Kiedy łyżwiarstwo szybkie kobiet debiutowało na igrzyskach olimpijskich w Squaw Valley w 1960 roku, polskie władze komunistyczne nie chciały wysłać na nie żadnej naszej reprezentantki. W końcu nie słyszało się wcześniej o sukcesach polskich łyżew, a potrzeba propagandy mocno kłóciła się ze sportowcami przyjeżdżającymi na końcu stawki. Zmieniły to Elwira Seroczyńska i Helena Pilejczyk - nie tylko na igrzyska pojechały, ale wspólnie potroiły cały dotychczasowy dorobek Polski na zimowych igrzyskach.
„Potrojenie dorobku” nie brzmi tak imponująco, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tamtym momencie Polska zimą miała zaledwie jeden medal olimpijski, ale jest to też wyznacznik sukcesu obu łyżwiarek - mało kto oczekiwał od Polaków medali, tymczasem one zdobyły aż dwa w jednym wyścigu.
ŁYŻWIARKI? A PO CO?
Jak to często bywa w przypadku wielkich sportowych historii, kariery obu pań zaczęły się nieco przypadkowo. Elwira Seroczyńska, która wraz z rodziną przeprowadziła się z Wilna do Elbląga, bardzo długo nawet nie jeździła na łyżwach. Do elbląskiego klubu, nazywającego się wtedy Stal, zapisała się, ponieważ… była to szansa na zimowy wyjazd do Zakopanego. Szybko trafiła pod skrzydła Kazimierza Kalbarczyka, który był w Elblągu postacią niezwykle poważaną. Jako wybitny trener sportowy starał się przerzucić swoją pasję na miasto, przez co - jak wspominają sami zainteresowani - „całe miasto musiało chociaż raz spróbować jazdy na łyżwach”. Jedną z takich osób była młoda nauczycielka ze szkoły podstawowej, która trafiła do Elbląga z komunistycznym nakazem pracy. Nazywała się Helena Pilejczyk i szybko zmieniła dyscyplinę z siatkówki i lekkoatletyki na bardziej chłodne klimaty. Wraz z Seroczyńską były w Elblągu pod opieką Kalbarczyka. Ich rywalizacja powodowała wspólny rozwój, a na horyzoncie pojawiła się opcja startu na igrzyskach olimpijskich. Kobiece łyżwiarstwo szybkie miało zadebiutować w Squaw Valley w 1960 roku i ta informacja jeszcze bardziej zmotywowała obie panie do pracy.
Tego entuzjazmu nie podzielali komunistyczni działacze, którzy uznali, że wysyłanie łyżwiarek nie ma żadnego sensu - jest za drogie, panie nie mają szans na dobre rezultaty, a i fakt, że igrzyska odbywały się w Stanach Zjednoczonych sprawiał, że byli oni co najmniej sceptyczni. Łyżwiarkom udało się jednak wywalczyć warunek. Na odbywających się miesiąc przed igrzyskami mistrzostwach świata w wielobojach w Oestersund musiały zająć minimum szóste miejsce. Seroczyńskiej nie udało się to w żadnej konkurencji, również w łącznym wieloboju. Sprawę uratowała Pilejczyk, która zdobyła „mały” srebrny medal za bieg na 1000 metrów, a piąte miejsce zajęła na 1500 i 3000 metrów oraz w wieloboju. Dzięki temu do USA pojechała cała reprezentacja łyżwiarek.
SŁODKO-GORZKIE SUKCESY
Wielokrotnie w polskim sporcie pojawia się temat przygotowywania formy na imprezę docelową, najczęściej po tym, jak któremuś z naszych sportowców się to nie uda. Tymczasem Kazimierz Kalbarczyk może uchodzić za tego, któremu udało się to w sposób wręcz wybitny. Już w pierwszej konkurencji igrzysk, biegu na 500 metrów, Seroczyńska była szósta, co dało lepsze miejsce niż jakiekolwiek miesiąc wcześniej na mistrzostwach w Szwecji. Dzień później panie stanęły na starcie biegu na 1500 metrów. Dość niespodziewanie fantastyczny start zaliczyła Seroczyńska, która zazwyczaj znacznie bardziej lubiła krótsze dystanse, przede wszystkim bieg na kilometr. Na półtora kilometra wystrzeliła od startu i była w stanie utrzymać prędkość na tyle, by na metę wpaść z czasem zbliżonym do rekordu świata. To dało jej prowadzenie prawie do samego końca zawodów. Prawie, bo w ostatniej parze jechały Pilejczyk oraz Lidia Skoblikowa ze Związku Radzieckiego. Polka wspominała po latach, że po biegu rodaczki doskonale wiedziała, że jest w stanie wytrzymać cały dystans w dobrym tempie - w końcu razem z trenerem Kalbarczykiem przygotowywały się w ten sam sposób. Ruszyła więc mocno i długo prowadziła, jednak rywalka w pewnym momencie włączyła kolejny bieg i na metę wpadła z rekordem świata. Gdy Pilejczyk zobaczyła, że jej nazwisko pojawia się przy cyfrze „3”, obie z Seroczyńską rzuciły się sobie w ramiona. Dla polskich łyżew i całego zimowego ruchu olimpijskiego był to niewiarygodny sukces. Potrojenie dotychczasowego dorobku medalowego na igrzyskach i to w jednej konkurencji! Szczególnie że przed igrzyskami nikt by nawet nie pomyślał o polskim medalu na łyżwach, a co dopiero o dwóch jednocześnie.
