“Gdyby kupili dwa indyki, jeden z nich strzeliłby 10 goli”. Fenomen Unionu Berlin

Zobacz również:Piłkarz z własną podobizną na plecach. Leroy Sane — nowa ekstrawagancja Bayernu
Bundesliga
Xinhua/Ren Pengfei/Pressfocus

Właśnie wrzucili Schalke sześć bramek składem sklejonym za dziesięć milionów. Za chwilę podejmą Bayern jako wicelider. W stolicy Niemiec faktycznie powstał Big City Club. Tylko nie tam, gdzie miał.

Można by próbować ująć fenomen Unionu Berlin bardziej literacko, ale nie ma sensu. Jeden z popularnych niemieckich użytkowników Twittera w kwietniu uchwycił jego sedno. “Gdyby Union Berlin kupił dwa indyki, jeden z nich strzeliłby dziesięć goli w sezonie”. Tak, nie da się tego ująć lepiej. Klub ze stolicy Niemiec szuka składników po śmietnikach i przyrządza z nich wykwintne potrawy. To zadziwiające, jak szybko może się zmienić postrzeganie klubu, który przez lata uchodził za miejsce, gdzie nic nigdy się nie udaje. W czasach NRD był w cieniu wspieranego przez Stasi Dynama. Po zjednoczeniu Niemiec był tylko ubogim kuzynem Herthy. Jeśli z czegoś słynął, to z alternatywnych kibiców, którzy samodzielnie przebudowywali stadion, co jakiś czas ratowali klub przed kolejnym bankructwem, a potem spotykali się przed wigilią, by w dwadzieścia tysięcy osób śpiewać kolędy. To był kultowy, hipsterski klub, alternatywa dla FC St. Pauli, jeden z tych, w którym sport jest sprawą drugorzędną. Kiedy przez chwilę zanosiło się, że pierwszy raz w historii wejdzie do Bundesligi, kibice wywiesili transparent: “O cholera, awansujemy”, a trener Jens Keller żartował, że będzie pierwszym w historii trenerem zwolnionym za to, że awansował. Bo przecież zagrażał w ten sposób pielęgnowanej od lat tożsamości notorycznych przegrywów. Przezornie oczywiście nie awansował.

Nowa epoka zaczęła się we wschodnioberlińskiej dzielnicy Koepenick w połowie 2018 roku po kolejnym rozczarowującym sezonie zakończonym w środku tabeli. Na nowego dyrektora sportowego wybrano Olivera Ruhnerta, szefa skautingu, wcześniej przez wiele lat pracującego w Schalke, a do dziś po godzinach sędziującego w ligach regionalnych i będącego przewodniczącym frakcji Die Linke w Radzie Miejskiej w Iserlohn. To w dużej mierze dzięki niemu “indyki” tak dobrze wyglądają po przeprowadzce do Unionu. W każdym potrafi dostrzec coś, czego nie widzą inni. Myli się rzadko. Prowadzi klub jak wytrawny gracz w Football Managera, sprzedając drogo i kupując tanio. Ale jego najważniejszym ruchem było sprowadzenie do Niemiec Ursa Fischera, byłego trenera FC Basel. To Szwajcar stworzył system, który jest gwiazdą. I w którym każdy “indyk” funkcjonuje dobrze. Rok współpracy tego duetu zaowocował pierwszym w dziejach awansem do Bundesligi. Od tego czasu trudno już zliczyć momenty, w których cała historia sukcesu miała się zawalić.

Pierwszym był naturalnie sam awans. Union nigdy nie był finansowym potentatem, nawet w 2. Bundeslidze. Także w oknie transferowym poprzedzającym awans raczej sprzedawał, niż kupował. Do ligi wszedł z trzeciego miejsca, za plecami Kolonii i Paderborn, po barażach ze Stuttgartem, w których do zwycięstwa wystarczyły mu dwa remisy. W najwyższej lidze tylko Paderborn miało do dyspozycji niższy budżet. I zgodnie z przewidywaniami spadło z hukiem. Union też miał. Lipsk, na inaugurację, rozbił go na Stadionie przy Starej Leśniczówce czterema bramkami. W pierwszych siedmiu kolejkach absolutny beniaminek wygrał tylko raz. Utrzymał się w lidze totalnym antyfutbolem. Stałymi fragmentami gry bitymi przez Christophera Trimmela. Długimi piłkami Rafała Gikiewicza na królującego w powietrzu Sebastiana Anderssona. Paderborn Steffena Baumgarta chciało grać na swoich zasadach i ani przez moment nie było wątpliwości, że spadnie. Fischer uznał, że w walce o utrzymanie wszystkie chwyty są dozwolone. Zajął sensacyjne jedenaste miejsce, co uznawano zgodnie za szczyt możliwości tego klubu i tłumaczono euforią beniaminka.

