Niby człowiek wiedział, a jednak się łudził. Od ubiegłorocznego Wimbledonu nie mieliśmy okazji oglądać Rogera Federera na korcie. Wiedzieliśmy, że nawet jeśli wróci, to raczej nie na długo. Niestety, teraz wiemy już, że Szwajcar nie wróci do tenisowego touru w ogóle. Odbywający się niedługo Laver Cup będzie jego pierwszym od dawna i jednocześnie ostatnim występem w karierze.
Przez długi czas o Rogerze Federerze mówiło się jako o najlepszym tenisiście w historii. Miał najwięcej wygranych szlemów, a jego gra nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Od tego momentu jego rekord zwycięstw w turniejach wielkoszlemowych został jednak pobity i zarówno Rafael Nadal, jak i Novak Djoković, mają ich już więcej, co powoduje wieczną dyskusję o tenisowej wielkiej trójce. Hiszpan i Serb mogą jednak nawet zdobyć i po dziesięć szlemów więcej, a dla wielu to Federer pozostanie najlepszym w historii. A z pewnymi argumentami na korzyść Szwajcara trudno się spierać.
SPECJALISTA OD WSZYSTKIEGO
– W świecie specjalistów jesteś albo specjalistą od kortów ziemnych, albo od kortów trawiastych, albo od kortów twardych, albo… jesteś Rogerem Federerem – powiedział kiedyś legendarny Jimmy Connors, jedyny zawodnik, który rozegrał w rozgrywkach ATP więcej meczów niż Szwajcar.
I trudno się z tym nie zgodzić, chociaż od samego początku było widać, że zielona trawa na kortach Wimbledonu jest dla niego miejscem szczególnym. To jedyny juniorski szlem, jakiego wygrał – i to zarówno w singlu, jak i w deblu. To także tutaj cały świat dowiedział się o nim po raz pierwszy, kiedy w 2001 w czwartej rundzie wyrzucił z turnieju Pete’a Samprasa. Miał wtedy 20 lat i był już w czołowej piętnastce rankingu po ćwierćfinale French Open i pomniejszych zwycięstwach w innych turniejach, ale to po ograniu absolutnej gwiazdy tenisa trafił na usta całego tenisowego świata.
Rozwijał się wręcz podręcznikowo. W 1999 roku wszedł do pierwszej setki rankingu, w 2000 się w niej ustabilizował, w 2001 wygrał pierwszy mały turniej, w 2002 większy, z cyklu Masters. Co więc powinno wydarzyć się w 2003? Wiadomo – turniej wielkoszlemowy. Wciąż bardzo młody Roger Federer sprostał temu wyzwaniu. Gdzie? Oczywiście, że na Wimbledonie.
Rok później pokazał, że jego styl pasuje też na innych nawierzchniach. Wygrał trzy turnieje wielkoszlemowe i stał się zdecydowanym numerem jeden światowego tenisa. Lata 2004-07 to zresztą lata absolutnie genialnej gry i pełnej dominacji Federera. Jedyne, czego mógł żałować Szwajcar, to tego, że nie wygrał French Open przed erą pewnego młodziaka z Hiszpanii.
RYWAL NA LATA
W 2005 dołożył bowiem dwa kolejne szlemy, a lata 2006 i 2007 okazały się najlepszymi w jego karierze. Według statystyk, rok 2006 był wtedy drugim najlepszym w historii męskiego tenisa – po słynnym sezonie 1969 Roda Lavera, jedynego mężczyzny, który skompletował klasycznego Wielkiego Szlema, czyli wszystkie cztery turnieje w jednym roku.
Federer dwukrotnie był bardzo blisko bardzo podobnego wyczynu. We wspomnianych latach 06-07 wygrywał Australian Open, Wimbledon i US Open, a we French Open dochodził tylko i aż do finału – fani tenisa doskonale wiedzą, dokąd zmierza ta historia.
Rafael Nadal był wtedy nową nadzieją światowego tenisa. Swojego pierwszego szlema – oczywiście na kortach Rolada Garrosa – wygrał w 2005 roku i stał się absolutną rewelacją kortów ziemnych, stając się jednocześnie wieloletnim rywalem i przyjacielem Szwajcara. To on pozbawił go klasycznego Wielkiego Szlema – i to dwukrotnie. Mało brakowało, a pozbawiłby go też karierowego szlema. Federer do wygrania French Open (pierwszy i jedyny raz w karierze) potrzebował jednej z największej sensacji XXI wieku, czyli Robina Soederlinga wyrzucającego Nadala z French Open w 2009 roku.
