Hasło „wychowanie przez sport” wcale nie jest wyświechtane. Bo sport faktycznie potrafi poukładać sprawy – nauczyć dzieciaka co to jest porażka, pozwolić mu uwolnić nadmiar energii, pomaga zrozumieć jak funkcjonuje się w grupie. W zasadzie trudno znaleźć wady. Chyba że trafia się na kiepskiego przewodnika w tym świecie.
Sir Alex Ferguson mawiał, że „prawdziwi sportowcy polubią menedżera, który jest twardy i wymagający, albo przynajmniej bywa taki”. Od razu przypomina się oczywiście nauczyciel gry na perkusji z filmu „Whiplash”. Kat, dla którego koszty psychiczne poniesione po drodze wiodącej do sukcesu, nie mają znaczenia. Liczy się jedynie cel, a „ofiara” ma po latach być wdzięczna za to, że ktoś ją tak zmotywował.
W piłce, dokładnie tak jak w życiu, jeden potrzebuje reprymendy i krzyku, inny logicznych wskazówek. Kiedy jako dzieciak uprawiałem sport i zdarzało się trafić do klubu, do dowolnej sekcji, panowało powszechne przekonanie, że pierwszy etap selekcji odbywa się na płaszczyźnie psychologicznej. Dużą rolę odgrywają tutaj rodzice, dzielący się na dwie kategorie – przekonanych o wielkich umiejętnościach dziecka, które w rzeczywistości takowych nie posiada kontra ci, którzy mówią dzieciakom od razu: „Gdzie tam się pchasz? Nie nadajesz się”. Nie muszę wyjaśniać, że obie opcje prowadzą w ślepy zaułek.
Niewielu rodziców jest na tyle świadomych, mądrych, obdarzonych wyczuciem i inteligencją emocjonalną, by odpowiednio pokierować dzieckiem. Niekiedy wystarcza jednak zwykła intuicja, znane są przypadki kobiet, które – przekonane o nietuzinkowych umiejętnościach synów – popychały ich do przodu, ku coraz większej piłce. Pięknie opowiadał o tym podczas audycji „Futbol i Cała Reszta” Grzesiek Mielcarski. – Nie mam pojęcia, skąd moja mama wiedziała, że ja się do tego profesjonalnego futbolu nadaję, po prostu wiedziała i już – wspominał. Inny przykład to Robert Lewandowski, który wspaniałą karierę w dużej mierze zawdzięcza mamie. Silnej kobiecie, potrafiącej wyważyć proporcje pomiędzy byciem bezkrytycznym rodzicem a kimś, kto po prostu wierzy we własne dziecko.
Ta druga ścieżka, jako ojcu, bardzo mi się podoba. Uważam, że dopóki nie są przekraczane granice absurdu, rodzic powinien stawać po stronie córki lub syna, pokazywać im: jesteśmy w tym razem. Wsparcie najbliższych osób może zdziałać cuda. Dzieci często myślą, że dźwigają na swoich barkach jakiś olbrzymi ciężar, podczas gdy z perspektywy rodzica może to być łatwo wyjaśnione. Najtrudniejsze w tej zabawie, skoro mowa o sporcie, jest wytłumaczenie dzieciakowi, że się do czegoś nie nadaje. Ale to, że ktoś nie będzie świetnym kolarzem, nie oznacza, iż nie może zostać mistrzem w pływaniu albo grze na fortepianie. Nie wierzę w ludzi bez talentu, są tylko ci, którym się nie chce.
Widzę dużo podobieństw pomiędzy rodzicielstwem a trenowaniem zawodników, czy to w sporcie indywidualnym, czy drużynowym. Załóżmy – wchodząc na przykład w klimat genialnego „The Last Dance” – że drużyna koszykówki to wielodzietna rodzina. Jest w niej dziecko wybitne, jest takie, które nie pcha się na afisz, ale też takie, które sprawia ciągle problemy wychowawcze. Nie bez powodu mówi się „syn trenera” – o kimś, kogo szkoleniowiec lubi bardziej niż innych, traktuje czasem z przymrużeniem oka, jest w stanie dać więcej, ale trzeba pamiętać, że ci „synowie” trenerów mają niekiedy przerąbane – muszą udowodnić, że naprawdę są lepsi od pozostałej części zespołu.
Patrzę z podziwem na Phila Jacksona. Trener, który odnosił olbrzymie sukcesy z Chicago Bulls, wiadomo. Ktoś powie – miał Michaela Jordana, też mi wielki wkład. Bzdura. Zarządzanie grupą ludzi, w której masz jednostkę o tak wielkim ego, ale przede wszystkim umiejętnościach, wpasowanie jej do reszty, sprawienie, by ten król na szachownicy odegrał niekiedy rolę pionka, a zarazem, by pionki podążały za królem – to wymaga nie lada maestrii. I Jackson to miał. Autorytet budował na umiejętnym „dekodowaniu” sygnałów. Jeśli Dennis Rodman chciał pojechać do Las Vegas, to Phil wchodził w rolę ojca, który wie, że dziecko musi się wyszaleć. Wygląda to jak samobójstwo, ale prawda jest taka, że wielcy zawodnicy kochali Jacksona, chcieli iść za nim w ogień.
