„FIT” Tymka to chyba najmniej potrzebna płyta, jaka dotąd ukazała się w polskim rapie w 2020

Zobacz również:Musical sci-fi. Kulisy trasy „Psycho Relations” Quebonafide (ROZMOWY)
tymekfit.jpg

Co z tego, że gospodarzowi cyfry się zgadzają, skoro w jego twórczości nie zgadza się absolutnie nic?

Całkiem możliwe, że Język ciała jeszcze długo pozostanie najbardziej hitowym polskim kawałkiem rapowym na YouTube – w końcu na liczniku ma już 115 milionów odtworzeń, a kolejne wpadają wyjątkowo systematycznie. Dzięki temu trackowi, a także paru innym wiralowym singlom, raper wparował z futryną do grona najpopularniejszych polskich rymobitowców. FIT możemy zatem określić mianem materiału mającego zweryfikować na dłuższym dystansie potencjał tego władcy cyfry. Po paru odsłuchach nie mamy pojęcia, dlaczego ktoś miałby poświęcić 57 minut życia, by poznać ten krążek od deski do deski.

Dobra, nie będziemy kluczyć, tylko przejdziemy od razu do sedna. Chociaż album ma kilka bolączek, największym jego problemem jest sam gospodarz. Owszem, żyjemy w czasach, w których standardy względem raperów nie tyle się obniżyły, ile naturalnie zmieniły, ale są pewne granice. Ostatecznie każdy MC, który zyskuje jakikolwiek poklask, wyróżnia się w którymś elemencie szeroko rozumianego rzemiosła lub jest po prostu jakiś. A Tymek celowo jest dojmująco nijaki.

3/4 krążka brzmi, jakby zabrał się za niego type of rapper, co nawet w Polsce zdarza się bardzo rzadko. Teksty mogłyby równie dobrze wypaść z bębna maszyny losującej po wgraniu czterech motywów, bo nie znajdziemy w nich nic – nie ma tu dobrze rozpisanego pod względem formy wersu, brakuje błyskotliwych spostrzeżeń i odejścia od generyczności. Po co więc się trudzić? No właśnie. Także sam sposób nawijania nie robi żadnego wrażenia, gdyż jest on zazwyczaj po prostu poprawny, a wokalowi nie pomagają nawet kolejne efekty postprodukcyjne.

Co najgorsze, nad wszystkim unosi się duch skrajnego wręcz cynizmu twórczego, polegającego na nachalnym, łopatologicznym szukaniu zasięgów. Ironią losu jest zaś fakt, że najmocniejszy punkt to singlowy Rainman, ciążący ku popowi silly-banger, w którym momentami przebijają skrywane skille, choćby te związane z rozmieszczaniem akcentów flow.

Efekt zostaje dodatkowo wzmocniony muzyką, która wyszła spod ręki kumatych ludzi, lecz została zaprzęgnięta głównie do realizowania funkcji sprzedażowej. Po pierwszym, drugim czy nawet trzecim odsłuchu jedyne, co można powiedzieć, to to, że podkłady z wokalem nie irytują. Są okej, tak jak okej jest cokolwiek, co ni grzeje, ni ziębi. Ale fanów w streamingu znajdą, bo ten zestaw do bycia tłem nadaje się w sam raz.

Czy tak musiało być? Niekoniecznie, bo parę słabo rozwiniętych, ale jednak wyrywających się z rutyny pomysłów da się tu wyłuskać. W Diamentowych sercach mamy na wstępie słowiański, nieco biesiadny zaśpiew, Ecstasy obiera niegłupi kierunek za sprawą niespieszności i miarowości, 94 sprawnie łączy stare z nowym, a Biznes przynosi działające – i naprawdę dające nowy kolor – nawarstwienia tymkowego flow. Mniej patrzenia na słupki, bo tylko to może przynieść więcej jakości.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Pisze przede wszystkim o muzyce - tej lokalnej i zagranicznej.