Fioletowe światełko w tunelu. Sacramento Kings znów dają powody do radości

Zobacz również:To koniec sezonu NBA? Kolejne drużyny nie chcą grać w proteście przeciwko rasizmowi i brutalności policji
Sacramento Kings - De'Aaron Fox i Domantas Sabonis
Fot. Lachlan Cunningham/Getty Images

Legendarny Red Auerbach świętował wygrane mecze Boston Celtics, odpalając cygaro zwycięstwa. Teraz w NBA panuje nowy zwyczaj. Sacramento Kings po wygranych spotkaniach puszczają w niebo fioletową wiązkę światła. Jeden z najgorszych klubów ligi XXI wieku ma ostatnio zaskakująco dużo powodów do tego typu świętowania.

W historii profesjonalnego sportu w USA żaden inny zespół nie miał tak długiej passy sezonów bez awansu do fazy play-off. Fani Sacramento Kings od lat skazani są tak naprawdę na niepowodzenie. Każdy kolejny sezon jest nową nadzieją, ale z reguły nic z tego nie wynika. Nie ma ani zwycięstw, ani światełka w tunelu.

To może się wreszcie zmienia. Jest jeszcze zbyt wcześnie na odważne deklaracje. Ale światełko widać. Kings sami je tworzą, strzelając w niebo wiązką światła w klubowych barwach po każdej wygranej.

Fioletowe światło wystrzeliwane przez cztery lasery zamontowane na klubowej hali to pomysł Johna Rineharta. O podwyżkę za taką ideę dla prezydenta od spraw biznesowych zabiega już trener Mike Brown.

– Na początku myślałem, że to ckliwe i oklepane. Jakie światło? O co chodzi? Jednak teraz uważam, że to naprawdę fajne – stwierdził nowy szkoleniowiec drużyny.

Były asystent Steve’a Kerra ma w tej chwili nawet więcej powodów do zadowolenia, niż trener Golden State Warriors. Królowie w przeciwieństwie do Wojowników wygrywają seriami. Sześć kolejnych zwycięstw wyniosło ich do czołowej piątki konferencji zachodniej. I przypomniało o zamierzchłych czasach. To bowiem pierwsza tak długa seria wygranych Kings od sezonu 2005-06, kiedy to po raz ostatni awansowali do fazy play-off. Nie dziwi więc niezwykle wysoki poziom ekscytacji w Sacramento.

NOWY STERNIK

Kolejna zmiana trenera w Sacramento przyjęta została tymczasem bez wielkiej ekscytacji. Latem stery objął Mike Brown. Po latach wrócił do roli głównego szkoleniowca. Odnosił spore sukcesy jako trener Cleveland Cavaliers, choć wtedy wszystko kręciło się wokół LeBrona Jamesa. Potem w 2011 roku szansę dali mu Los Angeles Lakers, ale ta potrwała ledwie pięć spotkań. Nie udał się też jego powrót do Cleveland, bo za drugim razem wytrzymał tylko rok. Wydawało się, że lepiej mu po prostu w roli asystenta.

To on przez ostatnie lata był jednym z najważniejszych asystentów jednego z najlepszych zespołów w historii. Jako spec od defensywy był współodpowiedzialny za wielkie sukcesy Warriors. W ciągu sześciu lat pracy w San Francisco pomógł drużynie zdobyć trzy mistrzowskie tytuły, a Wojownicy w tym czasie prawie zawsze dominowali po bronionej stronie parkietu. W dużej mierze także ze względu na jego odejście dziś Warriors mają aż takie kłopoty z defensywą, która posypała im się jak domek z kart.

SZYBKO I EFEKTOWNIE

Paradoksalnie jednak Kings na razie wygrywają przede wszystkim znakomitym atakiem w stylu „read-and-react”, który do złudzenia przypomina ofensywę Warriors: pełną ruchu, podań, ścięć i przestrzeni. W trakcie tej świetnej passy Królowie zdobywali kolejno 137, 130, 157, 122, 120 oraz 127 punktów. W ani jednym z tych spotkań nie było tymczasem nawet jednej dogrywki. Dość powiedzieć, że na ten moment ich średnia 121.4 punktów na mecz jest najwyższą od czasu Denver Nuggets niemal 40 lat temu (w sezonie 1983/84).

