To jedna z największych trenerskich postaci siatkówki ostatnich dekad. Jako główny szkoleniowiec zadebiutował już w wieku 23 lat, a rok później prowadził zespół w Serie A. W ubiegłym roku z Vakifbankiem Stambuł wygrał wszystko, co mógł, lecz nadal chce zaspokajać niesłabnący głód zwycięstwa. Giovanni Guidetti, pięciokrotny zwycięzca Ligi Mistrzyń, a także selekcjoner reprezentacji Turcji w ekskluzywnym wywiadzie dla newonce odsłania tajniki pracy.
Czym jest „wirus jednej piłki”? Dlaczego klub przypomina pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu, a reprezentacja camping? Czy jest dobrym trenerem i co łączy go z ludźmi uzależnionymi od używek? Wielka postać światowego volleya zaprasza na autobiograficzny wykład.
*****
Michał Winiarczyk: Rozmawiamy po pańskich pięćdziesiątych urodzinach. Znalazł pan czas na mały życiowy bilans?
Giovanni Guidetti: Każdego ranka znajduję chwile na refleksje, „pięćdziesiątka” nie ma żadnego znaczenia. Niby nie lubię imprez, ale zorganizowałem małą dla najbliższych przyjaciół. Co do wieku, to we wszystkich aspektach życia uważam się za młodego, choć paszport mówi, że mam już trochę lat. Jestem młodym trenerem, który ma wiele do nauki, by popełniać mniej błędów oraz młodym ojcem, który popełnia jeszcze więcej błędów i ma jeszcze więcej do nauki. Chcę żyć najdłużej jak to tylko możliwe, więc dziś zakładam, że znalazłem się na półmetku życia.
Niby uważa się pan za młodego trenera, ale pracę jako główny szkoleniowiec rozpoczął pan jeszcze przed moimi narodzinami. Nazwisko Guidetti skazuje na „trenerkę”?
Ojciec nigdy nie popychał w kierunku pracy szkoleniowej. Bycie synem Adriano Guidettiego oznaczało, że od małego szkraba po kilkulatka spędzałem dni wraz z nim w sali gimnastycznej. Nie bawiłem się zabawkami jak inne dzieci. Córce muszę kupować kolejny domek dla lalek. Mnie wystarczała jedna piłka, bez siatki i tyle – takie było moje dzieciństwo. Jestem wdzięczny za to, w jakiej rodzinie dorastałem. Nie czułem się zmuszany do konkretnej pracy zawodowej. Popychano mnie do uprawiania sportu. Próbowałem wszystkiego – pływania, piłki nożnej, tenisa, narciarstwa, no i siatkówki. Ograniczyłem się do tenisa i siatki, ale ostatecznie pozostałem przy ostatnim sporcie.
Modena nie ma wielkich tradycji piłkarskich. Kojarzy się przede wszystkim z siatkówką i motorsportem.
Futbol to sport, który jest wszędzie uwielbiany, więc w Modenie zawsze to ludzi ciekawiło. Dziś mamy niedaleko oddalone Sassuolo w Serie A, więc w regionie jest piłka na wysokim poziomie. Z kolei koszykówka to w tych okolicach niszowy sport. Pozostaje siatkówka. Rodząc się w Modenie jesteś niejako na nią skazany. Miasto pachnie siatkarską historią. Ogląda się tu zarówno zmagania mężczyzn, jak i kobiet. Główni prekursorzy tego sportu we Włoszech pochodzili z tego regionu. Siłą rzeczy rodzina i miejsce urodzenia wywarło na mnie istotny wpływ, jeśli chodzi o miłość do volleya.
Czy można mówić o talencie w kontekście pracy trenerskiej?
Nie lubię słowa talent. Oczywiście, on istnieje w życiu każdego człowieka. Dam ci długopis i każę coś narysować. Wyjdzie ci to bardzo dobrze. Po chwili wezmę go do ręki i nie narysuję niczego poprawnego. Wychodzę z założenia, że jeśli będę uczył się po dziesięć godzin dziennie od najlepszych rysowników, to z czasem stanę się lepszy od ciebie. Twój talent nie będzie miał znaczenia w bezpośredniej rywalizacji.
Talent jest ważny. To zaleta, która jednak przekłada się może na pięć procent sukcesu. Resztę musisz dołożyć ciężką pracą. Mój tata był trenerem i nauczycielem. Mama również była nauczycielką, a dzisiaj podobną rolę pełni siostra. Ja nigdy nie lubiłem szkoły, ale myślę, że w naszych rodzinnych genach znajduje się jakiś talent do przekazywania wiedzy.
