Znowu trwa debata: po co komu ten Puchar Narodów Afryki i jak to możliwe, że w środku sezonu Liverpool traci Mohameda Salaha i Sadio Mane? Straci praktycznie każdy, bo jak to mówi Luciano Spalletti, ten potwór pojawia się znienacka i pochłania bez pytania. Piłka klubowa od dawna rozjeżdża się z reprezentacyjną, a teraz dochodzi jeszcze jedna rzecz. Mianowicie to, jak bardzo wypieramy, że poza Europą też gra się w piłkę.
Podoba mi się ostatnia wypowiedź Sebastiana Hallera. Piłkarz Ajaxu oburzył się na pytanie z serii: klub czy kadra. Niby dlaczego ma nie reprezentować własnego kraju w najważniejszej imprezie od lat? Haller mówi, że gracz z Europy nigdy nie dostałby podobnego pytania i trudno się tym nie zgodzić, nawet jeśli sednem jest niedogodny terminarz. Afryka już dwa lata przekładała turniej. Nie dało się go rozegrać latem, a teraz, gdy wreszcie czeka na własne święto, pół świata pyta: po co?
WYGODNA ILUZJA
Ostatni czas dobitnie pokazuje jak bardzo rozparcelowany jest dziś futbol. Ludzie zamykają się nie tylko w obrębie kontynentów, ale też danych lig albo w ogóle zespołów. Coraz mniej komukolwiek chce się zerkać na większy obrazek, a to z niego dowiemy się, że przykładowo Copa America jest tak samo ważne jak Euro i że skoro Leo Messi wygrywa je dla Argentyny, pierwszy raz od 28 lat, to powinniśmy przyłożyć do tego odpowiednią wagę. Ten argument już kilka razy pojawiał się w licznych dyskusjach: Jorginho był super, bo wygrał Euro, ale już Messi – nie. Jego Copa America leciało przecież w Europie w środku nocy. No i miała puste stadiony.
Europocentryzm nie jest niczym nowym. Zawsze jest tak, że to, co bliskie i wszechobecne, jest przeceniane albo zakrzywione. Nie doceniamy drużyn z Ameryki Południowej, chociaż niektóre jak Flamengo mają „kościoły” fanów tak duże, że mogłyby stworzyć oddzielne państwo. Meksyk jest pewnie siódmą ligą na świecie, ale w Europie dalej zdziwienie, gdy któryś z piłkarzy typu Gignac albo Thauvin podpisuje tam kontrakt. To samo MLS. Mówią, że liga emerytów, ale tylko ci, którzy wiedzę o piłce czerpią z Twittera, bo przecież meczu żadnego nie widzieli. Hermetyczne bańki potrafią uprościć świat i zbudować wygodną iluzję. Czasem warto jednak wyściubić nosa i wystawić się na „inne”.
WIEŻE TRANSMISYJNE
Inny jest na pewno Puchar Narodów Afryki. Patrick Vieira, trener Crystal Palace, powiedział ostatnio, że nie zabroni żadnemu piłkarzowi gry w reprezentacji, bo to jest święto całego kontynentu. On, urodzony w Dakarze, wie, co to znaczy dla tamtych ludzi. Że to właśnie na południu piłka wciąż nie oderwała się od korzeni, jest blisko człowieka, realnie zmieniając otoczenie.
Pokazuje to choćby dokument o Sadio Mane, gdzie widzimy drogę od lepianki w Bambali na Anfield. Piłkarze z Afryki są jak wieże transmisyjne: mają ogromny zasięg i odpowiedzialność. Wypatrują ich nie setki, czy tysiące fanów, tylko miliony. A każdy z nich nie szuka jedynie goli i pięknych akcji, bo chciałby też wiedzieć jak żyć.