Znakomity ruch piłki w połączeniu ze świetną grą szybkiego jak błyskawica lidera drużyny De’Aarona Foxa przynosi doskonałe efekty. 24-letni Fox to zresztą idealne wręcz usposobienie stylu gry zespołu. Kings grają szybko i efektownie, a do tego mają wyrównany skład, głęboką ławkę rezerwowych i wreszcie sporo strzelców. Brown na początku sezonu szukał i zmieniał ustawienia, co poskutkowało... czterema kolejnymi porażkami na start. Ale gdy już znalazł rotację i określił kto i ile minut dostaje, to wszystko kliknęło.

WYRÓWNANY SKŁAD

Foxa świetnie wspomaga Domantas Sabonis, po którego Kings sięgnęli w zeszłym sezonie, oddając piekielnie utalentowanego Tyrese'a Halliburtona. Ale i Litwin to świetny zawodnik, który coraz lepiej odnajduje się w Sacramento. A jako znakomicie podający podkoszowy często bywa centrum ofensywy zespołu. Pierwszą piątkę uzupełniają sprowadzony latem fantastyczny strzelec Kevin Huerter, jak zawsze solidny weteran Harrison Barnes oraz jeden z bardziej kompletnych pierwszoroczniaków, czyli Keegan Murray.

Na ławce nie brakuje jakości, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nazwiska nie robią wrażenia. – Mają 10-11 zawodników, którzy załapaliby się do każdej drużyny w NBA – stwierdził ostatnio Kevin Durant, któremu w tej materii trzeba zaufać. Bo wśród rezerwowych Kings są m.in. Terence Davis, Malik Monk, elektryzujący debiutant Chimezie Metu czy Davion Mitchell, który jak mało kto potrafi zmieniać oblicze meczu swoją grą w defensywie. Zła wiadomość jest jednak taka, że na razie jest w tym osamotniony.

PRAWDZIWE WYZWANIE

Bo choć Kings zobaczyli wreszcie światełko w tunelu, to rzuty mogą zaraz przestać wpadać do kosza, a energii może zaraz zabraknąć. A wtedy na pierwszy plan wychodzi obrona. To dlatego Brown po szóstym kolejnym zwycięstwie nie był zbyt zachwycony. Kings mieli bowiem spory problem, by ograć słabiutkich Pistons. Wciąż brakuje im obrońcy obręczy, a defensywa ma sporo dziur: w komunikacji, rotacjach, pomocy. Na razie zbyt dużo, by takie sukcesy jak w listopadzie powtórzyć potem w najważniejszych momentach sezonu.

Dużo zaczyna się tutaj od Mitchella, który do NBA przychodził jako defensywny specjalista. Ale on sam wszystkiego pociągnąć nie może. Sęk w tym, że żaden ze starterów Kings nie uchodzi nawet za plusowego obrońcę. Prawdziwe wyzwanie czeka więc Browna, który sam jest przecież specem od obrony. Tym się właśnie zajmował przez ostatnie lata w San Francisco. Tam miał jednak idealny wręcz personel, by stworzyć defensywnego potwora. Teraz w Sacramento zadanie jest więc dużo trudniejsze.

POWÓD DO RADOŚCI

Tym bardziej że aż 10 z 13 nadchodzących spotkań Królowie zagrają na wyjeździe, gdzie w trwających rozgrywkach jak do tej pory wygrali trzy z sześciu spotkań. W najbliższych dniach Kings odwiedzą m.in. Memphis, Atlantę czy Boston, czyli miasta, które zdobyć będzie bardzo trudno. Kolejne mecze mogą więc albo brutalnie zweryfikować Kings, albo jeszcze dołożyć optymizmu i tylko utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że warto obserwować to, co pod batutą Mike’a Browna rodzi się od paru miesięcy w Sacramento.

Trudno jednak tak czy siak nie czuć ekscytacji w zespole, skoro tak dobrej passy fani Kings nie przeżyli od kilkunastu lat. Nawet jeśli pięć z tych sześciu zwycięstw było u siebie. I nawet jeśli pięć z tych sześciu zwycięstw było w starciach z drużynami na minusie. Czasem tego tylko trzeba, by wyzwolić nową energię i dać sobie szansę na zbudowanie czegoś fajnego.

Za kilka miesięcy Kings mogą znów nie awansować do fazy play-off. Ale dziś przynajmniej mają swoje fioletowe światełko. A to już jest jakiś powód do radości.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz sportowy z pasji i wykształcenia. Miłośnik koszykówki odkąd w 2008 roku zobaczył w akcji Rajona Rondo. Robi to, co lubi, bo od lat kręci się to wokół NBA.
Komentarze 0