Życie w trybie #Allbright. „Poznałam ludzi, którzy mnie zawiedli, lecz wiem, że sama też pewnie zawiodłam niejedną osobę” (WYWIAD)

Zobacz również:Włosko-turecki duopol na wygrywanie. Liga Mistrzyń i niekończąca się potęga dwóch państw
Freya Aelbrecht
Fot. Kacper Pacocha / 400mm.pl

Miłośniczka podróżowania i życia z pełną prędkością. Grała w Belgii, we Francji, we Włoszech, w Japonii, a od niedawna przywdziewa koszulkę E.Leclerc MOYA Radomki Radom. Freya Aelbrecht, belgijska środkowa czwartej drużyny ostatniego sezonu Tauron Ligi, opowiada newonce.sport o mniej lub bardziej przyjemnych doświadczeniach z zawodowej kariery. Dlaczego warto myśleć egoistycznie? Jak silną władzę może mieć trener reprezentacji? Czy siatkówka może się znudzić?

MICHAŁ WINIARCZYK: Czy w życiu Freyi wszystko jest #Allbright?

FREYA AELBRECHT: Może nie wszystko, ale nawet w kiepskich przypadkach robię wiele, by to zmienić (śmiech). Cała historia z hasztagiem #Allbright jest związana z nazwiskiem. Wiele osób ma problem z poprawną wymową w języku angielskim. Dawno temu żyła kobieta o nazwisku Aelbrecht. Wyjechała do USA, gdzie nie potrafili dobrze wypowiedzieć jej nazwiska. W jakiś sposób wychodziło im „Allbright”. Przejęłam to i wydaje mi się, że pasuje bardzo dobrze. Jestem osobą, która stara się znaleźć w życiu jak najwięcej pozytywów.

Nauczyłaś się tego z wiekiem, czy to coś, co towarzyszy ci od dziecka?

W jakiś sposób tkwi to we mnie od zawsze, ale dawniej nie zdawałam sobie sprawy. Teraz mogę powiedzieć, że byłam dzieciakiem pełnym energii. Zawsze ciągnęło mnie do gry i zabawy na dworze z przyjaciółmi. Musiałam coś robić, nie mogłam się nudzić. Oczywiście, jak w życiu każdego z nas, z czasem pojawiały się na drodze przeszkody i niemiłe momenty. Im jesteś starszy, tym ich jest więcej i więcej. Na początku może chodzić o szkołę, później przechodzi to na dorosłe życie i karierę. Twoim zdaniem jest znalezienie odpowiedniego rozwiązania, by starać się być jak najczęściej uśmiechniętym. Moja dobra przyjaciółka, która również grała w Polsce, Helene Rousseaux, powiedziała kiedyś, że urodziłam się z darem, dzięki któremu zawsze znajdę sposób, by czuć się szczęśliwa.

Co cię dziś najbardziej odróżnia względem lat młodzieńczych?

Staram się być bardziej egoistyczna, ale w takim sensie, że nie poświęcam już czasu i energii na ludzi, którzy tylko żerują i wysysają ze mnie wszystko, co najlepsze. Mowa tu zarówno o życiu prywatnym, jak i siatkówce. Jeśli widzę na parkiecie zawodniczkę psującą atmosferę, od której biją negatywne wibracje, to szybko ją od siebie odsuwam. Pomimo faktu, że czasem wychodzi ze mnie dziecko, to jednak mocno dojrzałam. Jestem po trzydziestce, zwiedziłam trochę świata, więc siłą rzeczy sporo musiało się zmienić. Przez ostatnie dziesięć lat żyłam w sześciu krajach. Za każdym razem czekała na mnie nowa kultura i ludzie.

Ile razy zawiodłaś się na nich?

Dwie lub trzy osoby swoimi działaniami sprawiły, że dziś już dla mnie nie istnieją. Poza tym przypominają się ze dwie zawodniczki z dawnych klubów, z którymi także nie mam zbyt miłych wspomnień. Rozumiem jednak, że każdy człowiek jest inny. Nie jestem idealna. Podejrzewam, że nie zdając sobie sprawy, dla innych mogłam wydawać się osobą, z którą również nikt nie chce mieć do czynienia. Poznałam ludzi, którzy mnie zawiedli, lecz wiem, że sama też pewnie zawiodłam niejedną osobę. Nigdy jednak nie zrobiłam tego celowo.

