Trzęsienie ziemi w Olympique Marsylia to klasyczny cykl drużyny, która w ciągu dziesięciu ostatnich lat wymieniła dziewięciu trenerów. Nie ma w tym niczego zaskakującego, w końcu o Jorge Sampaolim od dawna wiedzieliśmy, że najpierw buduje piękne zespoły, a potem leje benzynę i patrzy jak wybuchają. Dobrze się stało, że do nowego otwarcia dojdzie właśnie teraz.
Mogło być znacznie gorzej. Mogła przecież powtórzyć się sytuacja z 2015 roku, gdy Marcelo Bielsa przegrał pierwszy mecz nowego sezonu i na konferencji prasowej ogłosił, że odchodzi. Klub w pośpiechu wyciągnął z szafy Hiszpana Michela, a ten stworzył tak beznadziejną drużynę, że ta zajęła 13. miejsce w Ligue 1. Dzisiaj przynajmniej sytuacja jest jasna: Sampaoli już w lipcu zakomunikował, że dalej nie jedzie. Klub nie musi w ten sposób płacić odszkodowania i wszyscy są szczęśliwi, bo tyle złego powietrza krążyło na południu Francji, że już dawno należało je trochę spuścić.
Marsylia ostatni raz mistrzem była w 2010 roku. Didier Deschamps zbudował wtedy zespół z niesamowitym Mamadou Niangiem i Lucho Gonzalezem, a kibice skakali pod sufit, bo w tabeli OM miał 41 punktów więcej niż PSG. To był ostatni rok przed romansem Kataru z Francją. Liga powoli wchodziła w nową erę, a w tej coraz trudniej nawiązać jest walkę z paryskim potworem.
Tym bardziej trzeba docenić drugie miejsce, które w poprzednim sezonie zajął Sampaoli. Jasne, w ostatniej kolejce znacząco pomogli im gracze Lens, którzy w 96. minucie odebrali punkty Monaco. Ale na końcu liczą się emocje i niezapomniane obrazki, a te podczas wygranej 4:0 ze Strasbourgiem na Stade Velodrome były epickie. Marsylia kocha huśtawki nastrojów i to wszystko dawał jej Sampaoli.
Odchodzi po niecałym półtora roku. Zespół był raz lepszy, raz gorszy, ale na pewno był „jakiś”. Pół Europy dyskutowało o taktycznych dziwadłach Argentyńczyka. Piłkarze jak William Saliba czy Mateo Guendouzi zrobili znaczący krok w karierach, ten ostatni zresztą napisał to na Instagramie. Przyszedł Sampaoli do miasta o wyjątkowej intensywności i na tym fundamencie zbudował drużynę. Był piromanem, który podpalał stadion, swoją energią zarażał piłkarzy, a to, że w końcu przestał dogadywać się z prezesem Pablo Longorią, pokazuje jak bardzo zależało mu na tym, by ta drużyna jeszcze bardziej zrobiła krok w przód.
Widzieliśmy, że nie jest łatwym człowiekiem i że kiedyś to się w końcu rozjedzie. Droga Sampaolego usłana jest niewypełnionymi kontraktami w Chile, Sewilli i Argentynie, gdzie Diego Maradona radził mu: „Nie wracaj do kraju”. Zanim przyleciał do Francji, z trzynastego Atletico Mineiro zrobił drużynę walczącą o mistrza, ale w ostatniej kolejce nie było go na ławce, bo został zdyskwalifikowany. To jest cały on: wiecznie balansujący na krawędzi i zostawiający drużyny w chaosie. Teraz przynajmniej nie jest najgorzej: Marsylia ma pewny plac w Lidze Mistrzów i dwa miesiące okienka transferowego, żeby budować na nowo.
Relacje Sampaolego z Longorią nie zawsze były złe. Jeszcze wiosną razem latali do Mediolanu, żeby pooglądać derby i podyskutować na temat nowych piłkarzy. Gdyby faktycznie było tak źle, Argentyńczyk podziękowałby zaraz po ostatnim meczu sezonu. Chwilę potem wyjechał na wakacje, a gdy wrócił i zaczął napotykać mury, uczciwie przyznał, że dalsza współpraca nie ma sensu. Marsylia w ostatnich latach nie śmierdzi groszem. Większość transferów to majstersztyk Longorii, który lepi kadrę korzystając z wypożyczeń. Sampaoli rzucał nazwiskami typu Antoine Griezmann, Renato Sanches albo Justin Kluivert, chociaż wiedział, że żaden z nich nie jest możliwy. Przykładowy Sanches, jeśli miałby zmieniać klub, to bardziej na PSG.
