Bayern i Borussia w lecie zupełnie inaczej podeszły do tematu zastąpienia Roberta Lewandowskiego i Erlinga Haalanda. Ich bezpośrednie starcie pokazało, że w ataku czasem lepszy rydz niż nic.
Tak wiele miejsca i czasu poświęcono minionego lata dyskusjom o tym, jak Bayern Monachium poradzi sobie bez Roberta Lewandowskiego, że aż czasem można było zapomnieć, że Borussia Dortmund też straciła przed sezonem całkiem dobrego środkowego napastnika. Przerażająco dobre wejście Erlinga Haalanda do Manchesteru City pokazuje dobitnie, z jak niemożliwym zadaniem musieli się zmierzyć działacze Borussii Dortmund. Bo kogoś takiego nie dałoby się zastąpić, nawet mając do dyspozycji wszystkie pieniądze świata. A przecież wicemistrzowie Niemiec poruszają się na półce cenowej w okolicach trzydziestu milionów euro. Nie było więc możliwości, by po odejściu monstrualnego Norwega w ich ataku nie pojawiła się wyrwa.
Nawet po dwóch miesiącach od rozpoczęcia sezonu kwestia środkowych napastników dwóch czołowych niemieckich drużyn nadal dominuje narrację. Bo sobotni “Der Klassiker” znów dolał paliwa tej dyskusji. Bayern i Borussia do zadania zastąpienia największych gwiazd podeszły zgoła odmiennie. Monachijczycy, wiedząc, że nikogo tak dobrego, jak Lewandowski nie zdołają tego lata znaleźć, zdecydowali się podnieść ogólny poziom drużyny i poprzestawiać w niej akcenty. Postawili na większą ruchliwość i nieprzewidywalność w ataku, po raz pierwszy w historii Bayernu wchodząc w sezon bez typowego lisa pola karnego w składzie. Dortmund kalkulował inaczej. Nie mogąc mieć równie dobrego napastnika, jak w poprzednim sezonie, postanowił zatrudnić słabszego. Tam również zakładano wprawdzie, że z Karimem Adeyemim, szybką i przebojową gwiazdką Red Bulla Salzburg oraz Donyellem Malenem i Marco Reusem, można zbudować ciekawy, wymieniający się pozycjami atak, ale działacze i trener zdecydowanie chcieli mieć w kadrze również opcję zagrania z typowym snajperem. Pozyskanie za 31 milionów euro Sebastiena Hallera z Ajaksu Amsterdam nie dawało nadziei, że w Dortmundzie znów będzie grał pokoleniowy talent w ataku. Ale dawało, że na szczycie drużyny będzie ktoś żyjący ze strzelania goli.
Borussia przed tym samym dylematem musiała stanąć jednego lata dwa razy. Haller nie zdążył bowiem rozegrać ani jednego oficjalnego meczu, gdy zdiagnozowano u niego raka jądra. Zamiast trenować, musiał się poddać chemioterapii. W Dortmundzie na pierwszym planie stawiali oczywiście zawodnika jako człowieka i starali się udzielić mu pełnego wsparcia w trudnym życiowo momencie. Ale w którymś momencie musieli też bez żadnych sentymentów pomyśleć o sobie. Bo na dwa tygodnie przed startem sezonu znów okazało się, że nie mają typowego środkowego napastnika. Wprawdzie do regularnej gry już w poprzednim sezonie przebierał nogami Youssoufa Moukoko, jeden z największych talentów niemieckiego futbolu i najmłodszy strzelec gola w historii Bundesligi, ale opierać nadzieje klubu tego formatu na 17-latku byłoby jednak mocno ryzykowne. Zwłaszcza że on też, choć ma niewątpliwy snajperski nos, jako piłkarz mierzący mniej niż 180 centymetrów nie do końca wypełnia parametry klasycznej współczesnej dziewiątki. Już Haller był zejściem o kilka półek względem Haalanda. Sytuacja rynkowa wymuszała na Borussii zejście tym razem kilka półek względem Hallera. Czyli już zdecydowanie poniżej poziomu, na którym Dortmund zwykle szuka napastników.
