Ten moment, gdy muzyka smakuje najlepiej. Są albumy i utwory, które pełnię swojego potencjału demonstrują, gdy słuchacze i słuchaczki są w bardzo określonym stanie.
420 – liczba tak memiczna, że aż zgrana. Ale miliony stonerów i stonerek na całym globie są dziś ustawione w blokach startowych, by 20 minut po 16 ściągnąć macha lub przynajmniej w myślach uśmiechnąć się w życzliwie w stronę zielonego pana owiniętego w biały szal. Nie jest żadną tajemnicą, że muzyka, może poza jedzeniem, to najlepsza towarzyszka fazki po spopieleniu konopnego szuszu. Na zjarce można usłyszeć więcej i pełniej oraz inaczej podejść do muzyki, która w normalnym stanie może przynosić zgoła odmienne emocje.
Jeden dobry odsłuch połączony z szeregiem czynników zewnętrznych może uczynić z danej płyty ważną i cenioną towarzyszkę najlepszych momentów. Sam mógłbym rzucać przeróżnymi tytułami. Rekonstruować relacje z poszczególnymi nutami na Your Queen is a Reptile Sons of Kemet lub zachwycać się ciepłem zimowego słońca, które emuluje From Here We Go Sublime The Field.
Ale chyba żaden zjarkowy kontakt z muzyką nie przyniósł mi tyle radości, co obcowanie z Flockaveli Waka Flocki Flame’a. Przełomowy w karierze rapera z Atlanty longplay to film, w którym The Rock wchodzi do piekła i zaprzyjaźnia się ze wszystkimi pomniejszymi diabłami. Ta pełna przesytu, przytłaczająca ilością bodźców, czarna polewka zaprawiona leanem dla ogłupionego gibonem umysłu może nosić znamiona katharsis. Parada ogarów piekielnych pod banderą Bricksquad okazała się dla mnie z biegiem lat ulubioną kreskówką, która nigdy nie została zanimowana. Anonimowy internauta, który w odmętach RateYourMusic ochrzcił tę płytę mianem I Get Wet trapu wcale się nie pomylił – wystarczy tylko chcieć, by Flocka w odpowiedniej chwili podziurawił ci mózg.
Fazka jednak niejedno ma imię. A ubarwić ją mogą przeróżne konfiguracje dźwięków. Z okazji 20 kwietnia zapytaliśmy więc kilku z naszych ulubionych raperów o ich doświadczenia na przecięciu rekreacyjnej konsumpcji i audiofilstwa. Każdy z nich miał inną propozycję i swoją własną historię. Oto one:
1
Miły ATZ: Hades – „Nowe dobro to zło”
Jointy jaram od święta, chociaż miewałem okresy w życiu, gdzie robiłem to codziennie. Mam nawet wrażenie, że w pewien sposób wpłynęło to na rozwój mojej osobowości i na to, gdzie jestem dziś. Marihuana zawsze pozwalała mi dostrzegać aspekty rzeczywistości, których nie dostrzegałem na trzeźwo. Począwszy od muzyki i jej brzmienia, aż po wszelkie egzystencjalne kwestie. Wydaje mi się, że dzięki temu te dwa tematy się zderzyły, dając mi jasny obraz tego, co chcę w życiu robić i którą ścieżkę obrać jako młody człowiek.
Niejednokrotnie moje filozoficzne fantazje były okraszone popiołem z jointa, i pomimo tego, że tworzę w 100% na trzeźwo, wiele brudnych zapisków, które później stały się tekstem powstało po trawce. Poza tym, gdy już powstanie numer lub cała płyta, kilka buszków pomaga mi osiągnąć maksymalną obiektywność i perspektywę trzeciej osoby w odbiorze własnych dzieł, które znam na pamięć. Wrzucam Hadesa „Nowe dobro to zło”, bo był to album, który mocno towarzyszył mi w czasach odkrywania, kim jestem i kim chcę być. Jednocześnie były to czasy mojego największego stonerstwa. Zjaranie gibona z autorem tego klasyka dziesięć lat później to uczucie, które rekomenduję każdemu – Miły ATZ.
2
Barto Katt: DJ Krush – „Krush”
Jeśli miałbym przypomnieć sobie moment, w którym totalnie na nowo odkryłem muzę jarając wcześniej bibi, to na pewno byłaby to płyta DJ Krusha „Krush”, z która miałem styczność od dziecka. Ale owa sytuacja wydarzyła się, gdy miałem już te osiemnaście lat, albo coś około, hehe. Wracając ze studia nocnym autobusem, totalnie skopcony odpaliłem na słuchawkach „Krusha”, wkręciłem się w to brzmienie, te sample, ten groove tak mocno, że „przespałem” i zamiast wysiąść pod chatą pojechałem na drugi koniec miasta. Szczęście w nieszczęściu, nie miałem powrotnego autobusu, o hajsie na taxi mogłem pomarzyć, tak więc postanowiłem iść z buta na chawir zapętlając „Mixed Nuts” i czułem się jak w jakimś odcinku „Ziomka” idąc i obserwując nocne brudne ulice rodzinnego miasta. Super wspominam to, że odkryłem wtedy, jaki ta płyta ma „kreskówkowy” vibe. Polecam każdemu – Barto Katt.
3
Belmondawg: Cypress Hill – „Los Grandes Exitos En Español”
Pamiętam, jak miałem 9 lat, rodzice wychodzili na spotkanie ze znajomymi. Ja zostałem sam w domu (jak Kevin) – włączyłem sobie tę płytkę (była w domowych zbiorach) i „skręciłem” jointa z serwetki, do którego wsypałem czarną herbatę – byłem tak przejęty tym, co robię i przestraszony ewentualnym przypałem, że jak tylko przypaliłem tego „jointa” zapałką, to od razu go wyrzuciłem przez okno – Belmondawg.
Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!
Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.
W muzycznym świecie szuka ciekawych dźwięków, ale też wyróżniających się idei – niezależnie od gatunku. Bo najważniejszy jest dla niego ludzki aspekt sztuki. Zajmuje się także kulturą internetu i zajawkami, które można określić jako nerdowskie. Wcześniej jego teksty publikowały m.in. „Aktivist”, „K Mag”, Poptown czy „Art & Business”.
Komentarze 0