
Dziś obchodzi 39. urodziny i trudno jest nam w to uwierzyć, mając w pamięci tego słodkiego cherubina z N'SYNC. Przecież to było wczoraj?
Nie wczoraj, a blisko ćwierć wieku temu. Od tej pory Justin nagrał kilka bardzo chwalonych albumów solowych, ale ten ostatni nie cieszył się takim uznaniem jak poprzednie. Pierwszy zgrzyt na nienagannej powierzchni?
Niby tak, a jednak nie. Przedstawiamy jego drogę na szczyt wraz z drogowskazami dla potencjalnych naśladowców: róbcie tak, a będzie wam dane.
1. Zacznijcie karierę w programie dla młodzieży
Popularny w latach 90. Klub Myszki Miki to fenomen; ileż ten program wypuścił gwiazd! Britney Spears, Christina Aguilera, Ryan Gosling, Keri Russell i oczywiście Timberlake. Jako 12-latek prezentował się tak, jak na powyższym klipie.
Czy warto było ganiać przez jeden sezon po scenie przed milionami telewidzów? Oczywiście, że tak. Po pierwsze: to tam Timberlake'a wypatrzył Lou Pearlman, twórca boysbandu N'SYNC. Po drugie: widzowie i słuchacze zapamiętali jego twarz. Po trzecie - jakby nie patrzeć, dzięki Klubowi powstała jedna z najlepszych, a na pewno najważniejsza piosenka Justina. Ale o tym za chwilę.
2. Dołączcie do paździerzastego zespołu i róbcie tam za maskotkę
Boysbandy - jeden z najbardziej absurdalnych wytworów lat 90., zaraz obok Fiata Multipla. Niby N'SYNC mieli wszystko, by zapracować sobie na miano pokoleniowego bandu nastolatek, problem tkwił jednak w tym, że byli drudzy. Rzutki Lou Pearlman rok wcześniej wypromował Backstreet Boys i to oni na początku 1996 roku święcili tryumfy na całym świecie, podczas gdy Justin i jego czwórka kumpli musieli najpierw podbijać rynek europejski. W najtisach często zdarzało się, że to Stary Kontynent przecierał szlaki gwiazdom pop; wyobraźcie sobie Bruno Marsa, który przed rozbiciem banku nagród Grammy musiałby odbębnić obowiązkową trasę po polskich miastach, niekoniecznie wojewódzkich. To nie żart i teraz trzymajcie się mocno: Justin Timberlake i jego N'SYNC w czerwcu 1997 roku zagrali dla fanów w Warszawie, Poznaniu, Gliwicach i Elblągu.
Nostalgia to jedno, ale powiedzmy sobie szczerze: N'SYNC (przynajmniej w pierwszej fazie kariery) byli strasznie ciency. W latach 90. o wiele popularniejsi i muzycznie ciekawsi od nich byli Backstreet Boys, Spice Girls, a pewnie nawet i All Saints. W każdym szanującym się boysbandzie musiał istnieć wyraźny podział: najstarszy, czyli lider, dwóch z charakterystycznymi twarzami, jeden, o którego istnieniu nikt nie pamiętał, no i najmłodszy - ulubieniec dziewczyn. W Backstreet Boys kimś takim był Nick Carter, w N'SYNC - Justin Timberlake. Aha, taka ciekawostka, lider N'SYNC, Chris Kirkpatrick, jest starszy od Andrzeja Dudy.
3. Nagrajcie dobrą płytę i rozpowiadajcie światu, że dojrzeliście
W piłce nożnej paradoksalnie najlepiej ma trener, który przychodzi na ratunek drużynie okupującej ostatnią pozycję w tabeli. Uda się - wszyscy będą nosić go na rękach. Nie uda się - zawsze można powiedzieć, że z tego zespołu i tak nie szło więcej wycisnąć. I coś podobnego przydarzyło się Timberlake'owi. Po rozpadzie N'SYNC w 2002 roku Justin zgromadził wokół siebie imponujące grono współpracowników - The Neptunes, Timbalanda, Scotta Storcha, Janet Jackson czy duet Clipse - i nagrał Justified, album o którym 15 lat później Billboard napisał: najbardziej ikoniczna płyta stworzona przez artystę, który kiedyś był członkiem popowego bandu. Trzeba to powiedzieć otwarcie: faktycznie Justified jest świetnym krążkiem, natomiast sam fakt, że jej autorem był kojarzący się wówczas raczej z przypałem Justin Timberlake, tylko podbił jej odbiór.
