Nuno Espirito Santo stracił pracę w Tottenhamie, ale tak naprawdę nie powinien jej w ogóle dostać. Pod względem zatrudniania i zwalniania menedżerów Premier League przypomina dziś wesołe miasteczko, pełne niebezpiecznych zjeżdżalni i karuzeli. Szefowie klubów są pod ciągłą presją kibiców, trenerzy pod pręgierzem właścicieli. To świat pełen sprzeczności, w którym z jednej strony fani chcą oglądać wychowanków cieszących się z goli, jak Ben Johnson z West Hamu United, z drugiej żądają trofeów, teraz, zaraz, już.
Legendarny menedżer, ś.p. sir Bobby Robson, podobnie jak większość trenerów pracujących w poważnej piłce, doświadczył na sobie potężnej presji. Poznał również smak dymisji. Gdy w latach 80. kończył kilkunastoletnią przygodę z Ipswich Town, przypomniał dziennikarzom, jak wyleciał z hukiem z pierwszego klubu, w którym dostał pracę – Fulham. O utracie posady nie dowiedział się od szefostwa, lecz... na stacji londyńskiego metra. Zobaczył gazetę „Evening Standard”, gdzie na czołówce sportu widniał tytuł: „Robson sacked”. Stało się to po zaledwie jedenastu miesiącach od momentu, w którym powierzono mu funkcję. Angielskie media już wtedy robiły z futbolu wielkie show, w którym menedżer był klaunem, balansującym na równoważni, a gawiedź czekała tylko, kiedy wpadnie do dmuchanego basenu napełnionego wodą. Piłka nożna nie jest cyrkiem od wczoraj.
– Mężczyzna, który mnie zwolnił z Fulham, sir Eric Miller, był potentatem na rynku nieruchomości, który ostatecznie się zastrzelił. Pokazuje to chyba, jak reagował na presję – tak Robson podsumował z gorzką ironią, w swoim stylu, żywot byłego pryncypała.
Przywołuję tę historię, bo pokazuje ona od jak dawna menedżerowie w Anglii, a dziś także w innych zakątkach świata, zmagają się z naciskami z różnych stron, interesami, jakich nie da się niekiedy pogodzić.
SPOKÓJ ARSENALU
Daniel Levy obiecał kibicom Tottenhamu, że drużyna będzie grać ofensywnie. Zespół, jaki dziś wybiega na boisko, nie zasługuje na to, by występować na tak pięknym obiekcie, jak wart miliard funtów Tottenham Hotspur Stadium. Fani przychodzą tam, by obejrzeć znakomite kino, tymczasem ktoś puszcza im stare filmy z mało skomplikowaną fabułą. Coś tutaj ewidentnie nie pasuje.
Sympatycy Tottenhamu po raz pierwszy od dłuższego czasu mogą z zazdrością zerkać na The Emirates Stadium. Trudno w to uwierzyć, patrząc, jak te rozgrywki zaczęły się dla Spurs (trzy zwycięstwa i fotel lidera), a jak dla Arsenalu (trzy porażki i dysputy o potencjalnej degradacji). Nie chodzi o samą wygraną Kanonierów w derbach północnego Londynu, chociaż ona wpisuje się oczywiście w krajobraz panujący w obu klubach, ale bardziej o to, kto i jak trzyma ciśnienie.
Mikel Arteta nie był dla Arsenalu którymś tam kandydatem z łapanki. To świadomy wybór menedżera. Chciano, by człowiek, który uczył się piłki od Pepa Guardioli, a i sam był niezły w te klocki, jako biegający po boiskach Premier League pomocnik, wyznaczył ścieżkę rozwoju i rozsądku. Założono też zapewne – wnoszę tak po tym, że podczas niepowodzeń głowa Artety została na miejscu – iż Hiszpan dostanie czas i glejt na ewentualne potknięcia. I dzisiaj to procentuje. Arsenal ma spore szanse, by znów zbudować sobie mocną pozycję w tej części stolicy, robił to kiedyś przecież przez dwie dekady, za każdym razem kończąc sezon nad odwiecznym rywalem.
