Bez niespodzianki w Las Vegas. Tyson Fury po raz kolejny pokonał Deontaya Wildera i wciąż jest niekwestionowanym królem wagi ciężkiej. Walka stała na niezwykle wysokim poziomie, obaj pięściarze wyszli do niej jak na wojnę, a Wilder wcale nie ma się czego wstydzić.
Po dwóch pierwszych pojedynkach, kontrowersyjnym remisie i zwycięstwie Fury’ego, Deontay Wilder podszedł do tego starcia z pozycji „underdoga”. Pierwszy raz od 2015 roku nie bronił też pasa federacji WBC, tylko próbował go zdobyć.
Zaczął nieźle, bijąc mocnymi prostymi i wydawało się, że cięższy niż zazwyczaj (nawet o około 10 kilogramów) Amerykanin sprawia, że Tyson Fury potrzebował dłuższej chwili na wymyślenie nowego sposobu na walkę. Udało mu się to całkiem szybko, bo w końcówce drugiej rundy zaczął trafiać rywala, a w trzeciej powalił go na deski. Wildera uratował gong i kiedy wydawało się, że Fury przejmuje kontrolę nad pojedynkiem, Amerykanin kilka razy potężnie trafił go w czwartej rundzie i „Król Cyganów” sam dwukrotnie zaliczył bliskie spotkanie z ringiem.
Wywiązała nam się konkretna wojna i już wtedy można było stwierdzić, że ten pojedynek raczej nie skończy w pełnym wymiarze czasowym. Obaj pięściarze wymieniali ciosy i trwało to jeszcze jakieś dwie rundy, choć ze wskazaniem na Fury’ego. Decydująca dla całego pojedynku okazała się kondycja Wildera. Amerykanin być może ze względu na znacznie większą niż zwykle wagę, ale też ze względu na taktykę Brytyjczyka (który wchodził w klincz i używał masy ciała, by obciążać przeciwnika) bardzo szybko zaczął wyglądać, jak gdyby za moment miał paść nawet nie po ciosie, a ze zmęczenia. I ostatecznie padł, słaniając się na nogach, po mocnym ciosie Fury’ego w jedenastej rundzie.
„Król Cyganów” królem wagi ciężkiej. Po porażce Anthony’ego Joshuy z Ołeksandrem Usykiem Fury zdaje się być bardzo wyraźnym numerem jeden… do czasu. Do czasu, w którym nowy ukraiński mistrz nie zacznie być do niego porównywany. A to już za moment. Na razie jednak obaj pięściarze będą jeszcze zajęci obowiązkowymi obronami. Przed Usykiem rewanż z Joshuą, który już skorzystał z zawartej w kontrakcie klauzuli rewanżu. Tymczasem Fury, posiadacz pasa WBC, będzie musiał zmierzyć się ze zwycięzcą pojedynku pomiędzy Dillianem Whytem i Otto Wallinem. Oba te nazwiska nie robią większego wrażenia w porównaniu do potencjalnego starcia Fury’ego z Usykiem, ale instytucja „obowiązkowego pretendenta” robi tutaj swoje. Niemniej Brytyjczyk raczej powinien sobie poradzić z tym bez problemu (z Wallinem już nawet wygrał), a rewanż Joshuy z Usykiem będzie walką o być albo nie być „złotego chłopca” brytyjskiego boksu na szczycie wagi ciężkiej.
A co z Wilderem? Na pewno nie można mu odmówić serca do walki, bo takiego jak w starciu z Furym jeszcze go nie widzieliśmy. Jednak jego charakter wciąż nie pozwala mu się pogodzić z porażką. Po nokaucie miał ponoć odrzucić podziękowanie Fury’ego mówiąc, że wciąż nie ma dla niego szacunku. Próba doszukiwania się oszustwa w drugim starciu trylogii nadal siedzi mu w głowie i nawet porażka w trzeciej bitwie tego nie zmieniła. Kto wie, czy za chwilę znowu nie będzie szukał oszustw i wymówek?
Trudno mu się jednak dziwić. Fury jest odpowiedzialny za wszystkie trzy walki, których nie wygrał w swojej karierze. Jego pewność siebie i swoich umiejętności nadal mówi mu, że jest najlepszy, kiedy fakty bardzo wyraźnie podkreślają co innego. Brytyjczyk po raz kolejny powiedział też, że według niego Wilder jest drugim najlepszym pięściarzem wagi ciężkiej, ale takie słowa to dla Amerykanina chyba tylko dodatkowa sól na otwarte rany. Kto wie, czy to nie początek końca jego kariery…
Tymczasem dla Fury’ego zwycięstwo w tej trylogii jest… w sumie nie wiadomo czym. To Fury, wielki pięściarz, za którym bardzo trudno nadążyć. A do tego niekwestionowany król królewskiej kategorii.