AKT DESPERACJI
Sięgnięcie w tej trudnej sytuacji po 34-letniego Anthony’ego Modeste’a z Kolonii było aktem desperacji. Francuz miał wprawdzie za sobą sezon, w którym strzelił 20 goli i sensacyjnie katapultował swój zespół z okolic strefy spadkowej do Ligi Konferencji Europy oraz wnosił doświadczenie blisko dwustu meczów, oraz osiemdziesięciu bramek w Bundeslidze, ale jednocześnie był piłkarzem zbyt jednowymiarowym, jak na Borussię Dortmund. W Kolonii była pod niego ustawiona cała taktyka, jego koledzy mieli za zadanie trafić go w głowę w polu karnym. To przyniosło zaskakująco dobre efekty, mimo ewidentnych braków szybkościowych oraz technicznych napastnika. Nie było też pewności, czy ten sezon to nie był łabędzi śpiew Modeste’a. W poprzednich latach wyglądał raczej na wrak piłkarza. Przez cały sezon 2020/21 nie strzelił ani jednego gola, od wyjazdu do Chin w 2017 roku trafił do siatki łącznie tylko 21 razy w cztery lata. Steffen Baumgart spektakularnie przywrócił go do żywych, ale żeby wrzucać do drużyny mającej ambicje gry w fazie pucharowej Ligi Mistrzów kogoś, kto przez całą karierę nie rozegrał nawet jednego meczu w europejskich pucharach? Wydawało się to mocno karkołomne.
DRUŻYNA RZEMIEŚLNIKÓW
Borussia ostatecznie miała więc w kadrze dwóch napastników, z których jeden wydawał się trochę za stary, a drugi trochę za młody. A żaden nie wydawał się na tym poziomie być żadnym atutem. Nowy trener Edin Terzić też zmienił więc akcenty. Drużyna, która przez lata słynęła na całą Europę z fascynującej ofensywy i zbyt częstego zapominania o obronie, stała się bardziej bandą ciężko pracujących rzemieślników. Dortmund zaczął wygrywać mecze po 1:0. Zaskakująco często oddawał inicjatywę rywalom i ustawiał na swojej połowie, przesuwając się i biegając za piłką. Miewali oczywiście zawodnicy Borussii pojedyncze momenty magii, ale stali się raczej zespołem bazującym na solidności. Sześć razy w pierwszych miesiącach sezonu zachowali czyste konto. Stracili tylko dziesięć goli w pierwszych dziewięciu kolejkach. Przytrafiły im się epizody nonszalancji, z których słynęli w poprzednich latach, jak wtedy, gdy w meczach z Werderem i Kolonią wypuszczali prowadzenie, ale przeniesienie środka ciężkości w kierunku własnej bramki było nie do przeoczenia.
OBCE CIAŁO W ATAKU
Z napastników bardziej sprawdził się ten bardziej utalentowany, a mniej doświadczony. Moukoko wydawał się bardziej kompatybilny z szukającymi kombinacyjnej gry Judem Bellinghamem, Reusem czy Julianem Brandtem. Strzelając zwycięskiego gola z Schalke, jeszcze przed 18. urodzinami został derbowym bohaterem. Choć dostawał mniej minut od Modeste’a, przynosił więcej konkretów. Francuz w bardzo wielu meczach wyglądał jak ciało obce. W drużynie Dortmundu brakowało kogoś, kto obsługiwałby go dośrodkowaniami tak, jak robili to w Kolonii Florian Kainz czy Benno Schmitz. Zawodnicy otaczający go w Dortmundzie w pierwszej kolejności myślą raczej o dryblingu, ścinaniu akcji do środka i kończeniu ich samemu, a nie o posyłaniu dośrodkowań w pole karne. Francuza można więc było często oglądać sfrustrowanego, że znów nie został dostrzeżony przez partnerów. W jedenastu meczach we wszystkich rozgrywkach udało mu się wydusić tylko jedną bramkę.
