Pandemia minie. Ale koszty będą gigantyczne. Gdy wirus wyhamuje, wyjdziemy z domów zdewastowani psychicznie. Jutro miną równo cztery tygodnie, od kiedy ostatni raz obejrzałem mecz na żywo. Nie tęsknię aż tak bardzo za golami Kevina de Bruyne i zrywami Jadona Sancho. Tęsknię za ludźmi, za dyskusjami o piłce, anegdotami przy piwie, za wolnością podróżowania i przyszłością, którą można planować.
W izolacji robię porządki. To dobry moment, żeby na Twitterze odsiać rycerzy zamętu i kaznodziejów, którzy wzięli się za robienie rekolekcji z wirusa. Ludzie, zwłaszcza teraz, potrzebują optymizmu. Powstają nawet specjalne profile temu dedykowane i muszę przyznać, że to się sprawdza. Czytam rano i czytam wieczorem, miła odtrutka w czasach, gdy nawet spacer do Lidla, wydaje się przygodą życia. Tyle się mówi o kosztach gospodarczych izolacji (słusznie), ale te psychiczne prawdopodobnie będą jeszcze większe.
Fala niepokoju jest duża. Dlatego każda informacja o idących w dół krzywych zachorowań dobrze robi na głowę. Może to być nawet zwykły filmik z Saebener Strasse jak Robert Lewandowski kopie z Kingsleyem Comanem. Bo piłka też jest ważna. Kiedy czytam, że 11 klubów Bundesligi wznowiło treningi, wierzę, że ktoś nad tym czuwa i robi wszystko, by w maju nieśmiało, ale jednak ruszyło domino. Jeśli robią to Niemcy, wzór organizacji i strategii, to tym lepiej dla nas. W ich ślad pójdą Anglicy, a za jakiś czas czekać nie będą chcieli Hiszpanie. Świat potrzebuje pozytywnych bodźców.
Piłka daje nadzieję na normalność, nawet ta przy pustych trybunach. Z drugiej strony ciągle mam w głowie pytanie, czy to wystarczy. Ekonomia piłki dostanie drugi oddech, kibic będzie miał rozrywkę, a dziennikarz pretekst do pisania o czymś więcej niż meczach retro. Ale czy ten wybrakowany produkt będzie w stanie nas porwać jak dawniej?
Piszę wybrakowany, bo dla mnie piłka to cały ten anturaż wokół, tłumy i energia ludzi, która sprawia, że koła zębate zaczynają się kręcić. Tam, gdzie są kibice, tam wydarza się coś wielkiego. Inaczej tkwimy w niemym kinie. Fajnie, bo można pod pretekstem meczu wyjść do drugiego pokoju i trochę od siebie odpocząć, ale po jakimś czasie może okazać się to ciężkie. Chciałbym się mylić, ale myślę, że futbol prędko nie wróci na stadiony. Stanie się dyscypliną stricte telewizyjną, a my jeszcze bardziej przylgniemy do kanapy i smartfona.
Koszty społeczne będą ogromne. Od kiedy pamiętam, piłka była dla mnie pretekstem, żeby spotykać się z ludźmi. Czasem podświadomie, bo gdy jesteś dzieckiem nie myślisz o tym, chcesz po prostu grać i spędzać godziny na boisku. Dopiero potem zauważasz, że dzięki prostemu kopaniu poznajesz kumpli i przyjaciół. I że zwykłe rozmowy o Football Managerze zbudować mogą grono ludzi, z którymi idziesz przez życie. W środy oglądacie razem Ligę Mistrzów, w piątki gracie w FIFĘ, a w sobotę idziecie na mecz. Siatka znajomych rozrasta się tak szybko, że za moment tych kumpli nie jest trzech, tylko trzystu. Nie z każdym masz kontakt, ale każdy ogląda Ekstraklasę i wie, kim był Mieczysław Agafon, albo gdzie grał Piotr Przerywacz. Przypadkowe rozmowy trwają do rana, a przygód nie zliczysz.
