Ma 32 lata na karku, bogatą karierę i wielkie plany na przyszłość. Jako nastolatek przebojem wdarł się do świata skoków narciarskich. Pomimo młodego wieku i faktu, że od największych sukcesów minęło sporo czasu, Gregor Schlierenzauer do dziś pozostaje rekordzistą Pucharu Świata w liczbie wygranych konkursów. Zdobywca Kryształowych Kul, zwycięzca Turniejów Czterech Skoczni, mistrz świata i drużynowy mistrz olimpijski – a to tylko wierzchołek sukcesów sportowych sportowca, określanego dawniej złotym dzieckiem uwielbianej w naszym kraju dyscypliny. Dziś rozmawia z newonce.sport już jako były skoczek.
Jak wiedzie się Schlierenzauerowi na „sportowej emeryturze”? Dlaczego jest dziś bardziej otwartym rozmówcą? Jaka jest najbardziej wymagająca rzecz w skokach? Między innymi na te pytania odpowiedzi udziela jedna z czołowych postaci skoków XXI wieku.
*****
MICHAŁ WINIARCZYK: Co łączy fotografię, nieruchomości i skoki narciarskie?
GREGOR SCHLIERENZAUER: Skupienie i etyka pracy. Musisz być naprawdę mocno zaangażowany w to, co robisz. Pomaga w tym pasja. Jeśli odczuwasz przyjemność, chętniej się angażujesz. Nie ma znaczenia, czy mówimy o wspomnianych przez ciebie rzeczach, czy o innych zajęciach. W każdej pracy potrzebujesz energii, motywacji, skupienia, no i wiedzy. To prędzej czy później pomoże osiągnąć cele.
Czujesz, że twoja głowa zaczyna odpoczywać odkąd ogłosiłeś zakończenie kariery?
Oczywiście, przy czym rozmawiamy o procesie, a nie o pojedynczym zdarzeniu. Decyzja o odejściu ze sportu, który darzyłem i nadal darzę ogromnym uczuciem, nie była łatwa. Klucz stanowiło wewnętrzne uczucie. To ono coraz mocniej dawało znać, że może należy skończyć ten rozdział. Teraz rozpoczynam kolejne życie z nowymi wyzwaniami i celami. Mocno ciekawi mnie przyszłość, ale wiem, że przede mną sporo nauki. Podejrzewam, że podobnie jak ja myślą inni sportowcy. Przecież każdy prędzej czy później dociera do punktu, w którym musi na nowo zacząć kreować swoje losy. Dziś przyszła kolej na mnie. Przygotowuję się do egzaminów na agenta nieruchomości. Wraz z architekturą i designem stanowią dziedziny, które darzę olbrzymią sympatią. Wszystko dzieje się jednak krok po kroku, bez pośpiechu.
Jak spoglądasz dziś na młodego Gregora, który jako nastolatek rozpoczął podbój skoków narciarskich?
Różni nas przede wszystkim doświadczenie. Dziś jestem człowiekiem, który przeżył o kilkanaście lat więcej niż tamten chłopak. W życiu zawsze masz do pokonania jakieś kroki. Z pozoru mogą nie mieć sensu, lecz gdy spoglądasz na nie po latach, to zaczynasz dostrzegać spójność. Trudno opowiada się o przeszłości. Gdy jednak muszę spojrzeć na moją karierę i dokonać oceny, to wydaje mi się, że była ona… normalna. Trafiłem do środowiska zawodowego sportu jako młody chłopak i szybko zacząłem odnosić sukcesy. Wbrew pozorom nie wydaje mi się to dziwne. W innych sportach również znajdziesz wiele przykładów zawodników, którzy jako nastolatkowie zdobywali trofea. To wszystko sprowadza się do rozwoju. U mnie on przyszedł szybko, ale nie widzę tutaj różnicy względem tak zwanej „normalnej” pracy. Tam też może zdarzyć się tak, że od razu ją zrozumiesz albo nabierzesz umiejętności z czasem.

Przed rozmową oglądałem wywiady z tobą zarówno sprzed kilkunastu lat, jak i te z ostatnich lat. Tamten Schlierenzauer nie był tak otwarty.