W sporcie popularne jest określenie „wonderkid” na młode talenty wdzierające się do czołówki. Patrząc na pański wczesny debiut w roli trenera, zastanawiam się, czy to określenie nie pasuje również do pana. Miał pan 23 lata jak objął Volley 2000 Spezzano grające na zapleczu Serie A. Rok później rywalizował pan już w elicie.
Tak, to była dosyć niecodzienna sytuacja. Bardzo lubię Niccolo Macchiavellego i to, o czym pisał w „Księciu”. Żeby zostać księciem, potrzebujesz trochę szczęścia, ale żeby zachowywać się i być dobrym księciem potrzebujesz pracy. W szatni Vakfibanku jest napisane: „Talent przyprowadził cię do tej szatni. Twoje zachowanie zdecyduje, czy w niej zostaniesz”. Możemy powiedzieć, że miałem szczęście i miałem mały talent, ale nie przeceniałbym go.
Pamięta pan największy mit trenerski, w jaki wierzył jako początkujący szkoleniowiec?
Nigdy nie miałem retrospekcji na zasadzie: „Jak mogłem tak myśleć?”, bo popełnianie błędów i nauka to element akceptowalnego w każdym wieku procesu dojrzewania. Gdy stawiałem pierwsze kroki jako trener, na topie byli Nikołaj Karpol i Bernardo Rezende – dwa potężne nazwiska dla historii siatkówki. Przez nich wykształciło się przeświadczenie, że jeśli nie krzyczysz, to nie jesteś dobrym trenerem. Skoro odnoszą wielkie sukcesy, to przecież ich metody muszą być świetne w każdym aspekcie, prawda? Tak myślało wielu trenerów, w tym ja. Dopiero po czasie zrozumiałem, że praca szkoleniowa nie polega na wydzieraniu się. To największa zmiana, jaka nastąpiła w moim przekonaniu na temat roli trenera.
Karpol i Rezende są legendami siatkówki. Nie chcę, by zabrzmiało, że deprecjonuje ich osiągnięcia. Byłem młodym gościem, który czerpał wzorce ze wszystkiego, co możliwe.
Daniele Santerelli powiedział o panu: „Podczas treningu jest chodzącym wulkanem energii. Wszędzie go pełno, przez co masz wrażenie, że sam też ćwiczy”.
Na szczęście nie słyszę siebie samego z perspektywy drugiej osoby, ale możliwe, że ma racje (śmiech). Myślę, że cechą każdego trenera jest to, że ma własny punkt widzenia na pracę. Roger Federer grał inaczej niż Rafael Nadal, a ten inaczej względem Novaka Djokovicia. W żadnym przypadku nie powiesz, że styl jednego jest lepszy od drugiego. On jest po prostu inny. Tak samo jest z pracą trenerską. Podążam własną drogą. Wychodzę z założenia, że jeśli dodaję energii zespołowi, to ten ma jej więcej. To działa w obie strony, drużyna może cierpieć na jej niedostatek przeze mnie. To jednak nienaturalna sytuacja, bo moja filozofia polega na napędzaniu do działania. Znam wielu dobrych szkoleniowców, którzy mówią mało. Ja bym tak nie potrafił, ale to dlatego, że natura mi na to nie pozwala. Nie byłbym wtedy sobą.
Największy błąd, jaki może popełnić trener, to zatracenie autentyczności kosztem kopiowania innych. Oczywiście, możesz czerpać inspiracje, możesz wykorzystywać schematy gry czy ćwiczenia od innych szkoleniowców – to jest nawet pozytywne, bo oznacza, że chcesz się rozwijać. Musisz jednak przede wszystkim robić to, co podpowiada twoje wnętrze, a nie to, co twoje oczy zobaczyły pięć minut temu.
Gdy przegląda się historię najlepszych włoskich trenerów, można dostrzec wiele lat pracy asystenckiej. Pan jej tak dużo jak inni nie miał.
Ale nie przystąpiłem do roli „head coacha” z marszu. Byłem asystentem w Spezzano, Club Italia czy reprezentacji Włoch – myślę, że ze cztery, pięć lat się zbierze.
Dla porównania, pański asystent w Vakifbanku, Cesar Hernandez Gonzalez, z niewielkimi przerwami pracuje już kilkanaście lat na tym stanowisku.
Musisz mieć szczęście do dobrej okazji i momentu. Przejście do samodzielnej pracy wiąże się również z tym, co podpowiada ci wnętrze. Pamiętam, że w końcowych latach asystentury nie byłem szczęśliwy. Chciałem dostać szansę na samodzielne popełnianie błędów jako pierwszy trener. Potrzebowałem skoku na głęboką wodę. On wydarzył się po kilku latach. W przypadkach innych trenerów debiut w roli „head coacha” nastąpi po roku albo piętnastu latach pracy asystenckiej. W tym przypadku nie ma norm czy wymagań. Istnieje tylko przeczucie, które pewnego dnia mówi ci, że czas wykonać duży krok.