Wielu ludzi nie lubi tłumów, ale potem i tak się w nie pcha. Muzykę najlepiej chłonie się na koncertach, a piłka nigdzie nie smakuje tak dobrze jak na stadionie. Jesteśmy gatunkiem stadnym. Potrzebujemy ludzi. W Anglii każdego weekendu 850 tysięcy fanów wychodzi z domu, żeby obejrzeć mecz, jakikolwiek by nie był. To trochę jak terapia: być częścią czegoś większego, spotkać się z kumplami, dostać zastrzyk endorfin po zwycięstwie, albo zdemolować się po klęsce. Zawsze przecież możesz krzyknąć, że za dwa tygodnie będzie lepiej.
Piłka to też podróż, smak wolności, gdy możesz spełniać marzenia i odhaczać kolejne stadiony. Rano wsiadasz w samolot do Brukseli, przesiadka w drugi do Marsylii, a wieczorem siedzisz już na Stade Velodrome. Francuskiego nie uczysz się z podręczników, tylko w pubie z kibicami Olympique. Wspólnym mianownikiem zawsze jest futbol – wystarczy wiedzieć kim był Basile Boli, potem już leci.
Nie zliczę ile miast i ilu ludzi poznałem, bo lata temu gdzieś w głowie zapaliła się lampka, żeby w tym świecie zatonąć. Wsiąkłem w piłkę po uszy, geografii uczyłem się na podstawie klubów, a historyczne fakty łączyłem z tymi piłkarskimi. Jako dziennikarz zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz, robiąc wszelakie reportaże i każdy był przygodą. Nieważne, czy była to Lubycz Królewska przy granicy z Ukrainą, pierwszy klub Prejuce’a Nakoulmy w Polsce, czy jeszcze coś mniejszego. W piłce lubię to, że nigdy nie wiesz, co będzie, albo kogo spotkasz za kolejnym zakrętem. I tę różnorodność: bycie w piątek na pustym stadionie w Płocku, a w sobotę na loży VIP Tottenhamu. Bo znałem kogoś, kto zna kogoś, a ten ktoś jeszcze znał kogoś! Znowu ludzie. Drzwi, które się otwierają i wydarzenia z tym związane, czasami zostają z nami na lata. Ale najpierw trzeba wyjść z domu.
Zawsze uważałem, że to szczęście: dotykać piłki z bliska, tej dużej i bardzo małej, a przy okazji obcować z żywym człowiekiem. Że miałem ten przywilej uczyć się dziennikarstwa w czasach, gdy ś.p. Paweł Zarzeczny w redakcji „Futbol News” wypychał zza bezpiecznego biurka i radził, by każdego tygodnia poznawać przynajmniej jedną osobę. Trochę współczuję niektórym młodszym kolegom, którzy takiego kija nad sobą nie mają. Wydawca mówi im o planach „klików” do zrealizowania, a oni przed Twitterem i translatorem odpalają manufakturę przedruków. Lajki się zgadzają, tylko co z tego, skoro to dobrowolne zamykanie się w klatce, coś jak ta izolacja, którą mamy teraz.
Siedzę w domu już czwarty tydzień. Ostatni normalny mecz w telewizji to Liverpool – Atletico, a tego stadionowego nawet nie pamiętam. Wiem za to, że 9 marca, w poniedziałek oglądałem Macieja Bartoszka na ławce Korony i już wtedy przeczuwałem, że z Ekstraklasą pożegnamy się na dłużej. Nie sądziłem tylko, że za miesiąc obudzimy się w rzeczywistości, gdzie nawet do lasów chodzić nie można, a wokół zwykłego biegania wytworzy się tyle teorii, że za chwilę zaczną powstawać Janosiki dla biegaczy. Obowiązki oczywiście trzeba wypełniać. Siedzenie w domu to żaden heroizm. Ale światła w tunelu nie ma. I jeśli prędko się nie pojawi, to ludzie zaczną wariować. Już teraz słyszy się o rosnącej agresji domowej, a parodia westernu, czyli pijany facet na koniu w centrum Kielc nie bierze się z niczego. Ludzie potrzebują ludzi.
