„Infinity Pool”: „Biały Lotos”, ale to niepokojący, brutalny i narkotyczny horror sci-fi (RECENZJA)

infinity.jpg
kadr z filmu "Infinity Pool"

Łatwo jest ich ze sobą porównywać. Związek ojciec – syn krzyżuje się tu z relacją uznany mistrz – obiecujący twórca autorskiego kina. Senior przez pół życia tworzył kino w estetyce skupionego na ciele horroru. Kino, które odraża i przeraża. U juniora obowiązuje zbliżona zasada, można się zastanawiać, czy znalazł w ojcu wzorzec do powielenia, czy reprezentuje własne autorskie ambicje. Prócz tematu ingerowania w ludzkie ciało i umysł, świata alternatywnej rzeczywistości i paranoicznej atmosfery, ich twórcze drogi łączy jeszcze jeden wspólny punkt. Na festiwalu w Berlinie swoje filmy David Cronenberg pokazywał dwukrotnie: Nagi Lunch i eXistenZ. Jego syn, Brandon, przywiózł w tym roku na Berlinale Infinity Pool. Film iście cronenbergowski.

Jak to jest być synem Davida Cronenberga; synem człowieka genialnego, którego horyzont jest rozleglejszy niż innych? Z upływem lat pewnie coraz trudniej. Niewiele wiadomo o dzieciństwie Brandona. W jednym z wywiadów mówił, że bywał na planach filmowych u ojca, ale nie widział w tym nic szczególnie dziwnego ani strasznego. Na pytania, jak na jego własną twórczość wpłynęły takie filmy jak Mucha czy Wideodrom, odpowiada wymijająco, unika definitywnych tłumaczeń, dystansuje się od porównań. Krytycy i dziennikarze doszukują się, rzecz jasna, paraleli między mną a ojcem, ale ja nie chcę zaprzątać sobie tym głowy. Robię rzeczy, które mnie interesują. Podążam za moimi impulsami – mówi.

Nie bez przyczyny bywa jednak zestawiany z ojcem. Debiutował w 2012 r. filmem Zaraźliwi, który pod wieloma względami jest czymś w rodzaju ucieleśnienia długiej tradycji rodzinnej; kontynuacji tego, z czym ludziom nazwisko Cronenberg się kojarzy. Najważniejszym wątkiem w filmie jest wątek handlu i obrotu zużytymi strzykawkami, które zawierają wirusy pobrane od chorujących celebrytów. Fani kupują szpryce po swoich idolach, żeby zbliżyć się do nich w sposób, o jakim wcześniej nie marzyli. Brandon wywleka wszystkie potworności związane z tym procederem na wierzch, epatuje paskudztwami, pokazuje obrazy matującego ciała w najdrobniejszych szczegółach – zbliżenia na igły wbijane w dziąsła i nozdrza, na opryszczki i krwotoki, to u niego norma. Łatwo wpaść na to, że całość została pomyślana jako aluzja i komentarz do panującego w Ameryce kultu celebrytów. Być może nawet zbyt łatwo. Na debiutującego reżysera posypały się krytyczne głosy – zarzucano mu, że jest to kino prowokujące tylko naskórkowo, zbyt mocno zadłużone w dziedzictwie wyniesionym z domu. Do tego canneńska premiera Zaraźliwych zbiegła się z premierą Cosmopolis Cronenberga seniora. Nie ma potrzeby mówić, która przyciągnęła większą widownię.

Potem była przerwa. Brandon zniknął na osiem lat. Do kina powrócił Possessorem, którym wspiął się na szczyt popularności. Najważniejsze myśli i pytania tego filmu krążą wokół zaawansowanej technologii, która pozwala włamać się do umysłów innych ludzi i przejąć kontrolę nad ich ciałami. Bohaterka – zawodowa zabójczyni na usługach tajnej organizacji – może dzięki temu likwidować cele czyimiś rękami. Kolejny na liście jest prezes największej firmy w Ameryce. To iście transhumanistyczna wizja – opowieść o zgubnym w skutkach dążeniu do ulepszania i wychodzenia poza naczelny porządek świata, poza ograniczenia umysłu i ciała człowieka, ale też o pułapkach współczesnego korporacjonizmu. Mimo wielu podobieństw Possessor nie jest prostą kontynuacją spuścizny, którą zostawił młodemu Cronenbergowi ojciec. Brandon, rzecz jasna, staje się na własne życzenie zakładnikiem tamtej tradycji, ale podchodzi do niej raczej inteligentnie i przekornie, stara się robić kino po swojemu, ocierając się przy tym o intrygujący poziom abstrakcji. Z bycia synem swojego ojca urósł w oczach widzów do rangi pełnoprawnego autora – ambitnego i bezczelnego.

A mimo osiągnięcia tej pozycji, trzeci film okazuje się być dla Brandona ostatecznym sprawdzianem wytrzymałości, przypieczętowaniem związku między nim a widownią. Test był w jakimś sensie zdany jeszcze przed premierą, gdy ogłoszono, że Infinity Pool będzie podpadać pod najwyższą kategorią wiekową NC-17 [tylko dla dorosłych], że to film pełen brutalnych scen, zbiorowych orgii i ekstazy. Nawiasem mówiąc, ojcowsko-synowskie koło znowu się domyka – podobnie ometkowany w 1996 r. został Crash: Niebezpieczne pożądanie w reżyserii Davida. Tymczasem, po ogłoszeniu amerykańskiej premiery Infinity Pool, rozpętała się burzliwa dyskusja, skazująca Brandona na kompromisy. Film wrócił z powrotem na stół montażowy, wyleciało z niego kilka rażących w oczy sekund (na ekranie nie przeszły genitalia i wytrysk), niektóre rzeczy zostały delikatnie podcięte i przyciemnione. Na Berlinale została pokazana jego wersja reżyserska. Nie mam jednak poczucia, by ten film był symbolem transgresji i przekroczenia przyzwyczajeń publiczności. Nie zmienia to faktu, że Infinity Pool skierowany jest do osób poszukujących wrażeń w kinie.

