FUTBOLOWA GORĄCZKA #99. Nie patrz w górę! Atak komety Sousa na planetę złudzeń

Zobacz również:Z NOGĄ W GŁOWIE. Jerzy Brzęczek – jedyny naprawdę niekochany w reprezentacji
paulo sousa.jpg
fot. Foto Olimpik/NurPhoto via Getty Images

Paulo Sousa dostał ofertę pracy w Ameryce Południowej i uznał, że to doskonały moment, by zostawić polską reprezentację. W poniższym tekście nie przeczytacie jednak zalewu patetycznych zdań, przeciwnie – w ogóle takim obrotem sprawy nie jestem zaskoczony i przyjąłem tę informację na zimno. Każdy kto prześledził uważnie karierę trenerską Portugalczyka, wiedział bowiem doskonale, że w zasadzie jest mu... obojętne gdzie pracuje. Głównym celem były nowe kontrakty, które można ładnie nazwać „wyzwaniami”. Nie czuję się więc oszukanym Polakiem. Uważam, że ludźmi, których Sousa nabrał najboleśniej są nasi kadrowicze. Roztaczał przed nimi wspaniałe perspektywy, lubił też dużo mówić o rodzinie. Sposób, w jaki zakomunikował swoje odejście i wybrany na to moment wzbudziły niesmak w reprezentantach Polski. Bo akurat ich naprawdę oszukał.

„Kredyt zaufania, ale nie wiadomo, na jakiej podstawie. Paulo Sousa, czyli skoczek” – taki komentarz napisałem po zatrudnieniu selekcjonera przez Zbigniewa Bońka. Pamiętamy, że był to czas trudnych decyzji, bo przecież ówczesny prezes PZPN pożegnał Jerzego Brzęczka, który wprowadził drużynę do EURO 2020.

„Polska jest jedenastym przystankiem w ciągu piętnastu lat. Rozpiętość geograficzna jego wojaży – Chiny, Węgry, Szwajcaria – co kto sobie zażyczy, pokazuje, że nie działał według jakiegoś sensownego planu. Sorry, ale to nie wystawia poważnego świadectwa trenerowi. Rodzi natomiast pytania i budzi poważne wątpliwości” – pisałem. Być może dlatego właśnie dzisiaj nie jestem zdziwiony. Cały tekst przeczytacie TUTAJ, natomiast pojawiło się parę nowych przemyśleń, jakimi chciałem się z wami podzielić.

SZOK KULTUROWY

Zderzam trochę Sousę z Leo Beenhakkerem, bo choć sporo ich dzieliło w PESEL-u w momencie, w którym obejmowali naszą kadrę, to dużo również łączy. Jako naród, który bardzo długo cierpiał na piłkarską ułomność, z głośnymi westchnięciami spoglądaliśmy w kierunku poważnego futbolu. Na tym zdecydowanie wygrał Beenhakker. Jego przyjazd do Polski wywołał szok kulturowy. Charyzmatyczny facet z cygarem, głoszący mądrości brzmiące tym lepiej, że w języku angielskim, piłkarze ekstraklasy opowiadający o otwieraniu im oczu, wspaniałe CV i holenderskie DNA futbolowe. Leo mógł natchnąć, naprawdę. Dlatego kiedy czytałem teksty młodszych kolegów o Sousie, nie miałem im za złe, że też się w Portugalczyku zakochali, historia zatoczyła poniekąd koło.

fot. Alexander Hassenstein/Bongarts/Getty Images

Zazwyczaj na trenerów z zagranicy patrzyliśmy w górę, trochę jak na mentorów. Wystraszeni uczniowie czekali na kazania. Beenhakker obiecał nam nawet plan uzdrowienia piłki, ale ani żadne plany, ani reporty nie powstały, wszystko to był kit.