Było to o tyle szokujące, że rywalizacja Federer vs. Nadal, uważana za jedną z największych w historii, była wtedy w absolutnym szczycie. Niecały rok wcześniej, w finale Wimbledonu, obaj zagrali mecz uznawany przez wielu za najlepsze spotkanie w historii całego tenisa – władca trawiastych kortów Federer kontra Nadal, który do tego momentu nie wygrał żadnego szlema poza French Open, bo skutecznie utrudniał mu to m.in. Szwajcar. Teraz miało być podobnie – w końcu grali na Wimbledonie.
Połączenie Federera w najlepszym okresie na wimbledońskiej trawie z fantazją Nadala wchodzącego właśnie na swój najwyższy możliwy poziom, stworzyło mieszankę wybuchową, z którego powstał absolutny klasyk. Do tego meczu można wracać i wracać i jeszcze raz zachwycać się tym co dwaj z najwybitniejszych tenisistów w dziejach są w stanie robić na korcie. Pięć wyrównanych setów na najwyższych możliwych obrotach - i Nadal pokazujący, że jest w stanie mierzyć się z Federerem nie tylko w Paryżu, ale i w jego własnej świątyni.
Podobny mecz rozegrali zresztą kilka miesięcy później w finale Australian Open – z tą różnicą, że końcówka wyraźnie należała do Nadala. Dlatego też szokiem było, że po takim wejściu na szczyt Hiszpan przegrał z szerzej nieznanym Soederlingiem na swoich ukochanych kortach. Federer jednak nie omieszkał z tego skorzystać.
WIELKI POWRÓT
W tej historii opieramy się na tym, co tworzyło wielkość Federera – zwycięskie turnieje wielkoszlemowe, na czele z historyczną liczbą zwycięstw na Wimbledonie, i wielkie rywalizacje, na czele z tą z Nadalem. Prawda jest taka, że gdybyśmy chcieli dokładnie tę karierę opowiedzieć, to cóż, pasowałoby wydać książkę. Ba, o samej rywalizacji Federera z Nadalem byśmy taką przeczytali, bo materiału nie brakuje. Łatwo jednak pisać „w tym i tym roku dorzucił kolejne szlemy”, bo nie oddaje to kompletnie tego, jak wybitne są osiągnięcia Szwajcara.
Tak też trochę było w rzeczywistości – wielu nie doceniało wielkości Szwajcara, dopóki ta nieco nie przygasła. W latach 2003-10 wygrywał co najmniej jeden turniej wielkoszlemowy (a zazwyczaj więcej). Gdy nie zrobił tego po raz pierwszy w 2011 roku, era dominacji Federera przygasła. Wygrał jeszcze Wimbledon rok później (i srebro olimpijskie), ale poza tym do głosu znacznie bardziej zaczęli dochodzić Nadal czy Djoković – Serb od tego momentu kilkukrotnie pokonywał Rogera w finałach wielkoszlemowych.
Do tego wszystkiego zaczęły przyplątywać się kontuzje, w tym te kolan, po których musiał przechodzić operacje. Coraz częściej rezygnował z turniejów, a w sezonie 2016 zagrał raptem w kilku z nich.
To był zresztą moment, w którym zaczęto przewidywać mu rychły koniec. Miał 35 lat, poważną kontuzję, a szlema nie wygrał od kilku sezonów. Artykuły pisały się same, zresztą w połączeniu z również kontuzjowanym Nadalem miało to tworzyć piękną klamrę ich historii.
Problem w tym, że ta historia wcale nie była bliska końca. Sezon 2017 zaczął się od Australian Open, w finale którego zagrali… Nadal z Federerem. Co więcej, zagrali kolejną klasyczną pięciosetówkę, jak najbardziej godną wszystkich poprzednich. Nie było lepszego sposobu, by zagrać na nosie wszystkim tym, którzy wysyłali Szwajcara (albo obu) na emeryturę. Federer wrócił w fantastycznym stylu. A jak już wrócić, to na sto procent, więc wygrał też – a jakżeby inaczej – Wimbledon. I kolejne Australian Open. To był zresztą moment, w którym fani podchodzili już do niego inaczej. Każdy turniej był jak ostatni taniec wielkiego tenisisty, którym trzeba się cieszyć, dopóki raczył nas swoją grą. Wielki Federer powrócił, by jeszcze przez jakiś czas pokazał swoją wielkość.