Był pan pewny, że podoła jako pierwszy trener, gdy obejmował Spezzano?
Dlaczego myślisz, że mogłem być pewny? Nikt nie może być pewny takich rzeczy. Nawet dziś, po ponad dwudziestu pięciu latach, nie jestem pewny, czy uda mi się odnieść sukces z reprezentacją Turcji lub Vakifbankiem. Ja tylko próbuję go osiągnąć, bo kocham siatkówkę i moją pracę. Ten sport towarzyszy mi od małego. Gdy awansowałem na głównego szkoleniowca Spezzano nie miałem żadnej pewności. Równie dobrze mogłem zawalić sprawę i po dwóch latach nikt by się już nie odezwał.
Kiedy zrozumiał pan, że pańskie metody pracy zdają egzamin?
Mój styl stanowił kombinację tego, co umiałem, z tym, czego nauczyłem się od zawodniczek. Uważam, że najlepsze co mogłem zrobić, to codziennie z nimi rozmawiać. Wylądowałem w ekipie, w której występowały kapitan reprezentacji Rosji, Stanów Zjednoczonych i Włoch – wszystkie po trzydziestce. Prowadziłem je ja, dwudziestokilkulatek. Pamiętam, że przychodziłem do nich codziennie z pytaniem, co robimy. Opowiadałem im plany na zajęcia i pytałem, czy mają jakieś zastrzeżenia. Byłem otwarty na wszystkie sugestie, bo one zjadły zęby na siatkówce, a ja byłem nowicjuszem. Pozwalałem się uczyć. W sumie robię to i dziś. Pozostaję otwarty na sugestie siatkarek, bo to one grają na boisku, nie ja.
Tata mocno naciskał, by więcej pan słuchał siatkarek niż do nich mówił.
Masz rację, to jego zasługa. Nie mylił się. Pamiętam dobrze tę rozmowę: „Masz 23 lata. Obejmujesz zespół z zawodniczkami, które grały na igrzyskach. Chcesz zgrywać przy nich aroganta? Przecież one szybko cię zabiją”. Tamte słowa utkwiły we mnie na zawsze. Od tamtej pory znienawidziłem pychę i arogancję, a pokochałem pokorę. Cały czas pilnuję się, by zachowywać pokorę, bo tak naprawdę kim my jako trenerzy jesteśmy bez naszego zespołu? Już ci mówię kim, nikim. Można powiedzieć, że mamy szczęście, bo trafiają nam się dobre zawodniczki, z którymi osiągamy dobre rezultaty i wygramy wielkie trofea. Żaden trener na świecie nie jest na tyle dobry, by zrobić z szóstki pracowników hotelu mistrzów świata. Wiesz co jest najśmieszniejsze? Że mam kolegów, którzy by się z tym nie zgodzili.
Usłyszałem kiedyś od jednego z polskich trenerów opinię, że Santarelli wygrał złoty los na loterii i każdy włoski trener na jego miejscu osiągnąłby podobne wyniki z Conegliano, bo ten zespół sam wygrywa.
Nie wiem czy kiedykolwiek usłyszałem coś mniej prawdziwego. Możemy wrócić do teorii Machiavellego. Tak, Santarelli miał szczęście, że dostał szansę pracy w Conegliano, ale musiał być dobry, aby pozostać. Zawodniczki pokroju Wołosz, Egonu, De Gennaro, de Kruijf wiedzą jak wygląda praca na profesjonalnym poziomie. Od razu wyczują, jeśli będziesz udawał kogoś, kim nie jesteś. Nie będą zwracały uwagi czy wygrywają, czy nie. Doprowadzą cię do zwolnienia. To są czołowe siatkarki świata, które oczekują, że będą trenowane przez czołowego trenera. Jeśli nie spełnisz ich oczekiwań, to nie masz co liczyć na sukces. Dla mnie ta opinia to kompletna nieprawda, ale kim jestem, by osądzać?
Jak pan się znalazł w Stanach Zjednoczonych?
Byłem młodym trenerem. Od małego tkwiła we mnie fascynacja amerykańską siatkówką. W moim pokoju wisiał plakat Pata Powersa i Karcha Kiraly’ego. Ekscytowałem się ich grą. Gdy zostałem trenerem, pasja do tamtejszego stylu pozostała. Miałem nawet okazję pracować przez moment jako trener kadry B USA.
Cały czas pilnuję się, by zachowywać pokorę, bo tak naprawdę kim my jako trenerzy jesteśmy bez naszego zespołu? Już ci mówię kim, nikim.
