz Fabinho oraz Thiago. To oni zdominowali grę w środkowej strefie. Ale jednocześnie ten finał pokazał, że można nawet wykluczyć dwóch z genialnej środkowej trójki Realu, jednak wszystkich trzech wyłączyć z gry się nie da. A Niemiec w najtrudniejszym momencie pozwolił drużynie poczekać, aż jego dwaj wieloletni partnerzy wrócą do meczu.
Lewa flanka
Choć decydująca o wyniku akcja została przeprowadzona w znakomitej większości prawą stroną, a wicemistrzowie Anglii to tam najczęściej starali się zakładać wysoki pressing, najważniejsze rzeczy działy się po lewej stronie. W Liverpoolu tradycyjnie ta część boiska była skrajnie ofensywna. Trent Alexander-Arnold, jako fałszywy rozgrywający, regularnie w fazie posiadania schodził do środka. Mohamed Salah grał natomiast jako boczny napastnik, rzadko angażujący się w defensywę i schodzący z tej strefy do środka. Real wystawił na nich graczy znacznie bardziej tradycyjnych. Ferlandowi Mendy’emu niewiele można w grze z piłką zarzucić, w końcu zakończył ten mecz z 97-procentową celnością podań, ale bardzo rzadko zapędzał się do przodu i skupiał się głównie na grze defensywnej.
Choć o Viniciusie będzie się mówić przede wszystkim przez pryzmat zwycięskiego gola, trzeba podkreślić jego odpowiedzialność i świetną pracę Brazylijczyka w defensywie. 96% z jego 28 podań było celnych, co zwłaszcza u skrzydłowego jest rzadko spotykanym wynikiem. Bardzo często wspomagał Francuza w rywalizacji z Salahem, nawet jeśli zużywał w ten sposób siły, które mógłby poświęcić na ofensywę.
Różnicę w grze zawodników ustawionych w tej strefie najlepiej było widać w akcji bramkowej. Vinicius miał tak dużo miejsca, bo gdy jego koledzy prowadzili atak prawym skrzydłem, on nie schodził do środka, jak zrobiłby Salah, tylko był przyklejony do linii, znajdując się poza zasięgiem Alexandra-Arnolda, który zgodnie ze sztuką bronienia, zszedł do środka pola karnego, by wspomóc stoperów. Kompletnie zabrakło jednak kogoś, kto zaasekurowałby Anglika w rywalizacji ze skrzydłowym. Salah pozostał na połowie przeciwnika, nie angażując się w bronienie, a środkowi pomocnicy zostali ściągnięci na prawą stronę i zaskoczeni szybkim przerzutem. Lewa flanka była całkowicie odsłonięta. Asystujący Fede Valverde wybrał Viniciusa, ale równie dobrze mógł dograć piłkę do Kroosa, który też był kompletnie niepilnowany. Prawa strona Liverpoolu ciągnęła grę do środka, lewa strona Realu ją rozszerzała. I to właśnie rozciągnięcie w ten sposób przeciwnika przyniosło Hiszpanom sukces.
Szybkie przerzuty
Niewiele pozostanie po tym finale wspomnień wspaniałych akcji zwycięskiej drużyny. Ale jeśli coś Realowi dobrze wychodziło w ofensywie, to błyskawiczne przenoszenie ciężaru gry. Akcja bramkowa rozpoczęła się od autu z lewej strony boiska, została rozegrana po prawej, a zakończona z lewego skrzydła. Akcja, która pod koniec pierwszej połowy przyniosła Królewskim nieuznanego gola Karima Benzemy, zaczęła się od długiego podania Mendy’ego z lewej strony na prawą. Dani Carvajal i Valverde kilkakrotnie próbowali zagrywać błyskawiczne crossowe podania za plecy Alexandra-Arnolda do Viniciusa. Także w pierwszej połowie kilka razy umiejętnie rozszerzył w ten sposób grę Kroos.
Środek dla Realu nie istniał. 42% ataków zostało przez zwycięzców przeprowadzone lewą stroną, 37% prawą. Nieliczne próby przedarcia się w świetle bramki rozbijały się o świetnie dysponowanych Ibrahimę Konate oraz Virgila Van Dijka. Uciekał od nich również Benzema, dublując pozycję Viniciusa na skrzydle i ustawiając się do diagonalnych piłek. Ten jeden z najprostszych środków taktycznych, jakim jest ściągnięcie rywala na jedną stronę, a potem błyskawiczne przerzucenie gry na drugą, sprawdził się Realowi znakomicie. Nie dlatego, że był taki genialny, ale dlatego, że miał genialnych wykonawców. I trochę szczęścia. Bo jeśli jakiś mecz ma być ilustracją frazesu, że finałów się nie gra, lecz wygrywa, to właśnie ten. Real nie grał. Ale wygrał.
Komentarze 0