Z każdym dniem spędzonym w związku z Polską, nawet nie jako reprezentacją kraju, ale samym krajem, stawał się coraz bardziej nieznośny. Dało się wyczuć, że sukces w postaci awansu do mistrzostw Europy po raz pierwszy w historii, zatruł go, uczynił jeszcze bardziej mentorskim. Im więcej pobrzmiewało nut pogardy w kierunku zaściankowego państwa nad Wisłą, tym smutniej mi się robiło, bo wierzyłem na początku, że Leo to selekcjoner, jakiego chciałbym dożywotnio.

PROSTO DO KATASTROFY

Oczywiście, że istniały okoliczności, dość istotne, wokół jego osoby – z jednej strony zarzuty ze strony agentów (głównie Radosława Osucha, z którym Holender wylądował nawet w sądzie), z drugiej zaś przaśność prezesa Grzegorza Laty, zastępującego wtedy Michała Listkiewicza, widać było i czuć, że król strzelców mundialu w 1974 roku i były trener Realu to dwa inne światy, bez punktów stycznych.

Dziś mamy podobną sytuacja, w której prezes związku zatrudniający selekcjonera ustępuje miejsca komuś innemu, a takie historie zawsze budzą zgrzyt. Jednak gdy szefem polskiej piłki został Cezary Kulesza, nie urządzał żadnego polowania na czarownice. Rzekłbym nawet, że wzniósł się na wyżyny dyplomacji. Jego Sousa również nabrał.

Beenhakker zrobił coś, czego Portugalczykowi się nie udało. Dał nam wielki turniej i dał nam mecze, jakie pamiętamy do dziś. Dał nam bohaterów – Ebiego Smolarka, Grzegorza Bronowickiego czy Radka Matusiaka. To były jedne z najfajniejszych kibicowskich chwil w tym stuleciu.

Ale ten sam Beenhakker lubił pohukiwać. Jego gadanie o drewnianych chatkach, z których powinniśmy wyjść, jego wiecznie „come on!”, jego obrażanie się podczas wywiadów na dziennikarzy, cały ten teatrzyk stał się po pewnym czasie męczący i wiódł do katastrofy.

KOMPRESY DO PORAŻEK

Sousa też ładnie mówi. W przeciwieństwie do Brzęczka czy wcześniej Adama Nawałki, postawił na dialog z mediami, wyjaśniał dlaczego zagramy tak a nie inaczej, lubił wykładać karty na stół, dlatego szybko stał się człowiekiem, którego uznano za otwartego i szczerego. Jego uśmiech, jego spokój i mowa ciała, nawet po zawalonych meczach, nie ściągały gniewu, przeciwnie – nawet potknięcia bywały początkiem dialogu, dyskusji. Powiedziałbym nawet, że Sousa jak nikt inny potrafił przykładać kompresy do porażek, katalizować smutki społeczeństwa, zręcznie maskując, że czas od jego zatrudnienia do oznajmienia Kuleszy, że chce odejść, był po prostu czasem straconym.

Teraz, gdy już okazało się, że jesteśmy dla Portugalczyka kolejnym przystankiem, że roztoczone wizje nie mają znaczenia, a baraże do mundialu to nie jest wystarczający argument, by odrzucić pokusy z innych źródeł zarobkowania (specjalnie tak to nazywam), maska spadła. I fajnie, wiadomo przynajmniej o co chodzi. Po co tkwić w związku, w którym nie ma szczerości i wzajemnego zaufania?

NIEDOPUSZCZALNY MOMENT

To kwestia sporna czy Flamengo ma dziś więcej argumentów piłkarskich niż reprezentacja Polski. Będę się upierał, że prowadzenie drużyny narodowej blisko 40-milionowego państwa, występ z nią w ME czy MŚ to jednak dużo wyższy poziom, choć akurat dość dobrze znam historię Fla i wiem, jaka baza kibiców stoi za klubem z Rio w całej Ameryce Południowej, żywo zainteresowałem się tym tematem podczas pobytu w Brazylii. Jestem również zdania, że każdy ma prawo zmienić pracę, także trener, ale ten wątek zostawię, bo właśnie Michał Trela daje znać, że w taki sposób chce się wgryźć w temat Sousy. Natomiast niedopuszczalny jest moment i forma komunikacji. Na to nie ma żadnego usprawiedliwienia. Nie sądzę jednak, by pan Paulo się tym przejmował.