Tu powstaje pytanie: jakim cudem tak wielkie nazwiska chciały nagrywać z Timberlake'em? Pamiętajmy, że N'SYNC może i nie byli za dobrzy, ale w 2001 roku potrafili jednak wykręcić kosmiczny wynik blisko 1 900 000 sprzedanych egzemplarzy albumu Celebrity. Zapomnielibyśmy dodać: tylko w pierwszym tygodniu dystrybucji. W grę wchodziły olbrzymie pieniądze i jeszcze większe audytorium, a poza tym Justin skusił ich wizją transformacji z popowca w ambitnego wokalistę r'n'b.
I jeszcze obiecane wyjaśnienie związane z Klubem Myszki Miki: podobno nie byłoby Cry Me A River, gdyby nie nieudany związek Justina z dawną koleżanką z programu, Britney Spears.
4. Nagrajcie drugą płytę i ustalcie nowe reguły gry
Nie tylko my uważamy, że FutureSex/LoveSounds to jeden z najlepszych albumów w historii muzyki pop, a porównania do Thrillera Michaela Jacksona wcale nie są aż tak na wyrost. Timberlake z Timbalandem i innymi producentami (m.in. Rickiem Rubinem) w 2006 roku stworzyli dzieło monumentalne, ambitne, eksperymentalne, ale i zaraźliwie wręcz przebojowe. Charakterystyczny, surowy klawisz (m.in. Summer Love) to znak rozpoznawczy tego krążka, a sam Justin zmężniał, zyskał rockowego pazura (w tamtym okresie słuchał głównie gitar) i, co tu dużo mówić, z chłopaczka śpiewającego o utraconej miłości stał się tryskającym testosteronem samcem alfa, przewijającym przede wszystkim o seksie.
5. Zróbcie sobie przerwę i wróćcie z kolejnym dojrzałym krążkiem
Przez blisko siedem lat odpoczynku od nagrywania kolejnego albumu Justin Timberlake skupił się na karierze aktorskiej. Niestety bez specjalnych sukcesów; owszem, w Social Network brawurowo wcielił się w postać założyciela Napstera Seana Parkera, ale jego inne filmy były słabe. Guru miłości? To tylko seks? Dopóki piłka w grze? Miś Yogi? No błagamy. Swoją drogą nigdy nie przestaniemy się dziwić, czemu świetni wokaliści łapią nagle ambicje przeszczepienia własnego talentu na zupełnie im obcy świat kina. Tak jakby próby Michaela Jacksona czy Prince'a nie były dla nikogo przestrogą.
Co innego 20/20 Experience, czyli wydany w 2013 roku album, będący środkowym palcem wystawionym w kierunku wiodącego wówczas radiowego popu spod znaku Davida Guetty. Miał Timberlake kaprys nagrywać płytę, na której większość utworów ma powyżej 7 minut - kto mu zabroni. Utwory były eleganckie, ale skomplikowane, zaskakujące wielopłaszczyznowym aranżem, udanie żeniące klasyczny funk, soul, jazz czy swing, a sam Justin zaprezentował się światu jako Frank Sinatra XXI wieku - bez broni, ale w idealnie skrojonych garniturach od Toma Forda. Mówimy o płycie, choć 20/20 Experience to wydawnictwo dwupłytowe, jednak ten drugi krążek zawierał po prostu sesyjne odrzuty. A te mają do siebie to, że z zasady są słabsze od regularnego materiału.
6. Zróbcie sobie kolejną przerwę i wróćcie z jeszcze dojrzalszym krążkiem
Pora na podsumowanie: w tym tkwi fenomen Timberlake'a. To on ustala zasady i robi wszystko inaczej, niż doradziliby mu PR-owcy. Przy każdym kolejnym albumie dokonuje mniejszej lub większej wolty stylistycznej i promuje go słowem-klucz: dojrzałość. Na Man of the Woods owa dojrzałość objawia się w nowym wcieleniu Justina - zakochanemu w żonie i dziecku, który jak jakiś borowy dziad zasuwa po lasach we flaneli i pośród listowia usiłuje odnaleźć odpowiedź na pytanie o to, jak żyć. I podejrzewamy, że za nic ma krytykę o emocjonalność tego krążka - taki miał akurat kaprys, to nagrał. A porażka w oczach dziennikarzy muzycznych tylko przybliży go do normalnego odbiorcy i pokaże, że nawet jemu zdarzają się wtopy.
Coś jeszcze? Tak, Justin Timberlake to przede wszystkim kapitalny wokalista. Jakby nie patrzeć, to chyba jest najistotniejsze.