Kiedy jesteś bardzo młody i już odnosisz spore sukcesy, towarzyszy ci potężna presja. Utrzymanie się na szczycie zabiera mnóstwo energii. Jesteś na świeczniku, każdy chce cię mieć na chwile dla siebie, a to może dekoncentrować. Zawsze wychodziłem z założenia, że każdego dnia będę robić wszystko, aby wygrać. Do tego potrzeba czasu, którego chcieli też ode mnie sponsorzy i media. Odpowiadałem, że go nie mam, bo chcę, by moja praca wyglądała perfekcyjnie. Starałem się w miarę możliwości być otwarty dla mediów, ale zawsze wyżej stawiałem treningi. Nic nie mogło im przeszkadzać. Pamiętam, że często mówiłem mojemu menedżerowi, żeby odrzucić daną prośbę, bo chcę odnosić sukcesy w tym, w czym idzie mi najlepiej.
Nie będę ukrywał, wyważanie balansu pomiędzy obowiązkami medialnymi a treningami nie było łatwe. Z jednej strony wymaga się od ciebie współpracy, otwartości i przyjazności, a z drugiej do sukcesu potrzeba sporej dawki egoizmu. Byłem gotowy na mnóstwo poświęceń, by stać się najlepszym skoczkiem. Sto dodatkowych wywiadów raczej nie wpłynęłoby pozytywnie na formę. Podobne zachowanie cechuje także innych sportowców, na przykład kierowców Formuły 1. Oni też ograniczają swoją aktywność medialną do minimum, bo chcą poświęcić jak najwięcej czasu na rozwój umiejętności.
Skoro wspomniałeś o F1. Sebastien Buemi mówił mi niedawno: „Gdy notorycznie stajesz na najwyższym stopniu podium, nie zdajesz sobie sprawy z tego jakie to przyjemne. Sytuacja diametralnie się zmienia, gdy przez dłuższy czas nie potrafisz wygrać. Z czasem trapią cię myśli, że w sumie mogłeś bardziej docenić to, co miałeś, te chwile, gdy to ty nad wszystkimi górowałeś”.
To skomplikowana sprawa, bo każdy człowiek jest inny. Gdy sportowiec pracuje na pierwsze poważne sukcesy, przeważnie jest underdogiem. To nie na nim skupia się uwaga mediów. Oni patrzą na faworytów. Ty krok po kroku wspinasz się na szczyt, a później wygrywając, nie chcesz oddać palmy pierwszeństwa. W międzyczasie, chcąc nie chcąc, sam stajesz się faworytem i zaczynasz przyciągać zainteresowanie. Z perspektywy czasu dostrzegam jak z roku na rok mocno zmieniało się otoczenie, a także moje nastawienie do sportu. To właśnie składa się na pojęcie „doświadczenie”. Coraz lepiej zacząłem znać siebie. Wygrywając mnóstwo trofeów, trudno było pozostać tym samym otwartym dla wszystkich człowiekiem. Jakaś mała bariera musiała istnieć, bo w przeciwnym wypadku nie mógłbym skupić się na pracy. Sportowcy z czołówki każdej dyscypliny mają wiele podobieństw. Łączy ich pasja, a nawet obsesja do bycia najlepszym w swojej profesji.
Czyli tak samo jak w Formule 1, tak i w skokach do bycia na szczycie potrzebny jest egoizm?
Oczywiście, to toczy się chyba każdej dyscypliny. Egoizm pozwala walczyć o spełnienie największych celów, w innym przypadku skończy się co najwyżej na samym „byciu” w środowisku. Żaden z czołowych zawodników nigdy nie startował z podejściem „zobaczymy, co czas pokaże”. To była raczej mentalność na zasadzie „ja wam pokażę, kto tu rządzi”.
Jak sobie radziłeś z presją w czasie największych sukcesów?
Otaczałem się dobrymi ludźmi. To grupa osób, przyjaciół, która znała mnie od dawna. Zawsze mogłem czuć ich wsparcie, pomagali na przykład w odcięciu się od towarzyszącego mi szumu. Mogłem wypuścić z siebie te wszystkie emocje, które generowałem w sobie. Nie ukrywam, zawsze miłym wspomnieniem była możliwość rozmowy z innymi skoczkami, w tym z idolami z dzieciństwa. Oni dobrze rozumieli to, co siedziało mi w głowie.
Czy przez twoje życie przewinęło się dużo osób, które uważałeś za przyjaciół, a ostatecznie nimi nie byli?