Freya Aelbrecht
Fot. Paweł Piotrowski / 400mm.pl

Przechodząc do kariery. Co najbardziej zapadło ci w pamięć z pierwszych lat na zawodowstwie w Asterixie Kieldrecht? W kraju wygrywałyście wszystko, co się da, a w 2010 roku dotarłyście do finału Pucharu Challenge.

Zdecydowanie srebro z Drezna to coś, co pamiętam do dziś. Zdobyłam nawet nagrodę dla najlepszej atakującej rozgrywek, choć przecież byłam środkową. Mieliśmy wówczas niesamowitą atmosferę. Zespół trzymał się ze sobą blisko. Nawiązałam dużą przyjaźń z Lisą Van Hecke. Asterix to też okres łączenia gry z nauką. Miałam kilkadziesiąt godzin treningów plus studia. Powiedziałam sobie, że nie wyjadę z Belgii, póki nie zdobędę wykształcenia. Udało się. Ukończyłam naukę, a z klubem świętowałam sukcesy, przy okazji otrzymując liczne indywidualne wyróżnienia. Wtedy uznałam: dobra, jestem gotowa na grę za granicą.

I trafiłaś do RC Cannes. Nowy kraj, język, ludzie.

Pod względem siatkarskim niczego się nie obawiałam. Jeśli chciałam osiągnąć coś jako siatkarka, to musiałam wykonać krok naprzód. Miałam zakodowane w głowie, że wolę sama wyjechać z kraju. Nie chciałam mieć przy sobie Holenderki czy Belgijki. Chodziło o to, bym jak najwięcej mówiła w obcym języku. Stało się tak, że wraz ze mną trafiła też z Kieldrechtu Ilka Van de Vyver. Obie dostałyśmy oferty nie do odrzucenia. Trafiliśmy do ciekawego projektu. W wolnych chwilach wybierałyśmy się pozwiedzać okolicę. Muszę przyznać, że nigdy nie czułam się samotna. Wiem jednak, że sporo młodych siatkarek trapi ten problem, bo lądują w obcym kraju, bez rodziny i przyjaciół. Żyłam nastawaniem: „Pożyjemy, zobaczymy. Jeśli będzie okej, to super. Jeśli nie, to być może profesjonalna siatkówka jest nie dla mnie”.

Trafiłam w super miejsce. Byłyśmy kombinacją młodych i doświadczonych zawodniczek. Występowałam z Mileną Rasić, Brankicą Mihajlović czy siostrami Lazić. Mogłam rywalizować w Lidze Mistrzyń, choć zawsze czegoś zabrakło, by awansować do Final Four. Paradoksalnie wcześniej nie chciałam tam grać. Marzyłam o występach w Niemczech. Po turnieju w Dreźnie spodobała mi się tamtejsza gra i fani.

Zaciekawiła mnie twoja chęć do samodzielnego wyjazdu. Słyszałem historie, że gdy do jednego zespołu trafi paru Brazylijczyków, to tworzy się z nich mała grupa, separująca się od reszty.

My Belgowie jesteśmy inni. Nie trzymamy się tak blisko siebie jak Brazylijczycy, czy ogólnie ludzie z Ameryki Południowej. Oni mają odmienny schemat rodziny. Inna sprawa – jestem jedynaczką. Wiem, jak to jest być samotnym. I wiesz co? Im stawałam się starsza, tym coraz bardziej zaczęłam to lubić. Dobra, fajnie, że Ilka była ze mną, ale obie jesteśmy osobami, które lubią poznawać innych. Pomagało to, że francuski jest jednym z języków, którego uczy się w Belgii. We Włoszech ogarnięcie podstaw też przyszło bardzo łatwo. Jak masz już jakiś zalążek, to wraz z kolejnymi rozmowami bogacisz zasób słów.

Szybką adaptację do nowego środowiska można chyba rozpatrywać w ramach pewnej umiejętności? Nie każdy ją ma.

