Jeśli wracać do żywych, to właśnie w taki sposób. Mecz Liverpoolu z Manchesterem City przyniósł tylko jednego gola, ale momentami murawa na Anfield płonęła od tempa wydarzeń. I gdy kurz opadł, świętować mogli gospodarze. Bramka Mohameda Salaha daje nadzieję, że ten sezon nie jest jeszcze stracony.
Owszem, nie ma co przesadzać i twierdzić nagle, że The Reds wracają do wyścigu o mistrzostwo Anglii. Przed meczem tracili do Manchesteru City aż 13 punktów i zwycięstwo niweluje przewagę drużyny Pepa Guardioli do 10 oczek (a Liverpool ma jeszcze zaległe spotkanie). Ale wpływ takiej wygranej może być dla nich zbawienny.
Wprawdzie w Lidze Mistrzów odkuli się w efektowny sposób, wygrywając z Rangersami aż 7:1, ale nie ma dwóch zdań, że City to o wiele trudniejsze wyzwanie. Ponadto w Premier League – wyjmując rozbicie Bournemouth aż 9:0 – Liverpool przed niedzielnym hitem wygrał tylko raz, zremisował aż cztery mecze i dwa przegrał. Doszło nawet do tego, że Bournemouth było od niego wyżej w tabeli. A mimo otrzymywanych regularnie ciosów piłkarze Jürgena Kloppa potrafili się podnieść.
Niemiec miał przed tym meczem ból głowy z tym, jak zestawić defensywę, a ponadto kontuzji doznał najlepiej spisujący się zawodnik ofensywny Liverpoolu na początku, czyli Luis Diaz. To, na jaki wariant Klopp się tym razem zdecyduje, było niemałą zagadką. Ostatnio próbował ustawiać swój zespół w systemie 4-4-2, po tym jak pomysł sprawdził się w Lidze Mistrzów, ale już z Arsenalem (2:3) zupełnie nie zadziałał i trzeba było wymyślić coś innego. Z Manchesterem City przesunął więc Mohameda Salaha na środek ataku, a na bokach obudował go Roberto Firmino i Diogo Jotą w ustawieniu przypominającym 4-2-3-1. Egipcjanin z Rangersami zdobył hat-tricka w sześć minut po wejściu z ławki i wtedy dostał szansę właśnie jako dziewiątka, co podsunęło Kloppowi kolejną koncepcję. I tym razem wyszło lepiej niż z Kanonierami.
Salah miał w niedzielę kilka dogodnych okazji i mógł strzelić więcej goli, a już na pewno powinien zaliczać asysty, gdy nie dostrzegał lepiej ustawionego Joty, jednak należą mu się duże słowa uznania za postawę przy akcji bramkowej. Wszystko zaczęło się od interwencji Alissona i dalekiego wybicia, a potem Salah piruetem zgubił Joao Cancelo i pomknął na bramkę Edersona. W tej sytuacji już się nie pomylił i jak miało się okazać, rozstrzygnął to spotkanie.
To był mecz, w którym naprawdę nie brakowało niczego. Mogło paść więcej bramek i wtedy być może wynik bardziej by się "poniósł", ale kto oglądał ten mecz, ten nie może czuć się zawiedziony (o ile oczywiście nie kibicował City). Poziom hitu na Anfield pozwolił zapomnieć o tym, że Liverpool jest daleko za rywalami, choć Guardiola powtarzał przez cały tydzień, że w tych starciach tabela odchodzi na bok. Mieliśmy mnóstwo walki, znakomite tempo, okazje z obu stron i nie zabrakło też kontrowersji.
Guardiola szybko po meczu zaczął upominać się o niesłusznie jego zdaniem nieuznaną bramkę dla jego zespołu, wbijając szpilkę, że na Anfield takie decyzje to od kilku lat standard. Ale to jednak Klopp dostał od Anthony'ego Taylora czerwoną kartkę, gdy najpierw nakrzyczał na asystenta za nieodgwizdanie faulu, a później ironicznie wołał do siebie arbitra, gdy wiedział, że dostanie karę. Emocje aż kipiały i momentami robił się na boisku spory chaos, a wszystko to przy akompaniamencie ogłuszającego krzyku kilkudziesięciu tysięcy kibiców. Bywały już mecze Liverpoolu z Manchesterem City, gdy oglądaliśmy więcej goli, ale niedzielne starcie nie odbiegało od największych klasyków tej rywalizacji.
