Nie umrzeć przed rodzicami i poprowadzić córki do ołtarza. Nie malować brwi kredką. Nie ukrywać straconych szesnastu kilogramów dodatkowym swetrem. Móc w końcu spojrzeć na siebie w lustrze. Gianluca Vialli, człowiek po dwóch chemioterapiach, rok temu nie uwierzyłby, że za chwilę będzie częścią ćwierćfinału Euro 2020.
Jeśli Włosi znowu zagrają na Wembley, to nie ma rady: przed oczami wyświetli mu się finał Pucharu Europy z 1992 roku. Vialli prawie trzy dekady nie może przepędzić tych demonów. Roberto Mancini i reszta jego sztabu nie chcą już słyszeć o dogrywce z Barceloną i strzale Ronalda Koemana w 112. minucie meczu. Sampdoria później już nigdy nie była tak wielka. Mancini nigdy nie zagrał więcej z Viallim. Ale ta przyjaźń trwa i, jak mówią Włosi, jest głębsza niż morze. Znają się cztery dekady, razem przetrwali piekło, razem dowodzą dziś Italią i znowu mkną na Londyn.
Cokolwiek się stanie, ta scena zostanie z nimi na zawsze. Vialli po golu Chiesy w meczu z Austrią nie wytrzymał, przeskoczył barierki i wpadł w ramiona Manciniego. Zrobili to tak autentycznie, jakby znowu grali razem w Genui. Mancini zawsze był tym, który na boisku szukał Viallego. Vialli z kolei nigdy nie miał lepszego asystenta.
Dzisiaj stoi z boku jako członek sztabu, a obok są jeszcze Alberico Evani, Giulio Nuciari i Fausto Salsano, też piłkarze tamtej drużyny. Jest nawet łysy Attilio Lombardo, który został talizmanem, jak niegdyś Fabien Barthez we Francji na mundialu w 1998 roku. Leonardo Bonucci przed każdym meczem całuje go w głowę. Jeśli Włosi wygrają jeszcze trzy mecze — bohaterów drugiego planu nie trzeba będzie daleko szukać.
NIECHCIANY TOWARZYSZ
Vialli jest po dwóch chemioterapiach. Cały czas żyje w obawie, że to kiedyś wróci. Wystarczy zwykła gorączka albo ból głowy i od razu pojawia się myśl: „On znowu tu jest”. Tamtego dnia, latem 2017 roku, zaczęło się od ukłucia w okolicach łydki. Cały czas słyszał, że to tylko nerw kulszowy. Innym razem, że to przepuklina. A potem znowu nie spał sześć tygodni i tracił na wadze. Próbował specjalnych terapii z tlenem i ozonem. Ale kiedy ból z łydki przeniósł się też na plecy, zadzwonił do Gigiego Buffona, by ten dał mu namiary na sprawdzonego ortopedę w Mediolanie.
Był już wtedy na skraju wyczerpania. Pusty w środku. Łkający w najmniej spodziewanych momentach dnia. Dalej chciał przychodzić do studia Sky, choć rankiem zdarzały mu się nudności i wymioty. To wtedy zaczął nosić dodatkowy sweter, by ukryć stratę wagi. Coraz częściej dostawał pytania, czy wszystko jest w porządku. Przyrzekł wtedy sobie, że zrobi wszystko, by zatuszować słabość. Nie chciał litości.
Był przecież Gianlucą Viallim, legendą włoskiej piłki, napastnikiem, który na poziomie klubowym wygrał wszystko. Ma w gablocie dwa Puchary Zdobywców Pucharów, Ligę Mistrzów, Puchar UEFA, zwycięstwa w ligach i trzy lata w Anglii, która dopiero w jego czasach zaczęła otwierać się na prądy z zagranicy. Vialli był częścią tych zmian. Po latach napisał nawet książkę „Italian Job”, pokazującą różnice kulturowe między włoską a angielską piłką.
Gabriele Marcotti, współautor opowieści, jest kolejną osobą, która długo nie słyszała o chorobie Viallego. Dopiero napisanie kolejnej pozycji „Goals”, o tym, jak przezwyciężyć raka trzustki, otworzyło mu oczy na tę piekielną drogę. Vialli mówi wprost: „Daję ci historię, żebyś nigdy nie zwątpił”. Opowiada o żółtych karteczkach z cytatami, które rozsiane po mieszkaniu dawały mu zbroję. Dziękuje żonie za to, że była, gdy rano otwierał oczy. „Rak jest niechcianym towarzyszem podróży. Dosiada się do ciebie i musisz zrobić wszystko, żeby kiedyś się tobą znudził” - mówi Vialli.
PŁACZ W ŁAZIENCE
Kiedyś spytał swojego onkologa, profesora Cunninghama: „Czy pozytywne myślenie ma faktycznie aż tak dużą moc?”. Cunningham, fan Chelsea odpowiedział, że większą, niż by sobie wyobrażał. Od tej pory szli razem w tej podróży. Trzy tabletki rano, trzy wieczorem. Chemioterapia. Radioterapia. Wyniszczająca droga, trwająca osiem miesięcy. A potem powrót i kolejna runda leków.
Vialli mówi, że nigdy nie jesteś tak blisko siebie, jak w chwili próby. Nie patrzył na statystyki, ile ma szans na przeżycie. Dobrze wie, jak liczby w piłce bywają zgubne. Wykorzystał ten czas, by znaleźć przestrzeń w sobie samym. Dużo czytał. Medytował. Polubił pisanie pamiętnika na komputerze. Gdy tylko mógł, wkładał sweter i szedł do studia Sky, żeby dalej czuć się jak dawniej.