Pilka nozna. Reprezentacja Polski. Paulo Sousa na stadionie Legii. 28.01.2021
FOT. PIOTR KUCZA/ 400mm.pl

W znakomitym filmie, który niedawno miał premierę, „Nie patrz w górę”, jak w soczewce skupione są niemal wszystkie najważniejsze problemy dzisiejszego świata – powierzchowność, niedbałość o rzeczy naprawdę istotne, ale przede wszystkim ludzka chciwość i ciągła chęć zarabiania. Film opowiada o dwójce naukowców, którzy odkryli pewnego dnia, że w Ziemię uderzy kometa. Kiedy pani prezydent USA przyjmie wreszcie do wiadomości powagę takiego stanu rzeczy, w końcu w grę wchodzi istnienie planety, rozpocznie się cały łańcuch abstrakcyjnych zdarzeń, a główną rolę odegra oczywiście biznes.

Okazuje się, że nawet w obliczu katastrofy, po której moglibyśmy przestać istnieć, nie mamy w sobie instynktu samozachowawczego. Choć sam film, świetny, polecam gorąco, niesie ze sobą smutny przekaz, podstawiając ludzkości lustro pod nos i krzycząc: „Zobaczcie, jak wyglądacie, idioci”, to jedno mnie rozbawiło. Otóż mężczyzna odtwarzający rolę biznesmena, który z komety chce uczynić biznes, wygląda identycznie jak Paulo Sousa. Obiecuje on ludzkości raj na ziemi. Surowce pozyskane z komety mają, jego zdaniem, pozwolić zlikwidować biedę i głód. Sielanka.

Kiedy przedstawia swoją wizję, tłumacząc jak zamierza tego dokonać, nikt nie ma pewności, że się uda, a jednak w grze, której na stole stawką jest dalsze istnienie planety, władza się z nim zgadza. Trzeba spróbować!

ZAPRZECZENIE IDEI

Dla mnie ten film jest opowieścią o tym, że niekiedy nie zwracamy uwagi na jakieś znaki, bo tego nie chcemy. Bo tak nam jest wygodnie. Bo płynie z tego jakaś – tylko teoretyczna – korzyść. Kiedy patrzymy w górę, jest już za późno. Kometa nadciąga.

Ta o nazwie Sousa uderzyła w planetę złudzeń, ale nie wyrządziła wielkich szkód, może poza ogólnym rozczarowaniem. My lubimy się zanurzyć w takiej refleksji, że oto Polska jest krajem pogardzanym i nie wolno tak przecież nas traktować, nie będzie Portugalczyk pluł nam w twarz i takie tam, ale też sami ustawiamy się w takiej pozycji. Nazywam to „gnieceniem czapki u sołtysa”. Zawsze wolimy być tacy światowi, lepsi, trochę jednocześnie zdając sobie sprawę ze – że tak to delikatnie ujmę – specyfiki naszego podejścia do świata. Innymi słowy – obce drzewa rzadko pięknie kwitną na naszej ziemi. Tym bardziej nie do końca kupowałem pomysł z Sousą, ponieważ był on zaprzeczeniem wcześniejszej bońkowej idei – polski trener, który z porażkami mierzy się na ulicy, idąc po bułki. Adam Nawałka pokazał, że naprawdę się da, nawet Brzęczek w jakiś sposób też, bo postawione przed nim zadanie wykonał. Nie widziałem tu sensu, logiki i konsekwencji.

Dziś ci wszyscy, którzy wychwalali pod niebiosa decyzję Zbigniewa Bońka, przypisywali Sousie szereg wspaniałych cech, czynili z niego zbawcę, przeskoczyli do innego pociągu, pełnego niechęci do Portugalczyka, oburzają się i potępiają. Oczywiście bardzo zgrabnie pomijają dość istotny wątek. Że Sousa nie zatrudnił się w Polsce sam.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.