Z perspektywy gospodarzy ważne są jednak nie tylko trzy punkty, ale postawa poszczególnych zawodników. "Liczbowo" najbardzej pokrzywdzony jest Jota, który nie dostał od Salaha piłek, gdy znajdował się w idealnych sytuacjach, jednak poza tym dał drużynie dużo energii i nękał obrońców City. Portugalczyk wykreował cztery sytuacje kolegom, co było najlepszym wynikiem spośród uczestników tego spotkania i w bocznej strefie odnajdwał się bardzo dobrze. Jego uraz kolana z końcówki to dla Kloppa bardzo zła wiadomość i potencjalnie kolejny duży ubytek w ataku po Diazie.
Świetnie na prawej obronie spisał się też James Milner. 36-latek w zeszłym sezonie nie radził sobie w tym starciu z Philem Fodenem i kibice Liverpoolu mieli złe wspomnienia, gdy tylko zobaczyli go na tej pozycji w składzie, ale gdy przyszło co do czego, to weteran stanął na wysokości zadania. Nie zawiódł nie tylko najstarszy, ale również najmłodszy gracz w jedenastce, bo Harvey Elliott zupełnie nie wyglądał jak 19-latek, który po raz pierwszy w karierze mierzył się w Premier League z Manchesterem City.
W końcu też na pochwały zasłużył Joe Gomez, który pod nieobecność Joela Matipa i Ibrahimy Konate grał na środku obrony z Virgilem van Dijkiem. W ogóle defensywa Liverpoolu zagrał dobre spotkanie, nie dopuszczając Erlinga Haalanda do zdobycia bramki dopiero drugi raz w tym sezonie Premier League i ograniczając do ledwie kilku okazji. Świetnie zatrzymywał go Alisson, który był najlepszym zawodnikiem tego meczu, a Van Dijk wreszcie wyglądał jak lider obrony i biła od niego pewność siebie, której wcześniej brakowało. Jego bilans na Anfield? 69 meczów w Premier League i ani jednej porażki.
Najważniejsze jest jednak to, co ten mecz może dać Liverpoolowi w dłuższej perspektywie. Ta drużyna potrzebowała mocnego występu na tle silnego przeciwnika i mecz z Manchesterem City zapowiadał się na taki, który może albo całkowicie ją pogrążyć, albo dać potężnego motywacyjnego kopa. Oczywiście nadal są problemy z urazami i euforia szybko musi zamienić się w koncentrację na kolejnym celu, bo już w środę The Reds czeka spotkanie z West Hamem, ale po końcowym gwizdku widać było ulgę, jaką poczuli zawodnicy Kloppa.
Do czasu mistrzostw świata poza Młotami na rozkładzie ligowym są jeszcze Nottingham Forest, Leeds, Tottenham i Southampton. Poza starciem z drużyną Antonio Conte, we wszystkich pozostałych Liverpool będzie zdecydowanym faworytem. Teraz musi wykorzystać rozpęd po pokonaniu Manchesteru City i starać się o to, by strata już nie rosła. Tym bardziej, że punktem odniesienia nie jest tylko drużyna Guardioli, ale i prowadzący Arsenal (+14 nad LFC z meczem rozegranym więcej), a bardziej realistycznie czwarta Chelsea (+6). Uratowanie miejsca w Lidze Mistrzów powinno być planem minimum na resztę rozgrywek.
Klopp może pocieszać się również tym, że po mundialu gotowy ma być Diaz, którego reprezentacja i tak bierze w nim udziału, na turniej nie jadą Salah czy Robertson, a Trent Alexander-Arnold, patrząc na pozycję u Garetha Southgate'a, też nie powinien wrócić przesadnie zmęczony z Kataru. Druga część sezonu może się jeszcze ułożyć korzystnie, ale potrzebny był jakiś sygnał, że jeszcze nie wszystko stracone. I taki sygnał kibice Liverpoolu dostali w niedzielny wieczór na Anfield.
Komentarze 0