Nie pamiętam już fałszywych znajomych, bo nie są mi oni do niczego potrzebni (śmiech). Prawda jest taka, że zawody na ludziach to też pewien proces nauki życia. Będąc na szczycie, przykuwasz uwagę nie tylko mediów i sponsorów, ale też osób, które chcą być twoimi przyjaciółmi. Tak naprawdę chodzi im o skosztowanie odrobiny twojego sukcesu. Mój prawdziwy krąg bliskich zawsze był bardzo wąski. Ograniczał się do rodziny i paru osób. Wiedziałem na kim mogę polegać.
Najwięcej sukcesów świętowałeś w pierwszej części kariery. Z biegiem lat było ich coraz mniej. Nie dokuczał ci psychicznie fakt, że sezony mijały, a do gabloty nie wpadało tyle statuetek ile dawniej?
Jedyną rzeczą, na której mi zawsze zależało, była miłość do skoków. Zawsze rozmawia się o pucharach, medalach i rekordach, ale one znajdują się na końcu drogi. Wcześniej należy pokonać masę przeszkód. Każdego dnia budziłem się z wielkim uczuciem do dyscypliny. Chciałem trenować, być jeszcze lepszy niż wcześniej. Trofea znajdowały się „przy okazji”. Owszem wygrałem ich sporo, ale to nie one napędzały mnie do pracy.

Poruszasz temat pasji do skoków. Miałeś moment, w którym zacząłeś ją tracić, a skakanie stało się pracą?
Na całe szczęście nie. Jedyne momenty zwątpienia pojawiały się, gdy zadawałem sobie pytania „dlaczego to nie działa?”, „co mam zrobić, by znów skakać tak dobrze jak dawniej?” w kontekście treningów i wyników. Moje myślenie było skupione na sprawach sportowych, nie finansowych. Jeśli zależałoby mi na pieniądzach, to pewnie dalej bym skakał. Zawsze zasypiałem z myślą spełniania się w tym co robię. Zadawałem sobie pytania, czy dzień minął mi dobrze, czy nadal czuję pasję, czy chce mi się podróżować po świecie i robić te same rutynowe rzeczy. Pasja do skoków sprawiała, że praktycznie przez całą karierę odpowiadałem: „tak”.
Przyszedł jednak moment, w którym do głowy zaczęły wdzierać się wątpliwości. Przestałem odczuwać podobną energię do skakania co kiedyś. Nie chciałem zmuszać się na siłę do dalszej rywalizacji. Zewsząd dochodziły do mnie głosy: „Gregor, nie możesz teraz zakończyć kariery. Przecież zbliżają się igrzyska olimpijskie. To jedyne indywidualne złoto, którego ci brakuje”. Kompletnie nie rozumiałem tych wypowiedzi. Nie mam poczucia, że coś tracę przez to, że kończę ze skokami. Jestem wdzięczny za całą karierę, za każdy pojedynczy skok, spotkanie z idolem i krok w rozwoju jako człowiek. Wychodzę z założenia, że zrobiłem co mogłem. Dziękuję wszystkim za wsparcie, ale teraz chcę pójść nową, nieznaną drogą. Poznałem skoki jako dziewięciolatek, opuściłem je jako 31-latek. Ten sam ogień, który towarzyszył podczas kariery sportowej, dzisiaj pcha mnie na nieznane ścieżki. Być może za kilka lat to się zmieni i spróbuję jeszcze czegoś innego? Tego nie wiem.
Mówisz, że zadawałeś sobie pytania typu „dlaczego to nie działa?”. Dziś, gdy z innej perspektywy patrzysz na swoją karierę, znalazłeś odpowiedzi?
Mam w głowie kluczowe punkty, które mogłyby wtedy pomóc być bliżej rozwiązania zagadki, ale nie rozwiązałyby wszystkich problemów. Nie chcę jednak o nich wspominać. W lecie sporo myślałem, co mogło pomóc w powrocie do dawnej formie. Uważam, że analizowanie i znajdowanie odpowiedzi wyszło mi na dobre, bo od tego momentu mogę funkcjonować z „czystą głową”. Nie zawracam sobie już głowy dywagacjami „co by było, gdyby…”.
No to na przekór „pogdybajmy”. Gdyby zbudzić cię w nocy i kazać wskazać z głowy pierwsze zdjęcie kojarzące się z twoją karierą, to byłoby to…?