UTRATA GWIAZD

Drugi rok miał być znacznie trudniejszy. Anderssona kupiła Kolonia. Gikiewicz odszedł do Augsburga, co wówczas wydawało się pod każdym względem krokiem do przodu. Układ sił najlepiej pokazuje zresztą, że w odwrotnym kierunku powędrował Andreas Luthe, drugi bramkarz Augsburga i w Berlinie z miejsca stał się jedynką. Do ligi wrócił Stuttgart, przez co Union nie przestał być drugim wśród najbiedniejszych klubów, tym razem wyprzedzając tylko Arminię Bielefeld. O tym, że możliwości i ambicje Unionu rosną, świadczyło wprawdzie pozyskanie Maksa Krusego, wracającego do Niemiec po pobycie w Fenerbahce, ale trudno sobie było wyobrazić, jak taki technik z brazylijską techniką i podejściem do życia, ma się wpasować do najbardziej topornej drużyny ligi.

kruseglowneGettyImages-666028260.jpg
Alex Grimm/Bongarts/Getty Images

KONIEC KICK&RUSH

Fischer jednak znów pokazał elastyczność. W drugim sezonie jego zespół przestał już grać kick&rush, częściej rozgrywał. Nie przestał być zdyscyplinowany i poukładany taktycznie, ale pojawiły się w nim niewidziane wcześniej elementy polotu. Sensacyjne siódme miejsce, dające awans do Ligi Konferencji Europy, przypisano zgodnie rewelacyjnej formie Krusego, który już niejednokrotnie w przeszłości zamieniał słabe zespoły w dobre. No i nieprzewidywalności sytuacji. Akurat wybuchła pandemia, rozgrywki trzeba było wstrzymać na dwa miesiące, potem grać przy pustych trybunach. Jedne drużyny zniosły to lepiej, inne gorzej. Poza tym Union skorzystał z zaskakujących ligowych trudności Borussii Moenchengladbach, która wyszła z grupy w Lidze Mistrzów, ale rozsypała się, gdy trener Marco Rose ogłosił, że przejdzie do Dortmundu. Znów najlepszy wynik w historii Unionu potraktowano jako chwilowy wyskok.

SUPERMOCE KRUSEGO

Trzeci sezon miał się okazać absolutnie najtrudniejszy. Wiele już zespołów nieprzyzwyczajonych do gry na trzech frontach płaciło za to wysoką cenę. SC Freiburg czy FC Koeln spadały w sezonach, w których grały w Europie. Augsburg czy Eintracht, jeszcze zanim stał się etatowym uczestnikiem pucharów, do samego końca biły się o utrzymanie. Union też miał. Wprawdzie po pojawieniu się w lidze Greuthera Fuerth i VfL Bochum odrobinę awansował w budżetowej klasyfikacji, ale wciąż był rozbierany na potęgę. Bayer Leverkusen zabrał Roberta Andricha, serce linii pomocy. Eintracht wyciągnął Christophera Lenza, podstawowego lewego wahadłowego. Transfery przychodzące to wciąż było szukanie okazji tam, gdzie nikt ich nie widział. W 2. Bundeslidze, ale wcale nie wśród jej najlepszych zawodników. W tym kontekście siódme miejsce po jesieni znów trzeba było uznać za dowód supermocy Krusego. Oraz kryzysu silniejszych. Trudną jesień miały za sobą Lipsk, Wolfsburg, Gladbach, Hertha czy Stuttgart, które w komplecie zimowały w dolnej części tabeli.