Byłem asystentem w reprezentacji Włoch. Sporo podróżowaliśmy po świecie. Pewnego razu, być może w Hongkongu, natrafiłem na zespół z ligi USPV (United States Professional Volleyball League – przyp. M.W). Nic mi ta nazwa nie mówiła, więc z ciekawości popytałem się ich, co tu robią, bo nie są ani reprezentacją narodową, ani drużyną uniwersytecką. Wytłumaczyli mi, po czym powiedziałem: „Słuchajcie, na razie pracuję tutaj, ale jestem bardzo zainteresowany pracą w Ameryce. Daję wam swój numer, jeśli potrzebowalibyście mnie, to dajcie znać”. Za jakiś czas zadzwonili z pytaniem, czy chcę przylecieć. Zgodziłem się i na dziewięć miesięcy przeniosłem się do Chicago. Mieliśmy zespół USPV, którego głównym zadaniem były treningi i dawanie show poprzez mecze pokazowe. To był fajny okres, który dostarczył mnóstwo radości. Ekscytacja zmalała gdy dowiedziałem się, że liga będzie liczyć tylko cztery zespoły. Nie widziałem przyszłości w Stanach. Chciałem pracować na wysokim poziomie, więc wróciłem do kraju.
Dużo w pańskiej filozofii pracy motywów z USA?
Bardzo, bardzo, bardzo, bardzo dużo. Muszę przyznać, że amerykańska kultura siatkówki jest mi najbliższa. Podchodzę do kwestii przyjęcia w siatkówce w identyczny sposób jak Amerykanie. Obrona i blok moich zespołów również ma wiele podobieństw. Trochę różnię się, jeśli chodzi o sposób trenowania. Oni robią mnóstwo ćwiczeń sześć na sześć. Ja też lubię organizować gierki w tym stylu, ale kładę nacisk także na inne ćwiczenia, nie w szóstkach.
Wylądował pan w Vicenzie, do której trafiła także Małgorzata Glinka. W jej autobiografii opowiadał pan, że zanim ją zobaczył na treningu, to najpierw usłyszał jej odbicia i był pod wrażeniem.
Nie mam zbyt wielu mocnych umiejętności. Dobra pamięć z pewnością się do nich nie zalicza (śmiech).
Gdy myślę o Vicenzie od razu przypomina się Małgosia, Maja Poljak i Darina Mifkova jeżdżące na rowerach. Staram się szybko przypomnieć podobieństwa, ale od tamtej pory, a minęło już dwadzieścia lat, nie pamiętam, by jakieś zawodniczki przyjeżdżały na zajęcia na rowerach. Wspomniana przez ciebie historia również tkwi w pamięci. Przychodziłem do Vicenzy, lecz nie znałem wszystkich zawodniczek. Na pierwszym treningu usłyszałem moc ataku „Maggie”.
- To nasza środkowa – powiedział mi członek sztabu.
- Co!? Środkowa? Oszalałeś? Taka moc na środku? Dawać ją na atak – odpowiedziałem zaskoczony.
Muszę znowu wspomnieć o szczęściu. „Maggie” była środkową. Nie mówię, że gdyby dalej grała na tej pozycji, to by nie została czołową zawodniczką świata. Traf chciał, że nasza świetna holenderska przyjmująca, Chaine Staelens, nie potrafiła dojść do pełni zdrowia po paskudnej kontuzji kolana. Gdy brała udział w jednym treningu, to w następnych dwóch, trzech pauzowała. W końcu doszliśmy do wniosku, że to niemożliwe, by liczyć na jej stałą dostępność. Powiedziałem do Gosi: „Może spróbujemy?”. Świetnie odnalazła się na nowej pozycji. Może gdyby była w innym zespole, to grałaby latami na środku? Kto wie?
Dzisiaj jak sobie myślę o tamtym składzie i o tym, jak potoczyły się losy siatkarek, to czuję ogromną satysfakcję. Prowadziłem dziewczyny, które weszły na siatkarski szczyt. Robyn Ah Mow, jedna z najlepszych rozgrywających, Elisa Togut – atakująca, która zdobyła mistrzostwo świata i nagrodę MVP turnieju, dodajmy jeszcze Glinkę czy Poljak. Miałem przyjemność móc prowadzić tę dwójkę lata później w Vakifbanku. To były piękne lata…
Ponoć trener również rozwija się wraz z zawodniczkami.
Oczywiście, jeśli się nie rozwijasz, to możesz umierać. Jeśli nie chcesz umrzeć, to musisz się uczyć. To zawodniczki czynią nas, trenerów, lepszymi specjalistami. One zmuszają nas do nauki, myślenia. Nigdy nie wierzyłem (w moim osobistym aspekcie) w mechanizm sześciomiesięcznej pracy. Mam poczucie, że to strata kolejnych sześciu miesięcy na rozwój. Niby mogę uczyć się, kogoś podglądać, ale to nie to samo co praca trenerska przy reprezentacji. Jeśli trapi cię ból brzucha, to wolisz być operowany przez doktora, który wykonuje pięć podobnych operacji rocznie czy dwieście? Wiadomo, że przez tego drugiego. Im więcej operacji wykonujesz, tym lepszym lekarzem się stajesz. Tak samo jest z nami. Im więcej zawodniczek prowadzimy, im więcej mamy trudnych sytuacji, tym stajemy się lepszymi szkoleniowcami.