W pierwszych miesiącach nie mówił córkom o swojej chorobie. W kolejnych to one same malowały mu brwi kredką i robiły makijaż, by w telewizji był „tym samym dawnym Gianlucą Viallim”. Czasem chował się w łazience i płakał. Tak bardzo czuł się ciężarem dla innych.
„Od razu postawiłem sobie cele krótkie i długie. Krótkie to chemia, radio, operacja i wakacje na Sardynii, żeby nie bać się pokazać swojego osłabionego ciała. Długie to nie umrzeć przed rodzicami i zabrać córki do ołtarza” - mówił Vialli w rozmowie z „La Repubblica”.
Jego dramat jest też jednym z wątków niedawno wyemitowanego dokumentu „Sogno Azzuro” o kadrze Manciniego. Widać w nim pasję i zaraźliwość uśmiechu. Ogromną wdzięczność za to, że znowu może pracować i to jeszcze w gronie przyjaciół, z którymi równo 30 lat temu w nieprawdopodobnych okolicznościach wygrywał mistrzostwo Włoch.
Serie A miała wtedy Milan z Van Bastenem i Gullitem. W Napoli grał Maradona. Ale to mała „Sampa” z Pagliucą w bramce i twardym jak cegła Vierchowodem zmiotła wszystkich. Vialli i Mancini nazywani byli „bramkowymi bliźniakami”. Stanowili wizytówkę tamtej ekipy, a dziś pchają wózek dalej. Widok dawnych piłkarzy Sampdorii stojących przy ławce podczas Euro i śpiewających „Fratelli d'italia” jest dowodem silnych fundamentów grupy i pięknej przyjaźni. Vialli dopiero w grudniu 2019 roku po 17 miesiącach chemioterapii usłyszał, że w jego organizmie nie ma śladów nowotworu.
CANZONE DEL SOLE
To był mecz z Polską w Lidze Narodów, listopad w Reggio Emilia. Vialli pierwszy raz od 2002 roku, gdy był trenerem Watfordu, usiadł na ławce rezerwowych. Kilka tygodni wcześniej dostał telefon od Manciniego: „Chcę, żebyś był z nami”. Podczas kolacji zaśpiewał „Canzone del Sole” Lucio Battistiego, balladę słońca, pieśń o miłości, którą po powrocie do zdrowia chciał szerzyć i zarażać innych. Włosi szybko wychwycili scenę, jak w meczu z Polakami chwyta piłkę wyrzuconą na aut, całuje i odrzuca na boisko. Chwilę później oglądamy „Tiki-Talię”, gol Berardiego zakończony serią ponad 30 podań. Włosi od tego momentu grają być może najpiękniej w Europie, a za wszystkim stoi sztab, który poszedłby za sobą w ogień.
Przyjaźń Viallego z Mancinim to fenomen. Pierwszy — syn milionera z branży budowlanej, chłopak wychowany w pałacu z 60 pokojami. Drugi — syn stolarza i pielęgniarki, były ministrant, całe dnie spędzający w kościele. Pierwszy raz spotkali się w Coverciano, mając 14 lat. Już wtedy mówiono, że jest między nimi chemia, jakby znali się 40 lat. Gdy po latach spotkali się w Sampdorii, właściciel klubu Paolo Mantovani był tak zafascynowany tym duetem, że nazwał swoje psy Roby i Luca. Razem mieszkali na zgrupowaniach w hotelu Astor, razem zawsze zamawiali to samo spaghetti alla bucaniera, co jeszcze bardziej podkreślało mit genueńskiej przyjaźni.
PUCHAR JAK BALON
Nawet traumy mieli podobne. Legendarny turniej Italia 1990 to kontuzja Viallego i zero minut Manciniego. Dwa lata wcześniej razem grali na Euro 1988. W przegranym półfinale z ZSRR (0:2) Vialli nie strzelił gola, a Mancini został zdjęty w 46. minucie. To ciągle w nich siedzi. Niby razem wygrywali wszystko, a jednak pod szyldem Azzurich cały czas gnieździ się niedosyt.
Vialli lubi wracać do przeszłości. Wyciąga wnioski z porażek, ale też umie celebrować chwile, które stworzyły jego legendę. W kwietniu 2020 roku opowiadał w „La Repubblice”, jak wielkim ciosem była dla niego pandemia w jego ukochanej Lombardii. Jak bardzo świat się wtedy skurczył i że siedząc w domu, nagle zaczął oglądać stare mecze Juventusu. Wie, jak to jest wygrać wielką imprezę. „Puchar Ligi Mistrzów? Niby jest ciężki, ale gdy masz go już w rękach, jest jak piórko. Wygląda jak balon, boisz się, że zaraz odleci!” - śmieje się.
Pandemia i choroba nauczyły go, by nawet w najgorszym piekle szukać rzeczy albo ludzi, których można się złapać. Nigdy nie tracić nadziei. Nie być samolubnym. Spędzać czas z rodziną. Być aktywnym w życiu córek, które za chwilę wejdą w dorosłość i które ciągle chce poprowadzić do ołtarza. Ten punkt na liście celów jest nawet wyżej niż wygranie Euro. O tym drugim jeszcze niedawno nawet nie był w stanie marzyć.