Kadra OM w tej chwili nie powala na kolana. Mnóstwo pieniędzy poszło na to, by zaklepać sobie karty zawodników, którzy w tamtym sezonie byli wypożyczeni jak Cengiz Under albo Matteo Gundouzi. Nie udało się zatrzymać utalentowanego Boubacara Kamary, który na zasadzie wolnego transferu wybrał Aston Villę. Poza tym na razie cisza, co Longoria tłumaczy specyfiką rynku transferowego w Ligue 1. Trudno jest kupować w czerwcu, bo wtedy karty rozdają kluby z Anglii. Dopiero, gdy kasa z Premier League spłynie w dół, reszta może się porozglądać i to najlepiej w sierpniu, gdy można liczyć, że wpadnie jakaś okazja.
Niby to oczywiste, a jednak Sampaoli tych rozwiązań nie akceptował. U niego piłkarze potrzebują co najmniej dwóch miesięcy, by dopasować się do systemu. Uwielbia zaszczepiać automatyzmy, a w tym wypadku wrócił z wakacji i zastał tych samych graczy, którymi kończył sezon.
Podobno na wylocie był już w przedostatniej kolejce, gdy Marsylia przegrała z Rennes. Istniało wtedy ryzyko, że drużyna nie zagra w Lidze Mistrzów. Widać było zjazd, bo przecież nawet w maju napatoczyła się porażka z Lyonem (0:3).
To ostatnie zwycięstwo 4:0 nad Strasbourgiem i feta na Stade Velodrome diametralnie zmieniła nastroje. Każdy chciał wierzyć, że w nowym sezonie będzie jeszcze lepiej. Ale trzeba też pamiętać o jednym: Marsylia pielęgnuje niechlubny rekord dwunastu porażek z rzędu w Lidze Mistrzów. Wiosną następnego roku klub będzie obchodził trzydziestolecie wygrania finału z Milanem, a istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że w takim kształcie do tej wiosny nawet by nie dotrwał. Skończyłoby się jak za Andre Villasa Boasa, który przegrał pięć meczów, a po ostatniej klecę z Porto (0:3) przyznał, że Marsylia jest… „gówniana”.
Teraz to będzie problem Igora Tudora — zlepić drużynę w taki sposób, by znowu nie skończyło się „sezonem przejściowym”. Tak wygląda największy strach kibiców: zawsze, gdy udaje się coś małego zbudować, za chwilę budowla znowu się chwieje, a nowy szkoleniowiec marnuje rok na eksperymentowanie.
Plusem jest to, że Pablo Longoria zaraz po rezygnacji Sampaolego, błyskawicznie wyciągnął z kapelusza nowego przywódcę. Być może większe poruszenie zrobiłaby osoba Francesco Acerbiego, który typowany był w pierwszej kolejności, ale Tudor też nie brzmi źle. Jego Hellas Verona, gdzie przepracował ostatni rok, miał starannie wypracowany styl. Ludzie skazywali go na spadek, a zajął miejsce w górnej części tabeli z Giovannim Simeone w czołówce klasyfikacji strzelców.
Bramki 26-letniego Simeone są dobrą informacją dla Milika. Pokazują, że u Tudora w systemie 3-4-2-1 kluczową postacią jest napastnik, a środowisko obok musi być tak skonstruowane, żeby nawet przez moment nie był w drużynie obcym ciałem. Trudność relacji Milika z Sampaolim jest powszechnie znana. To też była jedna z głównych kości niezgody między byłym trenerem a Longorią, który półtora roku temu stawał na rzęsach, żeby Milika wyciągnąć z Napoli. Prezes Marsylii nie chciał słyszeć, że ktoś głośno deklaruje, że nie widzi Polaka w swoim systemie. Napięcie spotęgował wspomniany wcześniej przegrany mecz z Rennes, gdy ten przez 45 minut rozgrzewał się przy linii bocznej. Ostatecznie w ogóle nie pojawił się na boisku.
Poprzedni sezon wiele razy serwował nam podobne niespodzianki, a mimo to Milik we wszystkich rozgrywek uzbierał 20 bramek. Jak na to, że jesienią leczył kontuzje, a potem użerał się z pomysłami Sampaolego, trzeba to ocenić jak bardzo dobry wynik. Tuż przed tym jak poleciał na wakacje na Ibizę, Pablo Longoria powiedział mu, że w przyszłym sezonie liczy na niego w Lidze Mistrzów. Już wtedy sygnalizował, kto w tej układance odgrywa znaczącą rolę.
Tudor, który z racji wielu lat gry w Serie A, biegle mówi po włosku też powinien szybko znaleźć wspólny język z Milikiem. To będzie ciekawa obserwacja: patrzeć jak trener na fali wznoszącej dostaje lepsze zabawki niż w Veronie, przynajmniej sześć meczów w Lidze Mistrzów i kipiący energią Stade Velodrome. Jego asystentem będzie Mauro Camoranesi, mistrz świata z 2006 roku, który zebrał już doświadczenie w Meksyku, Argentynie i Słowenii. Dla niego Marsylia to również duży skok i podróż w nieznane.
Komentarze 0