Myślę, że jestem w tym dobra. Szybkie przystosowanie się do nowych warunków to coś, co szybko opanowałam. Przede wszystkim sytuacja do tego zmuszała. Będąc nastolatką, nie spodziewałam się, że tak sobie z tym poradzę. Dziś po latach mogę powiedzieć, że nawet to lubię. Podczas gry we Włoszech mocno tego nie odczuwałam. Niby grałam w czterech różnych tamtejszych klubach, ale kalendarz rywalizacji wyglądał praktycznie identycznie. Wcześniej w Kieldrechcie przyzwyczaiłam się do gry w jednym miejscu. To był bardzo rodzinny klub. Każdy znał każdego. Po meczach piliśmy w barze niemal do samego rana. Co tu dużo mówić, czegoś takiego dzisiaj w profesjonalnej organizacji nie uświadczysz (śmiech). Nigdy nie zapomnę tych imprez. Przychodzili kibice i wolontariusze, którzy pomagali przy zespole. Należałam do ostatnich, którzy opuszczali lokal.

Będę szczera, na początku częste przeprowadzki sprawiały trochę kłopotu. Musiałam poniekąd kreować swoje życie na nowo w innym miejscu. Nie nawiążesz wielkiej przyjaźni, ot tak. Mocno trzymałam się z osobami z klubu. Kończył się sezon, każdy mówił sobie „na razie” i tyle. Z częścią rozstałam się praktycznie na zawsze. Trzeba powiedzieć, że trudno jest utrzymać przyjaźń w siatkówce. To dyscyplina, w której co rusz ktoś zmienia klub. Nikt nie spędza kariery w jednym miejscu. Z jednej strony fajnie, bo za każdym razem poznajesz świat. Z drugiej mocno wkurza to, że co sezon musisz wkładać energię w kolejne znajomości. Nie możesz olać sprawy na zasadzie: „jestem tu tylko po to, żeby grać. Siatkówka to moja praca”. Chcesz tak żyć? To przerzuć się na tenis. Siatka to sport zespołowy. Zapoznawanie się z koleżankami z drużyny jest jego częścią.

W 2015 roku sięgnęłaś po srebro Ligi Mistrzyń podczas finałów rozgrywanych w Polsce. To najlepsza migawka z klubowej kariery?

Powinnam powiedzieć tak, bo przecież to w końcu drugie miejsce w najlepszych międzynarodowych rozgrywkach Europy. Mam jednak niedosyt, bo do treningów z Busto Arsizio dołączyłam dopiero w styczniu. Wcześniej leczyłam więzadło krzyżowe. Czułam się częścią zespołu, lecz to jedyny moment z kariery, w którym ta relacja nie była ścisła. Nie widziano mnie w drużynie parę miesięcy. Nie było w tym jednak niczyjej winy. Po prostu kontuzja sprawiła, że znalazłam się nieco na uboczu. Mam jednak poczucie, że w jakimś stopniu przyczyniłam się do tego srebra. Dawałam klubowi mnóstwo energii. Medal stanowił też nagrodę za miesiące rehabilitacji. Może nie wróciłam w pełni siatkarskiej formy, ale na pewno fizycznie nie mogłam sobie nic zarzucić. Podobnych rozterek nie miałam rok później, gdy z Bergamo zdobyliśmy Puchar Włoch. Tam byłam z ekipą cały sezon. Ten sukces smakował zupełnie inaczej.

Gdzie się czułaś najlepszą siatkarską wersją siebie?

W Pesaro, sezon 2017/18. Nigdy nie wyglądałam lepiej pod kątem fizycznym. Byliśmy beniaminkiem, który nie miał dużo do stracenia. Powstał bardzo zgrany team z Carlottą Cambi na rozegraniu, moją przyjaciółką Van Hecke, Tatjaną Bokan i trenerem Matteo Bertinim. Potrafiliśmy wygrać z Conegliano i dostać się do play-offów. Indywidualnie byłam trzecią środkową Serie A. Patrząc w przez skalę całych rozgrywek, to gra w Pesaro wyglądała w moim przypadku najlepiej. Być może to sprawa wieku. Z każdym sezonem nabierasz doświadczenia. To był mój czwarty sezon we Włoszech. Znałam już dobrze większość rywalek, ich zwyczaje i triki.

Miałaś też okazję gry w Japonii. Georg Grozer opowiadał mi, że gdy tam trafił, to czuł się jak postać z bajki. Na zagranicznych graczach ciąży zdecydowanie większa odpowiedzialność.

