Zespół nadpobudliwości psychorapowej to przypadłość, na którą Peggy i Danny cierpią od swoich pierwszych sesji z mikrofonem. Podczas swojej terapii grupowej wracają tymczasem do złotych dla wielu lat 90. Tyle, że po swojemu.
Dopóty internet nie dał nam wglądu w cudzą prywatność i napędzane potrzebą sieciowego zaistnienia mechanizmy różnie rozumianej autokreacji, właściwie jedynym miejscem, gdzie głos mógł zabrać człowiek w rozpadzie była sztuka. To właśnie na płótnie, papierze, taśmie filmowej czy magnetycznej wypowiedzieć się mogli wszyscy odszczepieńcy tego świata - ludzie zmagający się z uzależnieniami i społecznymi dysfunkcjami, osoby żyjące na granicy prawa i zdrowia psychicznego - narkomani, schizofrenicy i kryminaliści, paranoicy, alkoholicy i nadwrażliwcy. Ich twórczość natomiast była zwykle fascynująca - dlatego, że odmienność większość ludzi pociąga, ale też - a może przede wszystkim - dlatego, że wszystkie te ekspresje były zawsze zupełnie oderwane od tego, czego rynek potrzebuje, czego się domaga i czym aktualnie żyje. I takie jest właśnie Scaring the Hoes, pierwszy wspólny album JPEGMAFII i Danny’ego Browna, którego zamknięcie drugi z nich świętował na SXSW w Teksasie mówiąc, że gra tu tylko po to, żeby zarobić na odwyk na który się znów wybiera i przepraszając zebranych za to, że nagrał w życiu tyle piosenek o narkotykach; za to, że za chwilę może się tu zrobić naprawdę dojmująco ciemno.
Ciemność ową może być na pierwszy rzut ucha ciężko wyczuć, szczególnie, gdy album rozpoczyna absurdalnie przyspieszony sampel z Mario Winansa śpiewającego, że Maybe we could start a family? Numer ten nazywa się na cześć fitnessowej tiktokerki, a pierwsze słowa, które wypowiada na nim Peggy do mikrofonu brzmią First, fuck off, Elon Musk. Wrażenie oderwana od tego, czego rynek potrzebuje, czego się domaga i czym aktualnie żyje pogłębia się tymczasem z każdym kolejnym dorzuconym samplem, każdą bitową woltą i każdym wysprzęglonym wersem, aż w końcu, w tytułowym numerze pada niesamowicie wymowne how are we supposed to make money off this shit? I szczerze mówiąc - nie mam pojęcia, bo choć dziennikarze muzyczni i oddani fani obu panów będą na pewno piać z zachwytu, to przygodni słuchacze Scaring the Hoes zapewne przestraszą się tego nadmiaru, przebodźcowania i chaosu, które królują na rzeczonym longplayu. Nadmiaru, przebodźcowania i chaosu, który wprowadzają nie tylko niespokojne dusze obu raperów, ale przede wszystkim - Roland SP-404, na którym Peggy zrobił wszystkie bity pojawiające się na tym krążku. Ta sztandarowa maszynka kalifornijskiego środowiska bitowego - orbitującego pod koniec lat dwa tysiące dziesiątych wokół klubu Low End Theory i rodzącego się Brainfeedera - nie znosi bowiem nudy. Samą swoją konstrukcją skłania wręcz swoich użytkowników do tego by coś zmienić, przerzucić, nawywijać i doprawić jeszcze efektem. O ile jednak Samiyam, Ras G i szereg innych postaci kojarzących się od razu z tym narzędziem opierało swe produkcje na głęboko wyszperanych samplach, JPEGMAFIA nie ma w sobie zacięcia archeologa i pakuje w nie po wielokroć już przez niego próbkowane, post-punkowe Dirty Beaches i… Kelis, mangową Maayę Sakamoto i… Ski Maska the Slump Goda, LL Cool J’a i… Michaela Jacksona.
Każdym kolejnym muzycznym cytatem zdaje się jeszcze bardziej pogłębiać długi Danny’ego, który niedawno przyznał, że za wyczyszczenie sampli, które pojawiły się na Atrocity Exhibition płaci po dziś dzień. I każdym też operuje w sposób odhitowujący jego pierwotny chwytliwy potencjał - za każdym razem, gdy bit staje się jakkolwiek nośny względem obecnie panujący, post-trapowych standardów nagle zostaje zupełnie… zmieniony, gdy robi się na zbyt klasycyzująco w mig pojawia się tu jakiś free jazowy dęciak, emocjonalne, gitarowe solo czy przesterowany synt; szlagierowy Milkshake brzmi jak jakieś podziemne elektro z Baltimore, a wczesno Outkastowe, południowe patenty zderzają się z dusznością drugiego Company Flow. Komputerowe, chiptune’owe brzmienia mieszają się z mainstreamowym rozbuchaniem początku lat 2000, tropy rodem z 90sowego rapu toną we współczesnym, trashowym lo-fi, a patetyczny, j-popowy liryzm rozrywa w moment jakiś wybuch hałasu czy inny zsamplowany skrecz. I jeśli przyjmiemy teraz, że to ścieżka dźwiękowa do tego co się dzieje w głowach Peggy’ego i Danny’ego, to za chwilę może się tu zrobić naprawdę dojmująco ciemno.
Namacalna wręcz nagłość tych bitów wprost idealnie klei się bowiem do nawijek obu MC’s - swoistych lotów koszących przez śmietnik współczesnej popkultury i ich skomplikowane biografie - równie przećpanych jak przewiezionych strumieni świadomości i wieloznaczności. Gorycz jaką wyzwala w nich biznes fonograficzny miesza się tu z pewnością obranej drogi twórczej, a napędzane substancjami psychoaktywnymi jazdy bez trzymanki kończą się wypowiadanymi mimochodem deklaracjami takimi jak My brain fried; don't do drugs! Gdy JPEGMAFIA w numerze o tytule Fentanyl Tester pyta retorycznie: Is it the car, the clothes, the money, the jewelry, the cribs, the drugs or the hoes? Is it the ket, the meth, the weed, the lean, the molly, the boy, or the blow? - odpowiedź jest tymczasem… niejednoznaczna.
Obaj MC’s zdają się bowiem na tym krążku ludźmi w rozpadzie - nie lada pokaleczonymi przez życie, biznes i używki branżowymi włóczęgami chowającymi swój ból i wrażliwość za tak bardzo rapową gardą przechwałek, hardości i dojeżdżania słabych nawijaczy. Bo koniec końców to bardzo klasyczna płyta - nieustannie właściwie dialogujący z kanonem lat dziewięćdziesiątych i początku dwutysięcznych, surowy i gwałtowny rap stworzony w typowej dla minionych czasów formule (rapujący) producent i raper. Płyta, która te trzydzieści lat temu wyjść by nie miała najmniejszych szans - ze względu na wykorzystywane tu próbki, ich niemożliwą do uzyskania na ówczesnych samplerach długość i sposób ich obróbki, ale też ze względu na otwartość mówienia o nieporównywalnie rzadszych wówczas farmaceutykach, post-trapowe patenty na flow i specyfikę realizacji wokali. Płyta, która przeróżnie dziś definiowaną estetykę neo boom bapu wystrzeliła właśnie w zupełnie nową stronę - kierunek na hiperhop. Uh, this that irregular wave.
Aha i pamiętajcie, że JPEGMAFIA wystąpi w Warszawie 31 maja.