Porusza pan wątek łączenia pracy w kadrze i w klubie. Obie drużyny wspólnie czynią pana lepszym trenerem. Ale co je różni?
Zadajesz trudne pytania, wiesz o tym?
(Guidetti długo szuka odpowiedzi – przyp. M.W)
Piętnaście lat temu powiedziałbym, że reprezentacja to miejsce, w którym rozwijają się zawodniczki, a kluby to po prostu zespoły, które rozgrywają mecze. Nie chcę mówić, że dziś sytuacja odwróciła się, ale doszło do lekkiego wyrównania. Teraz w kadrach narodowych nie ma dużo czasu na treningi. Kiedyś głowiłem się z ludźmi ze sztabu jak zagospodarować zajęcia podczas zgrupowań, ile robić podwójnych dni treningowych, kiedy dać dzień odpoczynku i tak dalej. Periodyzacja zajęć zajmowała mnóstwo czasu, bo spędzaliśmy wiele tygodni skoszarowani w jednym miejscu. Dziś dostajemy tydzień, po czym musimy jechać na turniej, potem znowu tydzień albo nawet kilka dni i kolejny turniej. W tym roku miałem pewnego razu bagatela dwa pełne tygodnie na zajęcia z dziewczynami – normalnie rekord.
To naprawdę trudne zajęcie. Podejście do tych dwóch prac różni się także od tego, jaki klub i reprezentację narodową prowadzisz. Z mojego punktu widzenia sprawa wygląda tak, że Vakifbank traktuję już jak rodzinę. Wspólnie przez kilkanaście lat mocno się rozwinęliśmy. Z kolei reprezentacja Turcji była miejscem, w którym dawałem szansę gry zawodniczkom, które nie miały zbyt wielu okazji do występów w lidze. Wiem, jak to brzmi. Z reguły kadra narodowa to zespół, w którym występują zawodniczki grające na co dzień w swoich klubach. W Turcji tak nie było.
A jak jest dziś?
W Vakifbanku oczekuje się zwycięstwa w każdym meczu. Każdym, bez wyjątku. Dziś to oczywistość, bo mało kto pamięta, jakie były początki tego klubu. Sala gimnastyczna była wielkości pomieszczenia, w jakim teraz rozmawiamy. Z kadrą jest trudniej. Osiągnięcie sukcesu z reprezentacją jest bardziej wymagające niż z klubem. Tak naprawdę co roku buduję zespół trochę od nowa, bo przecież większość gra w różnych zespołach. Z perspektywy zawodniczki występy w klubie – niezależnie jakim – są jak pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu. Praca w reprezentacji przypomina camping. Mówimy tu o innym poziomie trudności i realiach. W klubie masz czas na odpoczynek. Śpisz w swoim łóżku przez 80 procent sezonu. Przeważnie bliscy są tuż obok ciebie. Nie powiem, że to jest jakaś idylla, łatwe życie. Tu też są wielkie wymagania, stres, zacięte mecze, walka przeciwko najlepszym zespołom, ale z pewnością towarzyszy ci w tym czasie duży komfort. Z kolei w reprezentacji narodowej towarzyszy ci dyskomfort. Zacznijmy od podróży. Jak zderzasz się z tym pierwszy raz, to się cieszysz, bo ciągle lecisz w nowe miejsca. Drugi raz odbierasz jeszcze jako szczęście, a od trzeciego zaczynasz narzekać, że tego jest za dużo (śmiech). Praktycznie na kilka miesięcy (z niewielkimi przerwami) jesteś odcięty od rodziny. Gdy przegrasz mecz, przeżywasz go bardziej, bo nie możesz wrócić do domu, nie możesz odciąć się z ze znajomymi spoza świata siatkówki. Siedzisz w tym samym miejscu, z tymi samymi osobami. Nieważne, że kogoś z kadry nie lubisz. Musisz z tą osobą jeść, trenować i odpoczywać w jednym budynku.