Nie mógłbym na to odpowiedzieć (śmiech). Nie umiem patrzeć na karierę przez pryzmat zdjęć. To bardziej film składający się z wielu obrazków. Znalazłoby się tam parę wspaniałych momentów, dobrze widocznych w kolorze, ale te trudne, czasem bolesne, które z pozoru mogłyby nie pasować do całego obrazu. Na pewno umieściłbym pierwsze zwycięstwo w Pucharze Świata, triumf w Turnieju Czterech Skoczni czy niesamowitą atmosferę z konkursów w Zakopanem. Nie mogę też zapomnieć o pierwszym skoku oddanym jeszcze gdy byłem dzieckiem. To mógłby być film, jak również książka, w której każda strona przedstawiała inne życiowe doświadczenie, które w konsekwencji ukształtowało mnie jako człowieka.
Co jest najgorsze w skokach narciarskich?
Coś, co dotyczy ogólnie sportu. Mam na myśli utrzymanie na szczycie. To naprawdę trudna sprawa nie schodzić przez lata z podium. W grę wchodzi nie tylko ciężka praca, ale również i presja. Głowa chyba najbardziej odczuwa skutki rywalizacji. Można to uznać za drugą stronę medalu, niewidoczną dla kibiców.
Skoki narciarskie to zmienna, wrażliwa na zmiany dyscyplina. Szczęście w postaci wiatru ma ogromne znaczenie. Dobry podmuch poniesie cię kilka pozycji w górę, z kolei zły przekreśli marzenia o dobrym wyniku. Trochę przypomina w tym golfa. To jest ten aspekt, o którym trudno czasem było mówić dobrze. Potrzebna jest również wielka pewność siebie, aby robić swoje niezależnie od warunków podczas konkursu. Przez to uważam skoki za jedną z najpiękniejszych dyscyplin. Zawodnicy latają wysoko bez silnika i bez emisji gazów cieplarnianych po całym świecie (śmiech).
Czego się z nich nauczyłeś?
Dzięki nim wiem, że wszystko jest możliwe. Warto wierzyć w marzenia i robić to, co chcesz. Dostałem również lekcję wdzięczności za całe dobro. Wiem, że nie warto podchodzić do wszystkiego w życiu na poważnie. Luz jest bardzo potrzebny. Dzięki niemu głowa nie jest tak mocno obciążona.
Co byś doradził dziś młodemu Gregorowi pukającemu do elity skoków?
(Schlierenzauer bardzo długo szuka odpowiedzi – przyp. M.W) Przyznam się szczerze, że nigdy nad tym nie myślałem. Zawsze wychodziłem z założenia, że dobrze jest jak jest.
Teraz masz kilkanaście lat doświadczenia życiowego więcej niż tamten chłopak.
Niech dalej ufa swoim uczuciom. Robiłem to wtedy, robię to i dziś. Być może w przeszłości nie potrafiłem ich wyrażać w poprawny sposób i dlatego czasem byłem różnie odbierany. Cieszę się, że zawsze w środku mnie znajdował się jakiś głos, który dobrze podpowiadał. Kto wie, czy to właśnie jemu nie zawdzięczam tak dobrej kariery. Z drugiej strony, mówienie prosto z mostu tego, co masz na myśli, nie zawsze jest dobrym pomysłem, szczególnie gdy rozmawiasz z mediami.
Mieliśmy w rozmowie wiele podróży do przeszłości, a co z przyszłością? Jak ją widzisz?
Mam nadzieję, że za kilkanaście lat nadal niezmuszany przez nikogo będę szedł własną drogą. Chciałbym spełniać się w architekturze, projektowaniu i rynku nieruchomości. Wierzę w to, że będę też miał swoją rodzinę – żonę i dzieci. To jedno z najważniejszych marzeń. Liczę na to, że będę zachowywał dobry balans pomiędzy życiem zawodowym a prywatnym.
Moim atutem jest dziś fakt, że nie mam presji szukania stałej pracy na już. Mam czas na naukę, ale wiem, że taka sytuacja nie będzie trwać wiecznie. Kiedyś znajdę się w momencie, gdy będę musiał pracować, by się utrzymać. Chciałbym, żeby to jednak przebiegało w zgodzie ze spełnieniem osobistym. Przez lata robiłem to, co kochałem. Miałem mnóstwo frajdy z życia i świetne wsparcie w postaci rodziny i przyjaciół. Chciałbym dalej żyć podobnym trybem, choć już w nieco innych okolicznościach.
