Mamy spooky season, więc wiadomo: wywoływanie duchów i demonów. Żywe trupy, szczury kolosy, podróżnicy nie z tej ziemi. A na deser – makabreska na temat telezakupów i kosmetycznych korekt. To wszystko znajdziecie w Gabinecie osobliwości Guillermo del Toro.
Idea antologii grozy, której patronuje Guillermo del Toro jest dosyć prosta. Każdy odcinek stanowi odrębną, zamkniętą całość. Zmieniają się bohaterowie, zmieniają się historie, ale zawsze na początku pojawia się mistrz ceremonii, żeby zrobić krótkie podprowadzenie. Del Toro staje przed makietą tytułowego gabinetu osobliwości – to zmyślna szafka albo kredens, który wielkością przypomina domek dla lalek, podzielony jest szufladami i przegródkami. Do każdej z nich powkładano jakieś nadprzyrodzone fanty: kieł smoka, róg jednorożca i inne cuda. Każda rzecz z kolekcji kryje mroczną tajemnicę, jakąś historię, która zaraz wjedzie na ekran. Już na poziomie intro jest stylowo, jest też mega oldschoolowo – można powiedzieć, że to nic nowego, bo takie anthology series o rzeczach nadprzyrodzonych to popularny format, który ma za sobą konkretną tradycję.
Początki początków możemy datować na przełom lat 50. i 60., zaczęło się od bijącej rekordy popularności analogii CBS Twilight Zone. Twórcą serii był Rod Serling i podobnie jak del Toro, robił za twarz, mózg i siłę sprawczą operacji – trzymał pieczę nad każdym skryptem, dobierał sobie ludzi, był też gospodarzem całego show. Na otwarcie i zakończenie każdego odcinka w kadr właził Sterling i leciał ze swoją złotą linijką: podróżujesz przez inny wymiar – nie tylko wzroku i dźwięku, ale także umysłu. To podróż do cudownej krainy, której granice wyznaczają granice wyobraźni. Następny przystanek: Strefa mroku! Żeby pokrótce opisać wam, z czym to się je, wspomnę tylko, że w topce Twilight Zone wymienia się epizod o molu książkowym, który przeżył wybuch nuklearny i miał szansę spędzić wieczność na czytaniu, gdyby w finale nie potłukł oksów, bez których nie widzi. Albo ten o kobiecie po 11 nieudanych operacjach plastycznych – po zdjęciu bandaży okazuje się, że jest przepiękna, ale cały chwyt polega na tym, że jesteśmy w alternatywnym świecie, w którym standardem są twarze przypominające… świńskie ryje. Paranormalny wymiar, potężne fabularne dropy i komentarze na temat zimnowojennej paranoi złożyły się na sukces formatu, którego popkulturowy impakt jest nie do przecenienia. Twilight Zone zainspirowała Chrisa Cartera do zrobienia Z Archiwum X. Potem była punktem odniesienia dla Black Mirror.
No dobra, to tyle z historii – skupmy się na bieżących sprawach. Przed wyruszeniem w podróż po gabinecie osobliwości del Toro musiał zebrać drużynę, każdy z ośmiu odcinków oddał w inne reżyserskie ręce. Na wstępie daję już okejkę za sam skład: Jennifer Kent (Babadook), Vincenzo Natali (Cube), Ana Lily Amirpour (O dziewczynie, która wraca sama do domu), Panos Cosmatos (Mandy), David Prior (The Empty Man), Catherine Hardwicke (Zmierzch). Na pierwszy ogień poszedł zaś Guillermo Navarro, stały operator del Toro, autor nagrodzonych Oscarem zdjęć do Labiryntu Fauna. Jego odcinek, otwierający serię, siłą rzeczy wyznacza kurs. Będzie po deltorowsku baśniowo i stylowo, trochę makabrycznie, w każdej historii znajdzie się też miejsce na wpadający do ucha oneliner i puentę.
Na przykład, że pycha to pierwszy stopień do piekła. Skrytka 36 opowiada o facecie, który żyje z wojen magazynowych i w jednej skrytce znajduje stół do seansów spirytystycznych. Nie trudno się domyślić, że satanizm, okultyzm i wchodzą na pełnej. Do tego dochodzi jeszcze background społeczny, w którym tematem są nastroje antyimigranckie. Strzelam, że to nawiązanie do pomysłu Trumpa z budową muru pomiędzy USA a Meksykiem i ukłon w kierunku Serlinga. Nie raz w Twilight Zone przemycał on myśl, z którą szedł przez życie – że największe zło naszych czasów, to nietolerancja i uprzedzenia.
Jeśli jednak chodzi o poziom pierwszego odcinka, to raczej bez szału – Navarro wzmaga napięcie i grozę z każdą sceną, najsilniejsze wrażenia zostawia oczywiście na koniec, ale przy krótkim, 40-minutowym metrażu historia ma krótki rozbieg i nie może nabrać rozpędu. Największy problem, jaki można mieć z tą serią, polega więc na tym, że nie wszyscy radzą sobie w short storytellingu, który wymaga rozpisania intrygi na niecałą godzinę. No cóż, zasada raz lepiej, raz gorzej tyczy się w zasadzie każdej antologii, nie ma co się czepiać słabszych momentów i niewypałów, trzeba wyszukiwać perełki, a tych trochę jest. Na ten moment (piszę przed dwoma finałowymi, najbardziej obiecującymi odcinkami) highlitami są, jak dla mnie, epizody trzy i pięć. Pierwszy nosi tytuł Autopsja, który mówi zresztą sam za siebie i ma kapitalnego F. Murraya Abrahama w roli dłubiącego w bebechach patologa.
Drugi to adaptacja opowiadania Lovecrafta. Ta proza to zawsze jest broń obosieczna – rozminąć się z nią nie jest trudno, ale jednocześnie materiał źródłowy mocno odstaje od konkurencji. Keith Thomas nie idzie może w śmiały przekład i nie znajduje formy zdolnej oddać myśli Lovecrafta, że wszechświat to nawiedzony dom kosmicznych koszmarów, ale sama materia dramatyczna robi tu robotę. Dzieło Pickmana opowiada o malarzu uprawiającym sztukę makabryczną, która pogrąża w obsesji mniej uzdolnionego kolegę po fachu. Kończy się to, jak na Lovecrafta przystało, psychodramą i spotkaniem z oślizgłymi potwornościami.
Gabinet osobliwości to kino grozy w najlepszym staroszkolnym wydaniu: z klasycznymi motywami horroru satanistycznego, z wzorcowym bestiariuszem z przybornika okultysty, z ostentacyjnie retro stylówą. To jednak ciekawe, że seria pojawia się w czasie, gdy króluje new wave of horror, a pokolenie młodych reżyserek i reżyserów wnioskuje, że nadszedł najwyższy czas na to, żeby ten skostniały gatunek uwspółcześnić. Faktycznie, to już inny moment historii dla kina grozy, dlatego seria pod szyldem del Toro może miejscami zalatywać naftaliną i wyglądać jak obiekt muzealny – jak prezentowany na początku model gabinetu osobliwości. Nawet podczas seansu pojawiła mi się myśl, co jeśli takiej serii miałby patronować Robert Eggers albo Ari Aster? Spróbujcie to sobie wyobrazić!
Komentarze 0