Z łatkami już tak jest, że jak raz się przyczepią, to potem ciężko je zerwać. Debiutancki album w majorsie jest jednak znakomitą okazją, by przynajmniej spróbować – a w przypadku Miłego zrobić to całkiem skutecznie.
Jak już wiecie z naszego wywiadu, Atezeciok jest facetem, który całkiem twardo stąpa po ziemi. Nie zmienia to jednak faktu, że ostatnie miesiące może spokojnie przyrównać do życia we śnie, w którym spełnia się niemal wszystko.
Kontrakt płytowy, featuringi u jednych z najpopularniejszych raperów w grze, wreszcie debiut, na który mocno czekano... Jest super, więc o co nam chodzi? O to, że nim Czarny Swing rozlał się po Polsce, wiele osób miało pewne wątpliwości co do niego jako rapera i potencjału jego twórczości. Te argumenty powinny je rozwiać.
To chyba najpoważniejszy zarzut, jaki wysuwa się pod adresem dawnego członka Mordor Muzik. Nikt rzecz jasna nie odmawia mu skilla w pisaniu linijek czy lataniu po bitach, za to zarówno (nie tak znowu liczni) przeciwnicy jego tracków, jak i umiarkowani fani mówią, że uprawia stylowy, ale jednak bardzo autotematyczny rapping. Nie da się ukryć - na przestrzeni całego albumu widać wyraźnie, że krąg tematyczny nie jest szeroki. Wypada przy tym jednak zauważyć, że Ruski Rok to liryczne wyjście ze strefy komfortu, polegającej na rzucaniu wersów tworzących luźny zbiór, bez ambicji nawet szczątkowego storytellingu. Jasne, na tym sączącym się jak melasa bicie nie mamy do czynienia ze skomplikowaną opowieścią, lecz jest to sprawna miniatura z raperskiego łajzlajfu, doprawiona refleksyjnym udziałem Knapiniego.
Przez długi czas ludzie zachodzili w głowę, co tak naprawdę stało się z charakterystycznym składem eksplorującym nieoczywiste brzmienia. Dzięki naszemu wywiadowi sytuacja się wyjaśniła (na tyle, na ile było to możliwe bez wchodzenia w osobiste sprawy), a kolejne ruchy wydawnicze Miłego mogły sugerować, że ten ma w planach odcięcie się od stylistyki grupy. Zarówno dyktafon, jak i Deadline czy single nie były już tak skrajnie brytyjskie jak mordorowe tracki, ale na Czarnym Swingu mamy utwory będące czytelnym powrotem do wiadomego stilo. Najważniejszy z nich to Brud, który pod względem brzmienia i pomysłu prezentuje się jak spadkobierca Metali Ciężkich z 2015. Przez składanie i wordplaye czuć w tym ducha nawet nie tyle kolektywu z Gingerem i Majkim, ile Wuzeta.
Czy to brytyjski lot Mordoru, czy klasyczny, lokalny dyktafon, czy też może rozbujany Deadline... Niewątpliwie dotąd wybory artystyczne ATZ-a w niewielkim procencie spotykały się ze stylistykami, które akurat wiodły prym w grze. Nie oznacza to jednak, że już przed przesłuchaniem Swingu wiemy, czego powinniśmy się spodziewać (a raczej czego na pewno nie). Przykład? Chaos, czyli kawałek, którego bit mógłby spokojnie trafić do któregoś z polskich traperów. Jest tu cykacz, są gęste adliby, mamy też słodkie dźwięki i zbłąkany flet w tle. Na – nomen omen – tle całości można to uznać za swoisty easter egg, ale fakt jest faktem. Nie ma go jeszcze na yt, ale na innych serwisach - już tak.
Tym oto sposobem dochodzimy do twierdzenia, które jeszcze do niedawna byłoby najtrudniejsze do obalenia – o ile człowiek nie chciał wyjść na fantastę, perorującego bez braku jakichkolwiek przesłanek. Największym hitem Miłego pozostaje siłą rzeczy Dawaj na parkiet, ale wygląda na to, że przy odpowiednich wiatrach dawny track mógłby zostać zluzowany nie przez wspomniany wcześniej Chaos, lecz Rytm. Ten kawałek jest wręcz idealny do tego, by za jego sprawą gospodarz wypromował własną ksywę w oczach i uszach postronnych podczas letniego festiwalu, a także wprawił w ruch nogi w licznych klubach. Flow chodzi w nim jak maszynka do robienia szumu, a wpadający w house podkład dopełnia dzieła. Nawet jeśli się tak ostatecznie nie stanie, wypada to odnotować.