Miarą sukcesu Jurgena Kloppa jest zameldowanie się w trzecim finale Ligi Mistrzów w ciągu pięciu lat. Na początku maja jego Liverpool cały czas jest w grze o wszystkie trofea, a to najlepiej pokazuje, na jaki poziom niemiecki menedżer wyniósł klub z miasta Beatlesów. Skromny Villarreal pierwszą połową na Estadio de la Ceramica zaprzeczył, jakoby jego obecność w półfinale Champions League była hańbą dla tych rozgrywek. Nie można jednak rywalizować z maszyną wyznaczającą trendy bez klasowego bramkarza, gdy Geronimo Rulli nawiązuje do najgorszych meczów Lorisa Kariusa. Nie można też zatrzymać Liverpoolu, gdy Luis Diaz zmienia oblicze meczu, a drużyna wchodzi na najwyższe obroty. Pierwszy finalista Ligi Mistrzów po prostu zasłużył, by zagrać na Stade de France.
To miała być zwykła formalność, a w przerwie na Estadio de la Ceramica musiało być gorąco w głowie Jurgena Kloppa. Unai Emery przypomniał światu, że jeśli ktoś wymieni go w piątce najlepszych taktycznie trenerów globu, nie musi myśleć o wariatkowie. Znany detalista i pasjonat planowania zdołał jeszcze odwrócić losy dwumeczu, mimo że wyjeżdżał z Anfield z dwubramkową stratą. Pierwszą połowę rozegrał niemal perfekcyjną. Czarowali bohaterowie zupełnie nieoczywiści, bo bramki zdobywali Boulaye Dia ściągnięty ze Stade Reims czy odrzucony przez Valencię Francis Coquelin. Przy obu trafieniach asystował 33-letni Étienne Capoue, który uważa, że Unai Emery na nowo nauczył go futbolu po trzydziestce. Warto dodać, że to odrzutek z angielskiego Watfordu, na którego podpisanie ostatecznie nie zdecydowała się drużyna z Walencji, więc wylądował w pobliskim Villarrealu. Do przerwy hiszpańska Ostrołęka wierzyła, że odwraca losy historii i zapisuje na jej kartach jedną z największych remontad w dziejach, aż wujek Klopp wcisnął guzik stop.
Przede wszystkim przyznał się do pomyłki z wystawieniem Diogo Joty i natychmiast zamienił go Luisem Diazem, który nie zna podstawowych słówek po angielsku i z pewnością nie zna również hasła adaptacja. To niesamowite, jak mając elementarne braki w komunikacji wpasował się do maszyny niemieckiego menedżera. Gdyby nie Kolumbijczyk ściągnięty zimą z Porto, Liverpool nie odzyskałby kontroli w takim stopniu, a wręcz nie zgniótłby rywala w kilka minut. Ponownie zaczęło się dziać na stronie Juana Foytha, chociaż po tym spotkaniu absolutnie największe pretensje należy mieć do Geronimo Rulliego. Argentyńczyk rozgrywa taki sezon, że Argentyna poważnie powinna pomyśleć o zabraniu go na mundial, lecz nadal był najmniej pewną personą w jedenastce Emery’ego. Nie można myśleć o finale Ligi Mistrzów z bramkarzem, który ma takie kłopoty przy wychodzeniu do górnych piłek i który piąstkuje większość uderzeń. To była elektryka wysokich napięć. I objawiła się, kiedy dwukrotnie rywale umieścili mu piłkę między nogami. Najbardziej Emery może żałować, że puścił takie uderzenie Fabinho, które dało Liverpoolowi nowe życie. A kiedy Rulli przekalkulował przy wyjściu do Sadio Mane i niemal dał rywalowi trzeci bramkę, wiedzieliśmy, że mentalnie jest już zniszczony.