W sporcie indywidualnym wygląda to zupełnie inaczej – uwaga jest skupiona tylko na jednej osobie, trener poświęca jest absolutnie wszystko, by na koniec w zasadzie i tak pozostać w cieniu. To też poświęcenie porównywalne, nie wiem, do matki wychowującej samotnie dziecko. Obie drogi są trudne, ale w sporcie zasada dobrego, uczciwego w relacjach międzyludzkich pedagoga zawsze przyniesie dobre owoce.
– Dobry trener poradzi sobie z całkowicie różnymi osobowościami – to Zlatan Ibrahimović. Szwed przez większość kariery nosił łatkę enfant terrible. Krnąbrny, zawsze z własnym zdaniem, nie czarujmy się – nie zawsze mądrym. Ale trener, który musiał już z nim pracować, wiedział na co się pisze i miał być gotowy. Jose Mourinho, choć ma olbrzymie ego (a może właśnie z tego powodu), znakomicie rozumiał Zlatana i nie szukał z nim zwarć. Wiedział, że inną historią jest otoczka, jaką Ibra wokół siebie stworzył, a czym innym litry potu wylewane na treningach. Bo Zlatan nigdy nie byłby tym Zlatanem, gdyby nie ciężka praca. Szwed lubił grę na twardych warunkach. Uważał, że skoro on sam pyskuje i ciągle musi coś manifestować, to człowiek robiący mu za przewodnika też musi taki być. To ciekawe, że w jego znakomitej autobiografii obrywa się praktycznie wszystkim, ale chwali Leo Beenhakkera, niezwykle szorstkiego podczas negocjacji na wczesnym etapie kariery piłkarzy, mówiącego do niego językiem, jakim operowało się w domu Ibrahimovicia.
Wydaje mi się, że to dorośli nawalają częściej. Nie potrafią wskazywać dróg postępowania, a potem wymagają. Podam wam przykład. Jako średnio utalentowany junior w drużynie piłkarskiej, choć łączyłem to hobbystyczne granie z nauką w dość wymagającym liceum, nie opuszczałem żadnego treningu. Ja i mnie podobni liczyliśmy, że tam gdzie zabraknie talentu, zostanie doceniona pracowitość. Ale za tę ostatnią nie było nagród. Ktoś, kto był trochę lepszy od ciebie, a czasem dużo lepszy, mógł opuszczać zajęcia. Wiedział bowiem, że w weekend i tak on zagra, choćby inni stanęli na głowie. W efekcie finalnym chłopcy, w tym ja, którzy dostawali sygnał, że nie warto się starać, przestawali(śmy) się starać faktycznie. Kolejną implikacją było odpuszczenie sobie. Mieliśmy już gdzieś, co trener mówi. Nie uważaliśmy go za żaden autorytet, skoro nie potrafił skonstruować prostego kodu porozumiewawczego. Oczywiście wtedy tego nie wiedzieliśmy, nasz bunt był organiczny, jak to u dzieciaków.
Kwestia dobrego wychowania to nie tylko mówienie „dzień dobry”, „proszę” i „dziękuję”, ale pokazanie młodemu człowiekowi, że istnieją określone systemy wartości i zasad. To wbrew pozorom dość prosta nawigacja, dopóki dorośli jej nie komplikują. Niekiedy potrzebne są negocjacje. I wierzę, że dziecko pójdzie za mądrymi argumentami. Niekiedy uczciwe wyznaczenie granic. W dziecięcym świecie zachowanie Phila Jacksona w stosunku do Dennisa Rodmana zostałoby odebrane jako skrajnie nieuczciwe i demotywujące. Jak to? Nie trenuje i jeszcze poszedł sobie na lody? My też tak chcemy! W dorosłym świecie, ukształtowanych już charakterów, Jackson wybrał najmądrzejszą opcję. Wiedział też, że z jednorazowej nagrody będzie więcej korzyści, niż z ciągłego karania, zwłaszcza kogoś, kto kary ma gdzieś.
Wspomniany wcześniej Zlatan to zresztą dobry przykład. Weź dzieciaka, który chce udowodnić całemu światu, że jest najlepszy, wykorzystaj jego gniew i nadaj temu strumieniowi odpowiedniej energii i mocy, to przy dobrym trenerze dostaniesz cuda. Talent jest oczywiście konieczny, ale pokazanie nagród na końcu drogi też bywa przydatne. Najważniejszy jest jednak dialog, bez niego nic nie zadziała. Czytałem, że pozytywne wychowanie dziecka to niekoniecznie takie, w którym ogłaszasz anarchię, lecz traktujesz to dziecko jako partnera w dyskusji. Dawnymi wzorcami – ojca zarabiającego na rodzinę i wydającego rozkazy matce, nie ma co sobie już zaprzątać głowy, bo żyjemy w innym świecie, z innymi bodźcami, w innym wymiarze przyspieszenia rzeczywistości. Ktoś kto zakłada, że dziecko jest głupie i nie warto z nim dyskutować, sam jest największym idiotą. Tak jak trener, który uprze się, że jego drużyna to stado baranów, które bez niego zginie. Tacy najszybciej tracą pracę.