Tak, ale pod warunkiem, do jakiego klubu trafisz. Wylądowałam w zespole spoza czołowej czwórki. Ogólnie wszystko było tam świetnie zorganizowane. Cieszyłam się z gry z wzajemnością. Doceniali energię, jaką dawałam zespołowi oraz to, że starałam się dobrze komunikować się z japońskimi dziewczynami. Próbowałam pokazać koleżankom, że istnieje życie poza siatkówką. One skupiały się tylko na volleyu. Mówiłam: „Dziewczyny, to, że myślicie cały czas o siatce, nie sprawi, że będziecie grać lepiej”. Nasze treningi wyglądały tak: początek zajęć, szło świetnie, każdy się nakręcał. Po czterech godzinach wszystkie czułyśmy się słabo. Co robiły Japonki? Dalej się nakręcały, bo przecież trzeba znowu odnaleźć tę dobrą formę, która towarzyszyła nam na początku. To przypominało chore koło, ale taka jest tamtejsza kultura pracy. Po pięciu godzinach nikt nie nadawał się do efektywnego treningu.

Miałam dobrą relację z trenerem i dyrektorem sportowym. Po sezonie powiedziałam im szczerze: „nie potrzebujecie środkowej, tylko przyjmującej”. Przecież z racji pozycji często siedziałam na ławce. Ten zespół musiał mieć kogoś, kto przebywałby na parkiecie cały czas. Poza tym nie należę do wysokich zawodniczek na swojej pozycji. Mam 187 centymetrów wzrostu, gdy większość środkowych mierzy przynajmniej 190. Chciałam być uczciwa wobec nich, tak jak oni byli względem mnie.

Gdybyś mogła zabrać jedną rzecz stamtąd do europejskiego volleya, co by to było?

Trudne pytanie, bo mamy do czynienia z innymi światami. W Japonii było wiele dziwnych rzeczy, które nie przeszłyby w Europie. Postawię jednak na punktualność i profesjonalizm. Organizacja stoi tam na perfekcyjnym poziomie. Nie miałam nawet chwili opóźnienia w płatnościach. Papierologia, podatki – wszystko na tip-top. Nie musiałam o nic się dopraszać. Sam klub co jakiś czas pytał się mnie, czy czegoś nie brakuje. To kontrastuje z niektórymi europejskimi przygodami, gdzie często trzeba było się nachodzić, by coś załatwić.

Rozmawiamy o karierze klubowej, ale trzeba powiedzieć też kilka słów o tej reprezentacyjnej. W 2013 roku Belgia z tobą w składzie zdobyła brąz mistrzostw Europy i srebro Ligi Europejskiej. Zespół tworzyło też wiele koleżanek w podobnym młodym wieku co ty. Dlaczego wasza kadra nie poszła za ciosem i nie nawiązała później do tych wyników?

Masz rację, nie jesteśmy przecież stare. Mówię tu nie tylko o mnie, ale też o Helene Rousseaux, Lisie Van Hecke, Laurze Heyrman – wszystkie jesteśmy w okolicach trzydziestki, plus minus rok, dwa lata. Dlaczego na tym skończyły się sukcesy? W moim przypadku to sprawa trenera (Gerta Vande Broeka – przyp. M.W). Wyrzucił mnie z reprezentacji dwa lata temu. Jego zdaniem byłam już za stara na kadrę i nie pasowałam do koncepcji. Uważał, że to czas na odmłodzenie drużyny i postawienie na zawodniczki świeżo po dwudziestce. Co stało za tym pomysłem? On szczerze nigdy na ten temat nie odpowie. Według mnie zrobił to po to, by cały czas być underdogiem. Nikt nie ma pretensji o to, że przegrywasz, bo przecież młode muszą nabierać doświadczenia.

W latach 2013-2015 mieliśmy świetny zespół. Po brązie osiem lat temu przyszło piąte miejsce. Wokół nas narosły oczekiwania, ale robiłyśmy wszystko, by je spełnić. Byłyśmy nawet bliskie wyjazdu na igrzyska w Rio. Nikogo to nie przerastało, chyba że trenera. Po EuroVolleyu 2017 rozpoczął proces destrukcji zgranej ekipy. Charlotte Leys szybko odeszła, Valerie Courtois także. Van Hecke i Heyrman powiedziały, że trapią je problemy zdrowotnie i nie chcą więcej grać. Z kolei ja czułam się świetnie, chciałam nadal występować. Vande Broek musiał znaleźć sposób, by wyrzucić mnie z reprezentacji. Praca z nami, doświadczonymi zawodniczkami zaczęła go przerastać. My grałyśmy w topowych zespołach Europy, a on nigdy nie wychylił głowy poza Kieldrecht i Belgię.