TRZYTYGODNIOWY KRYZYS

Ostateczny koniec wielkiego Unionu miał nastąpić w styczniu 2022, gdy więksi zaczęli się ratować posiłkami z Berlina. Gladbach wyjęło Marvina Friedricha, filar defensywy, a co gorsze, Wolfsburg skusił Krusego. Trzy kolejne porażki ekipy Fischera bez strzelenia gola zdawały się potwierdzać, że wraz z charyzmatyczną gwiazdą, wyjechała cała siła Unionu. Tymczasem podniesienie się po stracie tak ważnej postaci zajęło “Żelaznej Unii” właśnie trzy tygodnie. A potem zespół ze starej leśniczówki wrócił do tego, co robił wcześniej. Zamiast Krusego, gole strzelali Taiwo Awoniyi i Grischa Promel, naoliwiona maszyna była niewygodna dla każdego. Dotarła do półfinału Pucharu Niemiec, omal nie eliminując w nim Lipska. Skończyła Bundesligę na piątym miejscu, minimalnie przegrywając walkę o awans do Ligi Mistrzów, zamiast tego kwalifikując się do fazy grupowej Ligi Europy. Czwarty raz z rzędu duet Ruhnert&Fischer dał Unionowi najlepszy wynik w historii klubu.

unionglowne.jpg
Matthias Kern/Bongarts/Getty Images

NAJLEPSZY START W HISTORII

Nie trzeba mówić, że teraz już naprawdę miało się to skończyć. Awoniyi, najlepszy strzelec w historii występów klubu w Bundeslidze, przeniósł się do Premier League. Proemela, którego niektórzy polecali już nawet Hansiemu Flickowi do reprezentacji, wyciągnęło Hoffenheim. Znów, jak zwykle w ostatnich latach, Union wydał wyraźnie mniej, niż zarobił. Znów miał mieć problemy z łączeniem ligi, pucharu i Europy. Znów miał mieć trudniej, bo w miejsce biedniejszych od niego beniaminków weszły Schalke oraz Werder Brema. Jest za wcześnie, by mówić, że to wszystko znów okazało się bzdurą. Ale właśnie w tym roku Union zanotował najlepszy start w historii występów w Bundeslidze. Tradycyjnie rozbił Herthę w derbach – aktualnie ma już na liczniku cztery zwycięstwa z rzędu nad miejscowym rywalem — pewnie ograł Lipsk, właśnie wyrównał klubowy rekord najwyższej wygranej w Bundeslidze, rozbijając Schalke 6:1 na wyjeździe. Do sobotniego meczu z Bayernem przystąpi jako wicelider, mający tyle samo punktów, ile monachijczycy i przegrywający z nimi tylko bilansem bramkowym.

WSZYSCY TAŃSI OD PIĄTKA

Dziwienie się, że Union gra dobrze, zaczyna już wyglądać głupio. Ale trudno się nie dziwić, skoro skład wciąż wygląda jak u ambitnego 2. ligowca. Jedenastkę, która rozbiła Schalke, Ruhnert skompletował za dziesięć i pół miliona euro, z czego ponad połowę pochłonął letni transfer Jordana Siebatcheu, króla strzelców ligi szwajcarskiej z Young Boys Berno. Pozostali to groszowe sprawy. Robin Knoche, Janik Haberer, Danilo Doekhi, Nico Giesselmann, Rani Khedira i Sheraldo Becker nie kosztowali nic, Juliana Ryersona ściągnięto z Norwegii za 150 tysięcy euro, wypożyczenie Diogo Leite z Porto kosztowało pół miliona, za Frederika Ronnowa, który w Eintrachcie był rezerwowym bramkarzem, trzeba było zapłacić milion. Jedyny – obok Siebatcheu – transfer, na który nawet teoretycznie nie byłoby stać klubu z Ekstraklasy, to Morten Thorsby, kupiony za trzy miliony euro z Sampdorii. Czym jednak są trzy, czy nawet sześć milionów euro w świecie klubów grających w europejskich pucharach, skoro w Hercie siedział na trybunach Krzysztof Piątek, który kosztował 2,5 raza więcej niż cała jedenastka Unionu.