Można zagrać perfekcyjną połowę rewanżu z Liverpoolem, ale to za mało, aby myśleć o finale. Nie kiedy mówimy o tak doskonale naoliwionej maszynie, która cały czas ma prawo myśleć o poczwórnej koronie. Puchar Ligi Angielskiej już mają. Teraz tylko czekać na finał Champions League, finał FA Cup oraz gonić Manchester City na ostatnich metrach Premier League. Mohamed Salah wprost przyznał, że najważniejszy mecz sezonu wolałby rozegrać z Realem Madryt, bo potencjalnie byłoby im łatwiej niż z piłkarzami Pepa Guardioli. Przed sezonem już można było zakładać, że Liverpool oraz City mają najpoważniejsze drużyny na całym świecie. Że to nowa rywalizacja na noże między Barceloną i Realem. Oni tylko potwierdzili, że mają sufit najwyżej i mogą dojechać do końcu sezonu na niesamowitej dynamice. Bo to druga połowa na de la Ceramica była prawdziwą twarzą Liverpoolu, a nie wcześniejsze pomyłki Robertsona.
Jurgen Klopp zabrał drużynę Liverpoolu z niebytu i przyzwyczaił do grania w finale Ligi Mistrzów. Ten pierwszy raz w Kijowie robił to z Lorisem Kariusem, Dejanem Lovrenem, Adam Lallaną czy Emre Canem, dzisiaj mówimy już o drużynie znacznie dojrzalszej, szybszej i bardziej kompleksowej. Można się do niej dorwać na chwilę, ale nie można jej stłamsić na dłuższym dystansie, o czym właśnie przekonał się Villarreal. On i tak napisał genialną, niespodziewaną historię, mimo że jego maksem w przyszłym sezonie może być Liga Konferencji i o to musi się martwić w najbliższych tygodniach. To cały czas siódma drużyna LaLiga i chociaż może zagrozić każdemu, i tak wycisnęła maksimum z tej Ligi Mistrzów. Nie można mówić, że taki półfinalista to wstyd, skoro ma mniejszy budżet niż chociażby Burnley. Może nie miał romantyki Ajaksu Amsterdam ani Monaco, ale i tak dał się zapisać jako wspaniały kopciuszek. Na gigantów nie ma jednak mocnych – Jurgen Klopp funkcjonuje na zupełnie innych narzędziach, niż Unai Emery.
Niemiec czeka na swój czwarty finał Champions League, chociaż cieszył się na walenckiej prowincji, jakby właśnie awansował do pierwszego. Pod tym względem zrównał się z menedżerami pokroju Sir Aleksa Fergusona, Marcelo Lippiego czy Carlo Ancelottiego. Dopiero co przedłużył kontraktem z Liverpoolem, bo gdzie indziej miałby szukać szczęścia, skoro nie na Anfield? Tam przez lata zupełnie odmienił tożsamość drużyny z miasta Beatlesów i zbudował jeden z dwóch najbardziej fascynujących projektów świata. Zatopienie Żółtej Łodzi Podwodnej wobec tego wydawało się formalnością. Jego Liverpool już jest częścią historii, ale jak bardzo jaskrawa ona będzie, zdecydują właśnie majowe spotkania. Na stole trzy puchary do podniesienia, a jeden już czeka w gablocie. Gdyby Klopp podpisał się pod 4 tytułami w jednym roku, osiągnąłby wszystko. Na razie jest o jeden triumf od Champions League, jeden triumf od FA Cup i jeden punkt za Manchesterem City w lidze. Obywatele to ich nemezis, ale rodzina Kloppa też wywołuje powszechny strach. Klopp podpisał nową umowę, gdzie nie chciał podwyżki, ale chciał lepszych wynagrodzeń dla całego swojego sztabu szkoleniowego. On sam wie, że dotyka sufitu, tylko pytanie, ile wyzwań pozostawi sobie jeszcze na kolejne lata. Może zostać zapamiętany za kilka dekad jako ten zdominowany przez City, a może wyrzeźbić w masowej wyobraźni, że to on stał się numerem jeden, a nie Guardiola.