Kadra to największe rozczarowanie mojego siatkarskiego życia. Nie mogłam zrozumieć, jak możesz nie chcieć Freyi Aelbrecht nawet w szerokim, osiemnastoosobowym składzie? Zrozumiałabym, gdybym grała tragicznie, ale Belgia nie ma luksusu, by móc lekką ręką zrezygnować z takiej siatkarki jak ja. Zobacz, co dzieje się teraz z tym zespołem. Ledwo wyszły z grupy, to był dramat. Trener zawsze mówi, że wymarzonym wynikiem jest pierwsza ósemka. Jak podstępami wyrzucasz czołowe zawodniczki, to nie masz co liczyć na lepszy rezultat. Lata mijają, on wciąż prowadzi zespół, a my nadal gramy w dobrych klubach. Mocno boli to, że nie możemy nic zdziałać w tej kwestii. Nikogo w Belgii nie interesuje nasz los. Jesteś pierwszą osobą, która chce poznać szczegóły tamtych wydarzeń. Vande Broek ma wielkie poważanie i zaplecze w postaci wsparcia mediów.

Freya Aelbrecht
Fot. Guven Yilmaz/Anadolu Agency via Getty Images

Wielu kibiców polskiej kadry pewnie będzie doszukiwać się analogii. U nas też trener często mówił o odmładzaniu zespołu i zbieraniu doświadczenia. Podobnie część starszych siatkarek zniknęła z szerokiego składu.

Znam historię z waszej reprezentacji i rzeczywiście w niektórych momentach można dostrzec podobieństwa. W przeciwieństwie do Polek nie pisałyśmy żadnego listu, by zwolnić trenera. Z prostej przyczyny – u nas takie coś nie zrobiłoby na nikim wrażenia. Vande Broeka słucha cała belgijska prasa. Piszą o żeńskiej siatkówce tak, jak im powie. Co więcej, ma pracę w rządzie, co zapewnia dobre finansowanie związku siatkówki. Przynosi pieniądze, więc może mówić co chce – takie jest nastawienie. Przez to nikt nie chce słuchać nas, zawodniczek. Trzyma się posady w reprezentacji już trzynaście lat. Zawsze znajduje na wszystko jakieś wytłumaczenie. „Lisa i Laura? Przecież zrezygnowały z powodu bólu kolana”.

Helene Rousseaux nie chciała zbytnio roztrząsać tematu. Charlotte i Valerie odeszły same, ale to przede wszystkim wina trenera. Nie chciały mieć już z nim nic wspólnego. Pozostał jeszcze jeden problem – ja. Gdy rezygnował ze mnie mówił:

–Tylko nie idź z tym do mediów!

– Wiadomo, że nie będę teraz wydzwaniać do dziennikarzy – zaskoczona tylko tyle mu odpowiedziałam.

Chciałam się pożegnać z kibicami, więc napisałam „dziękuję” w mediach społecznościowych. Przecież byli ze mną przez dziesięć lat. Prasa wkrótce zaczęła szukać odpowiedzi na pytanie, czemu nie ma mnie już w kadrze. Do kogo zadzwonili z prośbą o wyjaśnienia? Do Vande Broeka, nie do Aelbrecht. Nikogo nie interesował mój punkt widzenia.

Myślisz, że zawodniczki pokroju Kai Grobelnej czeka podobny los?

Ona, Britt Herborts czy Celine Van Gestel to siatkarki, które wchodziły do kadry, gdy my jeszcze w niej występowałyśmy, a Belgia grała dobrą siatkówkę. Przez to nabrały doświadczenia, co ratuje dzisiejszą kadrę. Trener nie może się ich pozbyć, bo nie ma nikogo, kto zapełniłby w miarę dobry sposób powstałą lukę. W naszym przypadku było gadanie: „na wasze pozycje już nadchodzą nowe, młode”. Dzisiaj Vande Broek już czegoś podobnego powiedzieć nie może. Poza jedną środkową nie dysponuje talentami, które przejęłyby zespół.