Kadra to wymagające zajęcie, dlatego podziwiam każdą zawodniczkę, która co roku chętnie decyduje się na kilkumiesięczne poświęcenie. Nie ma tu wynagrodzenia. Może w innych kadrach tak jest, ale nie u nas. Pamiętam, z jaką sytuacją mierzyłem się, gdy obejmowałem kadrę Turcji. Dla mnie to było coś normalnego, ale dla Turczynek niekoniecznie. Przed powołaniem pytam się każdej zawodniczki, czy chce przyjechać na kadrę. Jeśli ktoś odmawia, to staram się przekonać. Jeśli to nie przynosi skutku, to dziękuję, pozamiatane. Nigdy nie pójdę z płaczem do federacji mówiąc: „ta zawodniczka nie chce przyjechać, macie ją zmusić”. Nie zniżę się do takiego poziomu. Nie chcę mieć u siebie zawodniczki niezmotywowanej, która przyjeżdża, bo ktoś jej kazał tu być. Żeby przeżyć kilka miesięcy w tej grupie, w jednym miejscu, potrzebujesz ogromnej motywacji i samozaparcia. Swoje na pewno tu przecierpisz.
Oczywiście, żeby nie było, że kadra to całe zło tego świata. Dostarcza też wielu benefitów. Chwała, popularność, sponsorzy, uwaga telewizji, kibice, „followersi” na Instagramie – trochę tych zalet jest. Wygrana mistrzostwa Europy przez Turcję nie znaczy tyle samo co wygrana Ligi Mistrzów. Sukces reprezentacyjny waży o wiele więcej. Gdy Vakif wygra Champions League, cieszy się może z milion osób w kraju. Gdy wielki sukces osiąga kadra, cieszy się 45 milionów Turków. To duży plus, ale żeby go poczuć na skórze, musisz włożyć sporo sił.
Nigdy nie pójdę z płaczem do federacji mówiąc: „ta zawodniczka nie chce przyjechać, macie ją zmusić”. Nie zniżę się do takiego poziomu. Nie chcę mieć u siebie zawodniczki niezmotywowanej, która przyjeżdża, bo ktoś jej kazał tu być.
Czym jest „wirus jednej piłki”?
To też jest zamieszczone w naszej szatni. Pojęcie powstało na początku przygody w Vakifbanku, jeszcze chyba w czasie, gdy grała u nas Małgosia. Była u nas także Gozde Kirdar Bracceschi, fantastyczna, twarda zawodniczka, legenda klubu. Pewnego razu na treningu broniła wszystkie piłki. Była nie do zdarcia, wszystko wyjmowała. Mógłbyś zrobić kompilacje obron i byłaby na wszystkich. Takie treningi zdarzają się w życiu siatkarki bardzo rzadko. Dochodziliśmy do końca zajęć. Nie wiem, czy była już zmęczona, czy zabrakło skupienia, ale nie rzuciła się do piłki lecącej przed nią. Gozde nawet nie spróbowała jej wybronić.
- Gozde, dlaczego nie wzięłaś tej piłki? – zapytałem zdziwiony.
Spojrzała na mnie z jeszcze większym zdziwieniem.
- Giovanni, żartujesz, prawda? Nie widzisz tego, że obroniłam wszystkie piłki do tej pory? To jedna piłka. Ok, nie wyszło mi, ale to tylko jedna piłka. Nie wspominasz o dobrych obronach, tylko wypominasz tą jedną złą.
Następnego dnia wpadłem na trening i powiedziałem:
- Od dziś nie chcę słyszeć w tej hali o żadnej pojedynczej piłce. Jeśli jedna za drugą zacznie o niej gadać, to stanie się to wirusem.
Jeśli jedna nie weźmie pojedynczej piłki i nic z tym nie zrobię, to niejako dam kolejnej przyzwolenie na zrobienie tego samego – i kolejnej i kolejnej. Raptem tracimy trzy punkty, przez jeden błąd trzech osób. Później dojdą następne siatkarki i masz pięć, sześć błędów. Przy wyrównanym meczu, takimi błahostkami skazujesz się na porażkę w secie. Wirus jednej piłki do dziś gości na moich prezentacjach. W sumie nie tyczy się tylko konkretnie siatkówki i pogoni za pojedynczą piłką. Pod tym określeniem kryje się również przesłanie: „nie gódź się na przeciętność”. Nie znoszę jej tak samo jak arogancji. Zawodniczki przeważnie albo niezbyt mnie lubią, albo lubią mnie aż za nadto. Tak naprawdę ich opinia na mój temat pokrywa się z tym, jak mocno ćwiczą na treningach. Nie obchodzi mnie jaki mają potencjał, jakie umiejętności w nich drzemią. Interesuje mnie ile procent dają z siebie. Jeśli mam utalentowaną siatkarkę, po której widać, że nie daje z siebie wszystkiego, to ma dwa wyjścia – albo momentalnie poprawić nastawienie i zacząć walczyć na poważnie, albo zmienić klub.
Przypomniał mi pan opowieści Alessandro Chiappiniego, który opowiadał, że czasem zwracanie uwagi na pojedyncze błędy może być niekorzystne, gdy trener nie dostrzeże serii dobrych powtórzeń.