Afryka nie ma łatwo. Raz, że dalej żyjemy w pandemii. Dwa, wielkie federacje tak mocno walczą dziś o kalendarz, że wszystko, co „mniej ważne” najchętniej przejechałyby buldożerem. Gianni Infantino nieprzypadkowo stoi po stronie klubów, które niechętnie chcą zwalniać graczy na mecze kadry. Futbol jest gigantycznym biznesem, każdy musi bronić własnych interesów. I czasem palnąć głupotę o „małym turnieju” jak Juergen Klopp, choć to akurat zostało wypowiedziane z przekąsem. Kupuję tłumaczenie Niemca, ale kupuję też przewrażliwienie afrykańskich dziennikarzy, którzy dość już mają nawet najdrobniejszych szpilek w stosunku do własnego turnieju.
PRZEKLĘTA ZIMA
Afryka jest drugim największym kontynentem na świecie. Jej narody stanowią 25 procent FIFA, a wychowani na tej ziemi piłkarze w niczym nie ustępują tym z Europy albo z Ameryki Południowej. Oczywiste jest to, że lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby turniej odbywał się latem. Już raz zrobiono ten eksperyment, ale 40-stopniowe upały w Egipcie pokazały limity pomysłu. Stąd powrót do zimy i niekończąca się dyskusja o rozwalaniu kalendarza. Szczerze, bardziej przemawia do mnie zakorzeniony od dawna afrykański turniej w okresie zimowym niż mundial w Katarze w grudniu, ustawiony pod widzimisię panów z turbanem i workiem pieniędzy. To jest dopiero farsa.
Puchar Narodów Afryki w dalszej perspektywie leży w interesie każdego. Ten kontynent rośnie: życiowo i technologicznie, docelowo to tam za jakiś czas wielkie ligi będą opychać swoje prawa. To ciągle jest studnia piekielnie utalentowanych graczy, mimo że przychody wszystkich afrykańskich klubów wyniosły w poprzednim roku 400 mln euro, czyli mniej więcej tyle samo, co jednej Borussii Dortmund. Kiedy ostatni raz PNA odbywał się w Egipcie, dla wielu tamtejszych graczy była to jedyna okazja, by wydostać się ze swojej bańki i przeskoczyć do innej. Hicham Boudaoui (Nicea), Meschak Elia (Young Boys), Wajdi Kachrida (Salernitana) zmieniali kluby zaraz po turnieju. Futbol musi troszczyć się o dół piramidy, jeśli nie chce, by ta piramida runęła.
MOBILIZACJA W NARODZIE
Plusem rozpoczynającego się 9 stycznia turnieju jest to, że widać wokół niego ogromną chęć samych piłkarzy. Victor Osimhen wrzuca na Twittera post, że wygrał wyścig z czasem że i jeśli tylko dostanie powołanie, to świeżo po kontuzji melduje się od zaraz. Riyad Mahrez jako kapitan chce poprowadzić Algierię do drugiego tytułu z rzędu, a Samuel Eto’o kupił autobus reprezentacji Kamerunu. On wie, co to znaczy być bogiem we własnym narodzie. Własną wielkość budował nie tylko występami w klubach. Piłkarz z Afryki, jak każdy, lubi zarabiać pieniądze, ale tak samo kocha też dawać radość i nadzieję milionom.
Wybrzeże Kości Słoniowej ma prawie 30 mln ludzi. Ich w nowym roku nie będą obchodzić gola Sebastiana Hallera w Ajaxie, tylko czy podobnie jak Didier Drogba lata temu, zaniesie reprezentację do finału wielkiej imprezy. Patrick Vieira ma rację, mówiąc do dziennikarzy: „Jedźcie na Puchar Narodów Afryki, zobaczcie tę energię, a potem się mądrzcie”.
Nie ma sensu debatować nad tym, że Metz straci w nowym roku siedmiu piłkarzy, bo przecież mistrzostwa Afryki nie wzięły się nagle z kosmosu. Trwają ponad sześć dekad, mają ogromną historię i warto zacząć je respektować.