Chociaż… w sumie to mógłby coś takiego zrobić. Wywaliłby doświadczone siatkarki, powołał nowe, kadra by jeszcze bardziej podupadła, a w mediach słyszelibyśmy gadanie typu: „nie mamy dobrych zawodniczek, ale to nie jest moja wina”. Przecież już teraz na mistrzostwach Europy było widać tragedię. Nie było Kai, podstawowej atakującej. Vande Broek nie znalazł rezerwowej, musiał korzystać z zawodniczek grających na innych pozycjach. Teraz wyobraź sobie najlepsze siatkarki z tego zespołu wsparte Grobelną i moją grupą. Byłybyśmy wielkim zagrożeniem dla wszystkich.

Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym. Twoje pierwsze siatkarskie skojarzenia z Polską i naszymi siatkarkami to...?

2009 rok, mistrzostwa Europy w waszym kraju. Miałam dziewiętnaście lat, to była pierwsza poważna reprezentacyjna impreza. Byłam jeszcze juniorką. Kadrę trapił problem braku środkowych. Pojechałam nie wiedząc, co mnie czeka. Widziałam wielkie hale przepełnione kibicami. Polscy kibice śpiewali jak szaleni. Lepsze wspomnienia mam z początku 2014 roku. Graliśmy u was eliminacje do mistrzostw świata. Atlas Arena w Łodzi, tysiące osób śpiewa hymn a cappella. Do waszego zespołu wróciła Glinka i inne gwiazdy, by zdobyć kwalifikację. Skończyło się zwycięstwem naszej młodej drużyny 3:0. W pamięć zapadło mi zachowanie kibiców. Klaskali i gratulowali nam dobrej gry pomimo faktu, że ich ukochana kadra przegrała. To było coś pięknego, aż dostałam gęsiej skórki. Wtedy zdałam sobie sprawę, że siatkówka jest dla Polaków życiem. Zrozumiałam, jaką pasją darzycie tę dyscyplinę. Nie wiem dlaczego, ale przez następne lata mówiłam sobie: nie wiem kiedy, nie wiem w jakim klubie, ale na pewno kiedyś zagram w Polsce. Dzisiaj, w moim dziesiątym profesjonalnym sezonie, mam wreszcie okazję do występów i to w czołowym zespole rozgrywek.

Fakt, że twoja dziewczyna też tutaj występuje, miał znaczenie w kontekście podpisania kontraktu?

Oczywiście, to bardzo dobry powód. W ubiegłym sezonie występowałam w Perugii, a Ania (Kaczmar, obecna rozgrywająca Volleya Wrocław – przyp. M.W) w Rzeszowie. Przez COVID widziałyśmy się tylko raz, gdy jej zespół grał we Włoszech w Lidze Mistrzyń. Zaraz po tym wykryto u nich koronawirusa. Też się zaraziłam, co przeszło na moją drużynę. Później się śmiałam: Rzeszów, to na pewno wasza sprawka. Wraz z zespołowymi koleżankami spędziłam miesiąc na kwarantannie. Po ostatnim sezonie tak naprawdę nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Siatkówka nie zaprzątała jak zwykle głowy. Ponadto odkąd nie występuję w kadrze, co jakiś czas atakują mnie myśli w stylu: po co ja jeszcze gram w tę siatkę? Przez lata nadrzędną motywacją było reprezentowanie kraju. Gdy Vande Broek wykopał mnie z kadry, do życia wkradła się wątpliwość. Okej, gra w siatkówkę to naprawdę fajne życie, ale można robić też wiele innych, ciekawych rzeczy. Parę miesięcy temu zwiedzałam Polskę wraz Anią. Dostała telefon od Kuby Dolaty, naszego menedżera. Miała podpisaną umowę z Wrocławiem. Pojawiła się jednak oferta dla mnie z Radomia. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, ale propozycja z Polski przekonała do dalszej gry. Mamy teraz o wiele więcej okazji, by się spotykać.

Jak w ogóle się poznałyście? Przeglądałem wasze poprzednie kluby i nigdy nie grałyście w jednej lidze.