Jestem przekonany, że podczas wspomnianego treningu mówiłem milion razy „brawo Gozde”. Myślę, że nie zapamiętała ani jednej pochwały. Za to uwagę pewnie pamięta do dziś. Taka jest jednak specyfika pracy trenera. Czasami potrafimy być zbyt dobrzy w wychwytywaniu błędów, a zarazem zbyt słabi w pochwaleniu zawodniczki. W moim przypadku jest to spowodowane wysokimi oczekiwaniami. Pracuję na najwyższym poziomie, z czołowymi siatkarkami. Z góry zakładam, że wszystko będzie wykonane przynajmniej dobrze, a przeważnie to nawet bardzo dobrze. Z tego powodu nie mówię co chwile „brawo”. Uznaję to za wadę, więc – w nawiązaniu do początku wywiadu – wciąż nie jestem dobrym trenerem. Chcę stać się lepszy. Gdy widzę błąd, reaguję automatycznie. W pracy trenerskiej istotny jest świetny balans.
Gdyby miał pan ułożyć ranking najtrudniejszych momentów w karierze, na którym miejscu umieściłby pan pierwszy sezon w Vakfibanku?
Z pewnością na podium. To był trudny okres, wszystko dla mnie było nowe. Jestem dość kontaktową osobą, a po przylocie do Turcji miałem problemy w nawiązywaniu znajomości z powodu bariery językowej. Niewiele osób mówiło dobrze po angielsku. Dziś jest już z tym lepiej. Nie będę ukrywał, nie czułem się w tamtym momencie szczęśliwy. Zespół trapiło wiele problemów. W trakcie sezonu wyskoczyło jeszcze wiele innych niespodzianek. Skończyło się porażką w play-offach z ósmym zespołem.
Pamiętam jak po sezonie poszedłem do prezesa podziękować za szansę. „Dziękuję prezesie, życzę powodzenia Vakfibankowi, Popełniłem wiele błędów” – powiedziałem, zakładając, że kończymy współpracę. A on mnie zatrzymał. Przynajmniej dziewięćdziesiąt procent osób na jego miejscu kazałoby mi uciekać. Znowu możemy nawiązać do machiawelizmu…
Ten wyraz zaufania ze strony prezesa…
To nie był wyraz zaufania, a narzucenie dodatkowej presji. Czułem jeszcze większy bagaż oczekiwań na swoich barkach. Powiedział mi: „Lubię styl, w jakim prowadzisz zespół, ale poniosłeś porażkę. Zostajesz dlatego, że wierzymy w twoją filozofię. Mamy nadzieję, że w kolejnym sezonie nie popełnisz tych samych błędów”. To było nic innego jak olbrzymia presja. Gdybym nie wykorzystał tej szansy, to prawdopodobnie byłbym skończony.
Dziś można powiedzieć, że w siatkówce klubowej wygrał pan wszystko. Kilka miesięcy temu trener Hernandez Gonzalez mówił mi o panu: „Z Giovannim sprawa jest prosta. Na początku sezonu tłumaczy każdemu, że startujemy od zera. Gdy wrócimy, to będzie mówić, że Vakifbank jeszcze nic wygrał i musimy być głodni sukcesów”. Jak pan się dalej motywuje do kolejnego roku walki o powtórzenie świetnego wyniku?
Nigdy nie patrzę na moją karierę przez pryzmat: „tu mam złoto, tam mam złoto”. Raczej ze zgrzytem mówię sobie: „cholera tutaj był brąz, a tutaj czwarte miejsce”. Myślę, że mogłem zrobić coś lepiej. Jeżeli już sięgam pamięcią do dawnych wspomnień, to oglądam najgorsze spotkania, te, które mi nie wyszły.
Inna sprawa, bardzo lubię szampana. Mógłbym go pić codziennie. Tak samo jest ze zwycięstwami. Chciałbym wygrywać codziennie. Cały czas mam poczucie, że cierpię na ich niedostatek. Wygrywanie jest jak narkotyk.
Niespodziewane porównanie.
Nigdy nie próbowałem narkotyków. Nie paliłem również papierosów, bo nie mogę. Wydaje mi się, że osoby uzależnione od różnych używek robią to dla uczucia ekscytacji albo rozluźnienia. Mamy też w sumie pozytywne uzależnienia, więc i takie potrafią przenosić cię w inny wymiar. Co łączy uzależnienia? To, że za jakiś czas masz potrzebę powtórki. Chcesz znowu poczuć się tak dobrze jak wtedy, gdy wciągnąłeś kokainę lub zapaliłeś zioło. Dlaczego ludzie od nich umierają? Bo chcą więcej i więcej, nie zważając na zdrowotne konsekwencje. Potrzeba ucieczki od rzeczywistości i przeżywania pięknych, choć chwilowych emocji zwycięża nad rozsądkiem.