DNA, A CO TO TAKIEGO?
Tak być jednak nie musi, bo do Tottenhamu przychodzi Antonio Conte, a Włoch jest zupełnym przeciwieństwem Artety. To zamordysta, nie znosi sprzeciwu, wymaga cholernie dużo i mocno łapie szatnię za pewne czułe miejsce, bynajmniej nie z powodu profilaktycznych badań. Jeśli dobry trener powinien w piłkarzach budzić coś pomiędzy podziwem a strachem, Conte jest w tych kategoriach szkoleniowcem wybitnym. Stoją za nim sukcesy, trofea, świetne CV. Ale czy to jest kandydat idealny?
Na liście pytań, jaką niedawno członkowie stowarzyszenia kibiców Spurs wysłali do Daniela Levy’ego, najmocniej wybrzmiewało słowo DNA. Jakby fani uczepili się tego wątku i nie zamierzali odpuścić. Rzeczonym DNA ma być właśnie ofensywny futbol, którego gwarantem nie był – to oczywiste – Espirito Santo, nie jest również Conte. Dla mnie DNA to coś skomplikowanego, tożsamość klubu, którą tworzą, jasne, trofea, ale też zaufanie, chemia na linii trener–zespół, kibice–trener. Umiejętność wprowadzania wychowanków (to chyba najbardziej). Określony styl gry, tak byśmy wiedzieli, czego się spodziewać po danym zespole.
Conte nie tworzy wielkocząsteczkowych organicznych związków chemicznych, jest raczej pragmatycznym do bólu menedżerem wysokiego szczebla, który wjeżdża z buta do korpo, wywala najsłabsze ogniwa, izoluje leniwych, by nie zarazili reszty, a na koniec roku pokazuje na prezentacji z rzutnika, jak wszystko świeci się na zielono i idzie do księgowości po premię.
KLIENT NASZ PAN
Tottenham się miota. To nie Espirito Santo zawinił, lecz ci, którzy go zatrudnili, wiedząc, że facet nie ma uprawnień na maszynę, którą kazali mu prowadzić. Sam Portugalczyk jest bardzo ciekawym odrębnym wątkiem – wydawało mi się bowiem, że zbuduje duże rzeczy z Wolves, być może nawet w dłuższej perspektywie spełni sen o Lidze Mistrzów. Ale już na Molineux pokazał, że nie może wzbić się na najwyższy poziom. Gdyby Tottenham wziął go po pierwszym lub drugim sezonie w Premier League, w pełni rozumiałbym taką decyzję, jednak kiedy trafił do Londynu, nie robił już takiego wrażenia na lidze. Nie miał szans być drugim Mauricio Pochettino, zresztą nawet do tego nie aspirował.
Piłkę na poziomie klubowym coraz trudniej ogarnąć umysłem. Newcastle United przejmują Saudyjczycy, którzy za moment mogą zarządzać najbogatszym klubem w historii Championship. Ole Gunnar Solskjaer co weekend traci pracę, by ostatecznie trwać na posadzie, na przekór wszystkim. Kibice chcą wszystkiego tutaj i teraz, ale nie dziwcie się im ani trochę – skoro kluby zaczęły ich traktować jak klientów, a przecież klient nasz pan. Bossowie miotają się pomiędzy złożonymi trybunom obietnicami a planami finansowymi. Jeśli ktoś myśli, że – zostańmy przy tym terminie – DNA klubu jest dla nich ważniejsze, niż pobranie rocznej premii, wykazuje się co najmniej naiwnością, by nie powiedzieć o słowo za dużo.
W idealnym świecie drużyna ma grać ofensywny futbol, zdobywać trofea, dawać szansę młodym i kupować drogich, bilety na to powinny być tanie, a menedżer akceptowany przynajmniej przez 90 procent trybun, na których fajnie byłoby nie widzieć turystów, tylko prawdziwych fanów. Właściciel? Najlepiej niewidoczny, byle tylko dał kasę. Obawiam się, że to jednak mało realne.