Co ciekawe tylko raz grałyśmy przeciwko sobie. To było dawno temu. Ja występowałam w Cannes, a Ania w Muszynie. W kadrze do żadnego starcia nie doszło. Odpowiedź na twoje pytanie brzmi: Helene Rousseaux. Grała z moją dziewczyną w Rzeszowie i to ona nas zapoznała. Wcześniej tylko kojarzyłyśmy swoje imiona, nic więcej. Być może to, że nie miałyśmy ze sobą nic wspólnego sprawia, że dzisiaj tak dobrze się dogadujemy.

Jakie życiowe lekcje wyciągnęłaś z siatkówki?

Towarzyszą mi dwie duże historie. Pierwsza jest z drugiego roku występów w Cannes. Trenerem przygotowania fizycznego był 75-latek. Pracował z najlepszymi francuskimi zawodnikami różnych dyscyplin. Pewnego razu powiedział: „Freya, zdaję sobie sprawę, że siatkówka to gra zespołowa, ale sport na profesjonalnym poziomie polega również na dbaniu tylko o siebie. Nie poświęcaj energii złym ludziom. Dla siebie najpierw musisz liczyć się ty, a nie zespół”. Chodziło o to, bym sama nakręcała się do jeszcze większej pracy i stawiała siebie na pierwszym miejscu. Druga lekcja ogranicza się do życia z pełną prędkością w trybie #Allbright. Chodzi o to by czerpać maksimum z naszych doświadczeń z uśmiechem na ustach, bo nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie koniec.

Siedem lat temu serwis „World of Volley” zapytał się, gdzie widzisz siebie za pięć lat. Odpowiedziałaś, że nadal chciałabyś grać. Jak dziś wygląda wizja przyszłości Freyi Aelbrecht za kolejne pięć, dziesięć lat?

Skoro już rok, dwa lata temu myślałam o skończeniu z występami, to z pewnością będę wtedy już po karierze siatkarskiej. Obecnie jestem na kursie trenerskim. Chciałabym móc wykorzystać doświadczenie z lat gry, by podróżować po świecie. Marzy mi się polecieć do Australii lub Nowej Zelandii i tam prowadzić zajęcia czy to z kadrami narodowymi czy w szkołach sportowych. Pierwszy kraj ma duży potencjał jeśli chodzi o męską siatkówkę. Już w tamtym roku aplikowałam tam o posadę. Sytuację zepsuł koronawirus, który uniemożliwia obcokrajowcom dostanie pracy. Cały czas śledzę oferty i wysyłam maile. Myślę, że moje unikalne doświadczenie, szczególnie z gry jako środkowa, może być pomocne dla innych trenerów czy zawodników grających na tej pozycji.

W ubiegłym roku współpracowałam z Davide Mazzantim. Gdy mówił coś o mojej technice czy podejściu, to słyszałam: „spróbuj tego, spróbuj tamtego, jestem facetem, nigdy nie atakowałem w ten sposób”. Wtedy do mnie dotarło, że przez całe życie współpracowałam tylko z mężczyznami. Jeśli chodzi o podejście naukowe czy techniczne dysponowali olbrzymią wiedzą. Nie wiedzieli jednak jak wygląda atak z jednej nogi z perspektywy kobiety. Zrozumiałam, że dysponuję czymś unikalnym. Przez to mogę wykorzystać ten atut właśnie pomagając innym head coachom czy indywidualnie siatkarkom bądź siatkarzom.

Mniemam, że Ania nie będzie musiała przylatywać z Polski do Australii? Dla niej też się znajdzie miejsce?

Być może kiedyś do mnie dołączy (śmiech). Mówiąc poważnie, nie czuję presji osiedlania się w jednym miejscu na stałe. Ania myśli podobnie. Mam swoje miejsce w Belgii, a ona w Polsce. Dodatkowo jej brat przeprowadził się do Portugalii. Możemy przez to ciągle podróżować. Cieszę się, że mamy podobne nastawienie do poznawania nowych miejsc. Obie nie mamy zielonego pomysłu, gdzie rzuci nas los, ale póki jesteśmy razem nie stanowi to żadnego kłopotu.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Podróżuje między F1, koszykarską Euroligą, a siatkówką w wielu wydaniach. Na newonce.sport często serwuje wywiady, gdzie bardziej niż sukcesy i trofea liczy się sam człowiek. Miłośnik ciekawych sportowych historii.