BŁĘDY BRAMKARZA
Także dlatego cała Signal-Iduna Park wpadła w aż tak wielką euforię w piątej minucie doliczonego czasu meczu z Bayernem. W tym jednym wepchnięciu piłki głową z kilku metrów przez Modeste’a zawierało się tak wiele rzeczy, które w ostatnich miesiącach i latach Borussii nie wychodziły. Bardzo długo ten mecz wyglądał jak klasyczny hit Bundesligi ostatnich sezonów, czyli dużo dymu przed meczem, ale mało ognia na boisku. Dortmundczycy wyglądali solidnie i sprawiali wrażenie, że podjęli walkę, ale dwa skuteczne strzały Bayernu z dystansu zepsuły zabawę. Gdyby w bramce Borussii był Gregor Kobel, podstawowy bramkarz, a nie Alexander Meyer, jego 31-letni zmiennik, który do zeszłego sezonu stał między słupkami Jahna Ratyzbona w 2. Bundeslidze, pewnie przynajmniej jedno z tych uderzeń zostałoby zatrzymane. To też wpisywało się do scenariusza z ostatnich lat, w którym Borussia bardzo rzadko mogła zagrać z Bayernem w najsilniejszym składzie, bo zawsze musiała walczyć z jakimiś wewnętrznymi problemami. Najczęściej z kontuzjami. Gdyby Sadio Mane trafił głową do pustej bramki na 3:0 po świetnej kombinacji Joshui Kimmicha z Leonem Goretzką, światło w Dortmundzie zgasłoby już po godzinie gry.
PRZEKOMBINOWANA OBRONA
Tym razem Borussia nie dała się jednak złamać i nie zniechęciła się, w miarę jak jej wysiłki nie przynosiły oczekiwanych efektów. Zmiany, których dokonał Julian Nagelsmann, trochę rozregulowały defensywę gości. Alphonso Davies musiał zejść w przerwie po starciu z Bellinghamem, a Anglik miał szczęście, że nie wyleciał w tej sytuacji z boiska. Mathijsa De Ligta trener Bayernu zdjął po godzinie, przy stanie 2:0, by nie ryzykować, że otrzyma drugą żółtą kartkę. W efekcie w trakcie meczu obrona zmieniła się aż na trzech z czterech pozycji: na lewej obronie za Daviesa grał Josip Stanisić, do środka za De Ligta poszedł przesunięty z prawej Benjamin Pavard, za którego przy linii grał Nouassir Mazraoui. To on nie upilnował Modeste’a w ostatniej akcji meczu. Inna sprawa, że w tej sytuacji Bayern przegrał we własnym polu karnym liczebnie. W doliczonym czasie gry musiał sobie radzić w dziesiątkę po dwóch żółtych kartkach Kingsleya Comana. Wycieczka bramkarza Meyera w pole karne rywala jeszcze zwiększyła liczbę dortmundczyków do pilnowania. A najbardziej wysunięty w ostatnich minutach Leroy Sane niespecjalnie uczestniczył w grze defensywnej. W ostatnich dramatycznych minutach bramki Manuela Neuera broniło więc dziewięciu Bawarczyków przy jedenastu atakujących gospodarzach.
DER KLASSIKER GODNY NAZWY
Nie byłoby jednak tak dramatycznej końcówki, gdyby kilkanaście minut wcześniej życia w Borussię nie tchnął Moukoko, który strzelił gola w kolejnym ważnym meczu. Dobrym podaniem obsłużył go Modeste, a całą akcję napędził stoper Nico Schlotterbeck, który potem wspaniale asystował przy drugim golu. Nowi ludzie, którzy zaliczali dość trudne wejście do Borussii, uratowali ją akurat w decydującym momencie. Przerwanie serii siedmiu kolejnych porażek z Bayernem, pierwsze od szesnastu lat odrobienie dwóch bramek straty do tego przeciwnika i utrzymanie go na tym samym poziomie punktowym ma pewnie większe znaczenie dla mentalności Borussii niż dla losów rywalizacji na szczycie Bundesligi w tym sezonie. Ale dortmundzka dusza, po latach upokorzeń doznawanych z rąk większego konkurenta, niczego nie potrzebowała bardziej niż potwierdzenia, że wiarą i walką do końca można, nawet mając słabszych piłkarzy, sprawić, że Oliver Kahn na sekundę na trybunie VIP wścieknie się jak w czasach, gdy był jeszcze nieobliczalnym bramkarzem, a nie statecznym prezesem. Bo dawno już mecz z Borussią Dortmund nie był dla ludzi Bayernu powodem do złości. I w tym sensie “Der Klassiker” wreszcie był godny swojej nazwy.
Komentarze 0