Tytuł mojego poniedziałkowego cyklu felietonów dla newonce.sport pasuje jak nigdy wcześniej. Przecież tym właśnie była „Futbolowa gorączka” – zapisem traum fana Arsenalu, dorastającego chłopaka o nazwisku Nick Hornby. Pamiętnikiem kibicowskiego cierpienia i czekania. Okazuje się, że pewne prawdy są w piłce uniwersalne i że nigdy nie wolno przyzwyczajać się do luksusów.
Mikel Arteta miał zły sen. Śniło mu się, że Arsenal przegrał z Burnley 0:1, a gola strzelił Pierre-Emerick Aubameyang. W sennych iluzjach próbował pojąć, jakim cudem Auba przeszedł do Burnley, ale dostrzegł, że ma na sobie czerwoną koszulkę. Nawet teraz, pijąc pierwszą kawę, z łatwością odtworzył w głowie sytuację. Dośrodkowanie, Gabończyk wyskakuje do główki, Arteta próbuje krzyknąć: „Nie ta bramka! Nieeeee!”, ale jest za późno, słowa więzną w gardle, niczym podczas zanurzenia pod wodą. Akcja zapętla się w nieskończoność w mózgu Hiszpana, jakby ktoś nie potrafił wyłączyć powtórki.
Kiedy otworzył gazety, okazało się, że to nie sen. Piszą złośliwie o przełamaniu Aubameyanga, ale przede wszystkim podważają jego kompetencje menedżerskie. O co tutaj chodzi? Sen miesza się z rzeczywistością, a koszmary na dobre wdarły się do życia fanów Arsenalu, których weekendowym symbolem stał się facet z maseczką założoną na oczy. Zrozumienie tego, co dzieje się z Kanonierami przypomina właśnie interpretację skomplikowanych snów.
Patrice Evra opowiedział w telewizji historyjkę. Przyjechał na mecz Arsenalu do domu Thierry’ego Henry’ego, ale ostatecznie spotkania nie obejrzeli. Gdy mający przed The Emirates pomnik gwiazdor zobaczył, że kapitanem jest Granit Xhaka, wyłączył telewizor. W tej anegdocie zawiera się w zasadzie wszystko, jest ona najlepszym podsumowaniem obecnego Arsenalu, bo to chyba oczywiste, że Xhaka w drużynie Bergkampa, Henry’ego i Piresa mógłby co najwyżej pompować piłki.
W niedzielę, zanim nastąpiła ostateczna kompromitacja Arsenalu, miałem okazję komentować mecze z udziałem ligowego średniaka Crystal Palace i beniaminka walczącego o utrzymanie – Fulham. W obu przypadkach widziałem więcej determinacji, odwagi, ale też samej piłki w piłce. Oba zespoły potrafiły postawić się dużo mocniejszym rywalom. Palace zatrzymali Tottenham, z którym Arsenal gładko przegrał 0:2 przed tygodniem, a drużyna Scotta Parkera pokonałaby Liverpool, gdyby nie głupota Aboubakara Kamary, który zatrzymał piłkę ręką we własnym polu karnym i podarował jedenastkę Mohamedowi Salahowi. W grze Arsenalu nie widzę śladu tego, co dostrzegłem na Selhurst Park i Craven Cottage.
Przykro patrzy się na taki Arsenal, szczególnie, kiedy człowiek wie, jak ta drużyna grała jeszcze całkiem niedawno. Śmiesznie brzmią dawne nawoływania „Wenger out!” w kontekście tego, co dzieje się z klubem od kiedy Wenger faktycznie out. Out jest Arsenal. Z drużyny walczącej o najwyższe cele stał się ligowym średniakiem. Jeszcze w trakcie meczu z Burnley napisałem na Facebooku: „Arsenal jest jak chłopiec z bogatego domu. Ma ładny strój, ale nie potrafi, niestety, grać w piłkę”. Bo dzisiaj jedyna klasyfikacja, w jakiej może się liczyć klub z Północnego Londynu, to ta na najładniejsze koszulki w lidze.
Niby to więc duży klub, zaliczany wciąż do Big 6, ale zerknijcie na liczby z tego sezonu. Szczególnie te, z których przez ponad dwie dekady za Wengera słynęli, czyli opisujące ofensywę. Dzisiaj są w końcówkach takich klasyfikacji: strzałów, kreowania okazji, strzałów celnych, goli, skuteczności. Dramat. W ośmiu ostatnich meczach ligowych zdobyli dwie bramki, z czego jedną z karnego.
Niby The Gunners stwarzają sobie sytuacje pod bramką przeciwnika, ale ich nie wykorzystują. 10 goli po 12 meczach sezonu to najgorszy wynik od 1981 roku. Niby walczą, ale jeśli tak jak Xhaka, to dzięki. Od kiedy Arteta został trenerem, zobaczyli sześć czerwonych kartek, jednak ten sezon jest dowodem, że nie wynikają one z ostrej gry, ale głupoty, co przed Xhaką pokazał Pepe.
Wszystko na niby i to się akurat zgadza, bo Arsenal utknął w jakiejś Nibylandii.