Chociaż i tak bywa bardzo ciekawie. Jak wtedy, kiedy Belmondo wyszedł na scenę z marynarzem.
Wiele się mówi o jakości hip-hopowych koncertów, nie zawsze przychylnie. Mimo dynamicznego rozwoju rynku i popytu, który szybuje pod stratosferę, wiele występów pozostawia sporo do życzenia. Granie pod mp3, brak hypemana, dukanie obok bitu - to się zdarza częściej, niż powinno. I owszem, wahadło tego, co dzisiaj uważa się za udany koncert, wychyliło się w stronę energii i wygrzewu, w przeciwieństwie do tradycyjnych kryteriów idealnego technicznego wykonania. Tak naprawdę ostatecznym wyznacznikiem tego, czy koncert się udał, jest satysfakcja publiczności. A ta chce przede wszystkim usłyszeć ulubione bangery, dać upust energii, czy pójść w młyn i stracić rozum.
Nie ma w tym nic złego, według takich kryteriów funkcjonuje wielu współczesnych artystów. Rap, choć na tle wielu innych stylistyk muzyki popularnej jest wciąż dość młody, ma już swoje lata. Ewolucja jego formy scenicznej jest powolna, wciąż króluje forma DJ + raper(ka), często bez żadnej wydumanej produkcji. To może być zgodne z jakimś pierwotnym, organicznym duchem rapu, efektem ławkowego czy ulicznego rodowodu. To w żadnym wypadku nie jest przytyk w stronę tradycyjnej formy występów. Ta sprawdza się doskonale w wielu przypadkach, szczególnie jeśli chodzi o artystów i artystki, gdzie surowość jest elementem autentyczności. Ale czasami chciałoby się więcej - szczególnie na tym poziomie popularności, stopniu biznesowego rozwoju i w miejscach, w których rap zastąpił pop, czy wprost tym popem się stał. W tym szukaniu nowej formuły koncertu pojawiły się kolejne pomysły - to performance, czy występy z zespołem. Mamy już wiele udanych realizacji w każdej z tych kategorii.
Ślepnąc od świateł
Zacznijmy od produkcji. Na razie próżno szukać nad Wisłą wielkich, konceptualnych widowisk w rodzaju ASTROWORLD Travisa Scotta czy wizji na miarę Kanyego Westa. Ale o solidną oprawę dba np. PRO8L3M i to może być standard, do którego powinny dążyć duże projekty przy swoich trasach. Czasami wystarczą ciekawe światła, czy kilka elementów scenografii lub wizualki. A jednak, na polskich scenach próżno szukać artystycznych logówek (pomijając to, kto w ogóle zadbał, żeby takie logo mieć), światła często leżą w gestii osób organizujących koncert (powszechny efekt: wielobarwny kociokwik), scenografia to jakaś abstrakcja. Szkoda, bo jest sporo rapu, który operuje narracją, a nawet filmowością. Wizualne pogłębienie scenicznego show tylko wzbogaciłoby takie występy. Oczywiście w grę wchodzi kwestia kosztów, ale pewne inwestycje są po prostu warte świeczki.
W ramach poszerzenia formuły część raperów sięga po instrumentalne zespoły. To jest jakiś pomysł, ale niesie ze sobą ryzyko wypłaszczenia pierwotnych numerów. Sprytna aranżacja to klucz do sukcesu, szczególnie ważny jeśli chodzi o nowoczesne wałki - głupio by było zamieniać potężny bas z 808 na zwykłą perkusję, a dzieje się to nagminnie. Oglądając niedawno występ Lowpassu poczułem ogromną różnicę - jednak nawet jeden instrument potrafi wprowadzić powiew świeżości. Szczególnie instrument tak rapowy, jak bas.
Chłopiec z gitarą
Coś, co znamy z bardziej artystycznego świata, a co również trafia na rapowe sceny, to performance. Bartuś 419, czy Koza od dawna kombinują z formatem. Szczególnie ten drugi testował różne rozwiązania, czy to recytując poezję, czy siejąc soniczny terror rodem z Wixapolu. Zresztą te hard style’owe próby z klubowych parkietów przesiąknęły do hip-hopu już dawno, i to na mainstreamowym poziomie. Czy mówimy o Klubowych Tymka, czy o różnych wariactwach Żabsona lub White’a, wiele w tym odświeżającego wygrzewu. Natomiast przykładów na kreatywne dekonstruowanie formuły rapowego koncertu dostarcza Belmondziak. Oniemiałem, kiedy na festiwalu Soundrive wyprowadził zipka z gitarą, przebranego za marynarza. Zabrzmiał riff z Iron Mana Black Sabbath, a potem Młody G zakrzyknął: zróbcie hałas dla Kapitana Gitary! Raper miał wiele ciekawych wrzutek, pozdrawiał m.in. przeciwmgielnego buczka i Metro Boomin, rapował liroyową Scoobiedoo Yę, chłopak z gitarą wrócił na kolejny numer. Całość miała vibe artystycznego performance’u, nie koncertu. W zasadzie to nie dziwne, bo Hewra i Mobbyn już dawno robiły sobie jaja z występów, np. puszczając na nich YouTube. Jedni są zachwyceni, inni uważają, że to skandal. Podobnie było z odbiorem koncertu Belmondziaka i chyba o to chodzi, żeby wywoływać emocje u odbiorcy. Nawet jeśli są negatywne - nie ma nic gorszego, niż wzruszenie ramionami.
Polski rap wpadł w poczucie komfortu na wielu poziomach. Nic dziwnego - kasa płynie, publika jest zadowolona, ludzie słuchają i lubią tę muzykę. Ale czasami chciałoby się poczuć ambicję, przesunięcie granic, szczególnie, że nasi raperzy i raperki są do tego zdolni, a pionierskie czasy gatunku były na tym zbudowane. Koncert to wspaniała platforma interakcji z publicznością, zaprezentowania swojej twórczości w formie innej, niż na płycie. I nawet jeśli to różnica zawierająca się w niuansach, warto o nią powalczyć. A poza tym - wciąż czekamy na polską trasę na miarę ASTROWORLD.