SPECE OD DRUGOLIGOWCÓW

Gdyby spytać kibiców niemieckich klubów, którego z graczy Unionu wzięliby do podstawowej jedenastki swojej drużyny, większość nie chciałaby żadnego. To w większości ludzie, którzy funkcjonowali w niemieckiej piłce już od dawna i nikt nie widział w nich niczego dobrego. Sven Michel, który w Gelsenkirchen strzelił dwa gole, ma 32 lata i do niedawna grał w II-ligowym Paderborn. Kevin Behrens, który mu asystował, do 27. roku życia był w IV lidze, a Union ściągnął go z Sandhausen. Pozyskiwanie II-ligowców lub spadkowiczów z Bundesligi to zresztą popisowy numer Ruhnerta. W ten sposób trafili do Berlina m.in. Paul Jaeckel, Paul Seguin i Jamie Leweling (Greuther Fuerth), Giesselmann (Fortuna Duesseldorf), Genki Haraguchi (Hannover 96) czy Rick Van Drongelen (HSV). Najwyższą wartość rynkową ma w tej chwili Sheraldo Becker, który był w klubie od trzech sezonów i łącznie strzelił siedem goli. Nagle jednak wystrzelił i na początku rozgrywek jest liderem klasyfikacji strzelców, ex aequo z Christopherem Nkunku z Lipska. W tej chwili transfermarkt.de wycenia go na siedem milionów euro. W Bayernie byłby to poziom wchodzącego do drużyny juniora albo kończącego karierę rezerwowego. Gdzieś w okolicach Josipa Stanisicia albo Erica Maxima Choupo-Motinga. Z takich piłkarzy Fischer buduje zespół, który w tabeli za ostatnie trzy sezony z kawałkiem jest na szóstym miejscu w Bundeslidze, za Bayernem, Dortmundem, Lipskiem, Leverkusen i Gladbach, czyli samą wagą ciężką.

ORGANICZNY WZROST

Klub oczywiście systematycznie rośnie. W ciągu czterech sezonów między sezonami 2017/18 a 2020/21 wydatki na pierwszy zespół wzrosły o 111%, z 19 do 40 milionów euro, co było w tym okresie największym skokiem w niemieckim futbolu. Jeszcze kilka lat temu ściągnięcie króla strzelców ligi szwajcarskiej, wypożyczenie 23-latka, który rozegrał ponad 50 meczów w Porto czy nawet kupienie Tymoteusza Puchacza z Lecha (jeden z nielicznych naprawdę chybionych transferów Ruhnerta), nie byłoby możliwe. Nowe możliwości otwiera też prawo do rozgrywania europejskich spotkań na własnym stadionie – w poprzednim sezonie Union musiał w tym celu wynajmować olimpijską arenę, na której gra Hertha. To jednak wciąż klub z budżetem na dolną połowę tabeli Bundesligi. Jeśli chodzi o wartość rynkową kadry, Union wyprzedza tylko dwóch beniaminków oraz VfL Bochum. Wszystkie doskonałe wyniki są grubo ponad stan. Poziom adekwatny do możliwości berlińczyków to mniej więcej czternaste-piętnaste miejsce w lidze. Union coraz częściej porównuje się do SC Freiburg, który przez lata był symbolem stabilizacji oraz wyciskania maksimum z ograniczonych możliwości. Tyle że we Fryburgu na ten poziom wznosili się dwadzieścia lat, w międzyczasie kilkakrotnie spadając z ligi. Union idzie w górę organicznie, ale znacznie szybciej.

Union Berlin
Boris Streubel/Getty Images

BERLIŃSKI KONTRAST

Ironią losu jest, że dokładnie w momencie, w którym Union wchodził do Bundesligi, Lars Windhorst zaczął wpompowywać w Herthę setki milionów euro, ogłaszając, że Berlinowi jest potrzebny prawdziwy “big city club” na miarę innych europejskich stolic. Od tego czasu jedyna możliwość, by zobaczyć międzynarodowy futbol w Berlinie, czy sprawdzić, jak klub z tego miasta rywalizuje o czołowe miejsca w tabeli, to wybranie się na mecz Unionu. Dwa najbardziej jaskrawe przykłady, że w futbolu pieniądze nie zawsze odzwierciedlają wyniki sportowe, usadowiły się w jednym mieście. Wydawszy w ostatnich czterech okienkach 170 milionów euro, czyli znacznie więcej niż Union w całej historii, Hertha rozpoczęła sezon od zdobycia jednego punktu i zajmowania przedostatniego miejsca. Zachodnia, czyli ta lepsza, część Berlina, szykuje się do czwartej z rzędu walki o utrzymanie. Tymczasem we wschodniej, czyli gorszej części miasta, przygotowują się do meczu na szczycie z Bayernem, by potem walczyć w Europie. Braga, Malmoe czy Union Saint-Gilloise to przecież nie są rywale, przy których nie można by marzyć o fazie pucharowej.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który o Bayernie Monachium pisze tak samo często, jak o Podbeskidziu Bielsko-Biała. Szuka w Ekstraklasie śladów normalności. Czyli Bundesligi.
Komentarze 0