Mimo tak ogromnego osiągnięcia reprezentacja Polski i tak wracała do kraju z niedosytem. Powodem była sytuacja Seroczyńskiej. Wspominaliśmy, że nasza srebrna medalistka zazwyczaj wolała krótsze dystanse, szczególnie 1000 metrów. Zarówno Kalbarczyk, jak i wszyscy w naszym sztabie pomyśleli, że w skoro jest tak mocna, to na koronnym dystansie powinno być lepiej. I nie mylili się, bo w pewnym momencie nasza łyżwiarka jechała w tempie szybszym o cztery sekundy od rekordu świata. O wszystkim zadecydował ostatni wiraż. Seroczyńska wjechała na pełnej prędkości i upadła. Jedna z łyżew prawdopodobnie „złapała kant” przez grudki śniegu, o które potem polski obóz obwiniał organizatorów. Oficjalnego powodu upadku prawdopodobnie nigdy nie poznamy, ale to były czasy, w których poziom organizacji igrzysk i zawodów w mniej znanych sportach pozostawiał nieco do życzenia, więc wersję polskiego sztabu możemy uznać za prawdopodobną.
Rywalki i trenerzy z innych krajów otoczyli Polaków z wyrazami współczucia i pochwały dla formy Seroczyńskiej, twierdząc że bezsprzecznie była tutaj najlepsza. To jednak nie potrafiło odmienić straconej szansy na pierwsze w historii zimowe złoto dla Polski. Ani Seroczyńska, ani Pilejczyk nie były nigdy później w tak znakomitej dyspozycji. Obie wystartowały jeszcze bez sukcesów na igrzyskach w Innsbrucku cztery lata później, Seroczyńska zdobyła potem małe złoto na 500 metrów na mistrzostwach świata, a Pilejczyk, mimo że już bez sukcesów, była członkinią kadry narodowej do 40. roku życia. Po karierze trenowały innych - Seroczyńska była nawet trenerką kadry narodowej i miała pod opieką Erwinę Ryś-Ferens, naszą niespełnioną nadzieję olimpijską.
Pilejczyk aż takich wybitnych podopiecznych nie szkoliła, może ze względu na to, że sama jeszcze długo ścigała się w zawodach weteranów - i to z dużymi sukcesami. Ostatni raz na lód w wyścigu wyjechała… w 2006 roku, w wieku 75 lat! Do dziś zresztą ma się znakomicie i jest aktualnie najstarszą żyjącą medalistką olimpijską z Polski. W Elblągu, do którego trafiła przecież przypadkiem, jest absolutną legendą - kryte lodowisko, na którym przez lata trenowała, nazywa się „Helena” i oficjalnie ma jej nazwisko przy swojej nazwie. Jest też honorową obywatelką miasta, a jej niedawne (w 2021) 90. urodziny świętował cały Elbląg. Z dumą też patrzyła jak jej następczynie (Katarzyna Bachleda-Curuś, Katarzyna Woźniak, Luiza Złotkowska) zdobywają w drużynie pierwszy od jej czasów łyżwiarski medal olimpijski dla Polski. Miało to miejsce w 2010 roku w Vancouver - równo 50 lat po sukcesie Pilejczyk i Seroczyńskiej. Ta druga nie doczekała niestety odrodzenia polskich łyżew, które na igrzyskach w Vancouver (2010) i Soczi (2014) zdobyły łącznie cztery medale olimpijskie.
Pilejczyk i Seroczyńska jako pierwsze zdobyły medale olimpijskie dla Polski w łyżwiarstwie szybkim i zawsze będzie to wspominane, niezależnie od tego ile (oby jak najwięcej!) jeszcze ich będzie. Są też pierwszymi kobietami z podium zimowego święta sportu, nawet jeśli w przypadku kobiet na zimowych IO najpierw pomyślimy o Justynie Kowalczyk. Mówiąc w dużym skrócie - mają swoje niezwykle ważne miejsce w historii polskiego sportu i tego nie zabierze im już żadna decyzja ani grudka śniegu.