Swoją przygodę z wielkoszlemowymi finałami zakończył zresztą w sposób wybitny – na Wimbledonie w 2019 roku przegrał z Novakiem Djokoviciu po pięciosetówce, w której ostatni set zakończył się wynikiem 12:13. Takich wielkoszlemowych pięciosetówek w finałach miał zresztą aż dziewięć – najbardziej znane są te z Nadalem czy ostatnia z Serbem, ale jest też przecież Wimbledon 2009 i trzydzieści gemów w finałowym secie z Andym Roddickiem.
Ostatnim wielkoszlemowym startem Federera był ubiegłoroczny Wimbledon, na którym przegrał w ćwierćfinale z Hubertem Hurkaczem. Będzie jeszcze Laver Cup, o którym za moment, ale fakt, że ostatnim startem na najwyższych obrotach był dla niego Wimbledon nie może nie wywołać uśmiechu na twarzy.
WIELKI POD KAŻDYM WZGLĘDEM
Kiedy mówisz Federer, myślisz bowiem o Szwajcarze w klasycznym, białym stroju na wimbledońskiej trawie, zagrywającego akurat jakiś swój firmowy jednoręczny backhand – tak zakończył i w taki sposób go zapamiętamy.
Federer jest jednym z najwybitniejszych tenisistów w historii tego sportu. Pokazuje to sama lista osiągnięć:
- 20 tytułów wielkoszlemowych (6x Australian Open, 1x French Open, 8x Wimbledon, 5x US Open)
- 6 tytułów w kończącym sezon turnieju Masters
- Złoto (w deblu - Pekin 2008) i srebro (w singlu - Londyn 2012) igrzysk olimpijskich
- 103 tytuły ATP (drugi w historii, za Jimmym Connorsem)
- 1251 zwycięstw w 1526 meczach - w obu przypadkach większe liczby ma tylko Connors
- 310 tygodni na czele rankingu ATP (drugie miejsce w historii, za Djokoviciem)
- 237 nieprzerwanych tygodni na czele rankingu ATP (rekordzista)
Ale pokazuje to też reakcja na jego odejście. Cały nie tylko tenisowy, ale i sportowy świat wysyła gratulacje za wspaniałą karierę. Wszyscy mówią o odejściu jednego z najwybitniejszych tenisistów w historii. A niektórzy mówią o najwybitniejszym – nie przeszkadza im to, że Djoković czy Nadal mają więcej wygranych szlemów.
Szwajcar jest tak kochany, bo grał najpiękniej ze wszystkich. Oczywiście to subiektywna ocena, ale zdaje się, że podzielana przez większość fanów. Federer wygrywał plebiscyt na ulubionego zawodnika ATP przez siedemnaście lat z rzędu. Serena Williams nazwała go największym w historii geniuszem, a Richard Gasquet powiedział, że o ile liczba szlemów jest ważna, o tyle do tytułu najlepszego w historii potrzeba piękna i gracji w grze, a w tej kwestii nikt nie może się równać z Federerem.
Wspominany jednoręczny backhand, woleje i półwoleje, znakomity return, bajeczna technika, szybkość, wytrzymałość i wszechstronność, a przede wszystkim umiejętność odbicia każdego typu uderzenia, z każdej pozycji. John McEnroe stwierdził kiedyś, że Federer ma najlepsze uderzenie w tenisie – mocno ogólne, ale jednocześnie bardzo trafne. Sam Szwajcar wiele typowych dla siebie uderzeń spopularyzował. Na dobrą sprawę trudno opisać jak pięknie grał Federer – trzeba było to zobaczyć i możemy się cieszyć, że mieliśmy taką okazję.
Została jeszcze jedna, ostatnia. W tegorocznym Laver Cupie w drużynie Europy zagrają razem – po raz ostatni – Nadal, Federer, Djoković i Andy Murray, który przez dłuższą chwilę tworzył z nimi światową czołówkę tenisa. Patrząc na nazwiska, można się poczuć jakbyśmy się cofnęli o dziesięć lat. I mamy też niestety gwarancję, że będzie to ostatni taki przypadek. Możemy więc rozsiąść się w fotelach i po raz ostatni podziwiać prawdziwą szwajcarską maestrię. A i parę łez na pewno się pojawi...