Wygranie nie jest niebezpieczne, ale również dostarcza miłe uczucia. Gdy startuje sezon, czuję pragnienie ponownego wygrywania. Mam pięć szans, by zaspokoić moje „zwycięskie” uzależnienie. To mi się nigdy nie znudzi. W tym roku też chcę przeżywać te same emocje co w Lublanie.
Wirus jednej piłki do dziś gości na moich prezentacjach. W sumie nie tyczy się tylko konkretnie siatkówki i pogoni za pojedynczą piłką. Pod tym określeniem kryje się również przesłanie: „nie gódź się na przeciętność”.
Wspominał pan o tych wycieczkach wspomnieniami do przegranych spotkań. W karierze klubowej złotych medali nie brakuje. W reprezentacyjnej natomiast może pan czuć niedostatek.
Dlatego nie jestem dobrym trenerem… jeszcze.
„Jeszcze”, to znaczy? Co Giovanni Guidetti musi osiągnąć, by uważać się za dobrego szkoleniowca?
Zbyt wiele rzeczy jest do zrobienia. Pomimo powtarzających się sukcesów w klubie, każdy sezon jest dla mnie inny. Co roku chcę nauczyć się czegoś nowego i od kogoś nowego. Dlatego w sztabie Vakifbanku miałem asystentów z Korei, Brazylii, Ameryki, a teraz współpracuję z Cesarem z Hiszpanii. Oni przychodzą do zespołu między innymi po to, by mnie czegoś nauczyć.
Dlatego często zmienia pan asystentów.
Dokładnie. Chcę ciągle pogłębiać wiedzę. Jedyny minus obecnej pracy to brak czasu na wyjazdy trenerskie, bym mógł oglądać pracę innych szkoleniowców. Marzy mi się podróż na przykład do Conegliano, by zobaczyć jak pracuje Santarelli albo do Brazylii, by pooglądać Ze Roberto czy Bernardinho. Chciałbym też zobaczyć jak pracuje Daniel Castellani czy Stephane Antiga. Chodzi o to, by pobyć przy nich w trakcie zajęć, a później podyskutować na temat warsztatu trenerskiego. Niestety, to tylko marzenie. Dodatkowego czasu nie zdobędę. Szukam więc innych sposobów. Dzięki wsparciu klubu decyduję się włączyć do sztabu ludzi wykształconych w innej kulturze siatkówki.
Jedną z pana ulubionych piosenek jest „I Still Haven't Found What I'm Looking For” U2. Nawiązując do tytułu, pan już znalazł w życiu to, czego szukał?
Raczej nie, bo wydaje mi się, że jeśli to znajdę, to moje życie już się skończy. Życie polega na ciągłym poszukiwaniu „czegoś”. Gdy to znajdziesz, to co wtedy?
Pytanie brzmi: czym jest to „coś”?
Pomyśl. Celem w moim życiu jest to i to. Co zrobisz, gdy wszystko zdobędziesz? Spoczniesz na laurach? Magia tej piosenki i całego życia polega na tym, że nie mamy tylko jednej rzeczy, ideału, za którym gonimy. Cały czas czegoś szukasz. Jak być lepszym mężczyzną, mężem, ojcem, bratem, przyjacielem, trenerem. Jeśli patrzysz takimi kategoriami na życie, to wydaje się niemożliwym znalezienie wszystkich elementów układanki. Zawsze pojawi się przestrzeń do rozwoju.
Brzmi pan podobnie jak Karch Kiraly, który opowiadał mi, że każdego dnia zadaje sobie i bliskim pytania o to, w jaki sposób może stać się lepszym trenerem, ojcem czy mężem.
Boję się zadać podobne pytania mojej żonie, bo dostałbym całą listę uwag (śmiech). Ale fakt, Karch ma rację. To się nazywa ciągła podróż za nauką i rozwojem życiowym.
A gdyby młody Giovanni obejmujący Spezzano zapytał się dzisiaj pana o poradę?
Nie wiem, czy mógłbym mu wiele doradzić, bo raczej chłopak sobie nieźle radził. Na pewno poleciłbym mu dużo czytać, bo pasję do książek złapałem dosyć późno. Czytanie to jedna z najlepszych form nauki oraz komunikacji. Czytasz to, co chce ci powiedzieć autor, niejako spotykasz się z kolejnymi nowymi osobami. A i jeszcze dwie małe uwagi – mniej krzycz oraz oszczędzaj tablice i tablety. Trochę ich poniszczyłem przez lata.
Można zakładać, że Giovanni Guidetti za piętnaście lat jeszcze nie znajdzie tego, czego szuka?
Mam taką nadzieję. Będzie szukał, ale czy znajdzie? Może lepiej nie.
Komentarze 0