Poszukiwanie wrażeń, bodźców, podniety wydaje się zresztą podstawowym tematem tego filmu. Główny bohater, pisarz James Foster, spędza z żoną wakacje w luksusowym nadmorskim kurorcie. Akcja rozgrywa się w Li Tolqa, fikcyjnym kraju należącym do tzw. Trzeciego Świata, zasilanym przez dochody z turystyki, wszechobecną korupcję i mafijne układy. To, co tam widać, to pejzaż nierówności – biali i zamożni przyjezdni nawiedzają biednych miejscowych. Ci pierwsi mają, rzecz jasna, protekcjonalny stosunek do innych, mają też swoje roszczenia. W cenę drogich wakacji wchodzi poczucie bezpieczeństwa, bezkarności i klasowego uprzywilejowana. Na Li Tolqa wszystko jest na sprzedaż. I wszystko jest towarem. Płaci się nie tylko za pobyt, ale także za wszelkie zachcianki, do których system zaczyna się naginać. James dołącza do turystów, którzy chcą się z dala od domu wyszumieć, zaspokajając nienasycone fetysze, żądze, popędy, pragnienie mordu. Mogą za stosowną opłatą rabować i zabijać. Mogą kupić wykorzystywane w lokalnych rytuałach psychodeliki i inscenizować rozgrywające się w narkotycznej malignie orgie. Powstaje kluczowe pytanie, jak daleko posunie się człowiek, jeśli nie będzie musiał liczyć się z konsekwencjami swoich czynów? Czy podda się bestialskim, destrukcyjnym działaniom?

Z recenzji, które zdążyły się pojawić, wyczytałem, że Infinity Pool bywa nazywane The White Lotus, But for Sickos. To prawda. Znowu mamy do czynienia z historią, która dobitnie obnaża skalę nędzy i małości tych, którzy mają się za przybyszy z „lepszego” świata. Wokół tej kwestii zbudowana jest główna oś filmu, ale Cronenberg – nie oszukujmy się – niczego nowego nie odsłania, nie prowadzi widza do przesadnie odkrywczych i zaskakujących wniosków. Największy niedostatek Infinity Pool polega na tym, że w momencie, w którym się ukazuje, jest otoczony podobnymi narracjami, dlatego też nie wychodzi poza bon moty na temat znudzonych, zbyt oderwanych od rzeczywistości elit. Intelektualny ciężar nie jest więc mocną stroną tego filmu, na szczęście znane dobrze tematy zostają tu przynajmniej oryginalnie przerobione przez pryzmat wyobraźni autora. Główną zaletę stanowi styl Brandona, który buduje świat z mocnych kolorów i świateł, wprowadza nieoczywiste pomysły inscenizacyjne i rekwizyty wpisane w określone imaginarium. Nie brakuje w tym odwagi i szaleństwa: jest nieskrępowana przemoc, są jatki splecione z narkotycznym seksem i momenty odrealnienia na granicy koszmarów sennych. Do tego dochodzi jeszcze historia spod znaku sci-fi o fałszowaniu rzeczywistości, o sobowtórach, o klonowaniu.

No i jest też on – Alexander Skarsgård, który, podobnie jak Brandon, poszedł w ślady ojca i przejął po nim schedę. Na premierze w Sundance aktor pojawił się z obrożą na szyi, idąc jak pies na smyczy. To dosyć wymowne, bo w Infinity Pool zamienia się w przerażone dzikie zwierzę, dosłownie i w przenośni. Cronenberg miał zresztą świetny pomysł, by obsadzić go w głównej roli. Skarsgård potrafi połączyć przeciwstawne żywioły, pogodzić drapieżność z wyciszeniem, wybuchowość z wycofaniem. Ta cała amplituda emocji to wypisz wymaluj James Foster – zmęczony pisarz w kryzysie, któremu w życiu brakuje silniejszych bodźców i który pojechał na wakacje w odległe kraje, by walczyć z twórczą blokadą i rutyną. Infinity Pool to w gruncie rzeczy film o facecie, w którym jest sporo napięcia i niezaspokojenia.

Infinity Pool ogląda się świetnie, prawdą jest również, że znakomicie i arcyniepokojąco wypada tu Mia Goth, która zalicza w ostatnim sezonie na gruncie kina grozy wspaniałego hattricka (razem z X i Pearl Ti Westa). Dla mnie jednak tour de force Brandona Cronenberga pozostaje ciągle Possessor, opowieść o transhumanistycznej przyszłości, ale też w sposób przewrotny o transpłciowości, otwierająca w widzach szczelinę do różnych refleksji i eksperymentów myślowych. W Infinity Pool brakowało mi tego rodzaju rozbudzenia dyskusji i więcej pola do interpretacji. Finałowa myśl, idąca za tym filmem, to ruch w stronę pewnej oczywistości: turyści po wszystkim rozjeżdżają się do swoich domów, planują zobaczyć się w tym samym miejscu w przyszłym roku. Niewiele zostaje poza obrazem elit niereformowalnych, na wieki zacementowanych w swojej bańce.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Mateusz Demski – dziennikarz, krytyk, bywalec festiwali filmowych. Pisze dużo o kinie na papierze i w sieci, m.in. dla „Przekroju”, „Przeglądu”, „Czasu Kultury” i NOIZZ.pl. Ma na koncie masę wywiadów, w tym z Bong Joon-ho, Kristen Stewart, Gasparem Noé i swoją babcią.
Komentarze 0