Choć zaraz "stuknie" mu czterdziesty rok życia, to już może uważać się za emeryta. Przeszedł wiele ścieżek – od utalentowanego siatkarza, przez niedoszłą karierę naukową, skończywszy na roli trenera mentalnego największych gwiazd polskiego sportu. Mistrz świata z reprezentacją siatkarzy z 2014 roku Jakub Bączek w długim wywiadzie przestawia psychologiczną perspektywę sportu i życia.
Do czego w pracy trenera mentalnego przydaje się doświadczenie siatkarskie? Jaką rolę w sukcesie z 2014 roku odegrał kabaret? Czy można poradzić sobie z hejtem? Dlaczego marzenia się nie spełniają? Wszelkie powyższe wątpliwości rozwiewa jeden z największych specjalistów od treningu mentalnego w naszym kraju.
*****
Michał Winiarczyk: Rozmawiam z czterdziestoletnim emerytem?
Jakub Bączek: I tak, i nie. Z jednej strony styl życia wskazuje, że nie robię już nic zawodowo. Większość czasu spędzam w domu, w podróżach lub na golfie. Parę lat temu przyznałem sobie prawo do „nicnierobienia”, czyli do tego, by nie pracować. Niedawno jednak zatęskniłem za dawnym trybem. Wziąłem udział w kilku projektach. Jeden z nich dotyczył sportu. Można podsumować, że dziś trochę pracuję, ale uważnie zwracam uwagę na to, by nie zajmowało to więcej niż pięćdziesiąt procent kalendarza.
Jak ważny jest sport w twoim życiu?
On nadaje mu pewną treść. Dostarcza przyjemności, ale też rozwoju. Towarzyszy mi silne pragnienie samorealizacji na wielu obszarach. Kiedy gram w golfa i widzę, że każdego miesiąca potrzebuję mniejszej liczby uderzeń, by zakończyć pole, to czuję się fajniej, bo dostrzegam, że idzie mi lepiej. Ten progres – lepsze wyniki – poprawia samopoczucie. Sport to też szkoła życia. Uczy godnie przyjmować porażki, wygrywać, zachowując pokorę czy ćwiczyć, kiedy nam się nie chce. Pozwala na wypracowanie nawyków, które przydają się wszędzie.
A jeśli skupimy się wyłącznie na siatkówce?
Mnie i siatkę nadal łączy wielka przyjaźń. Mam pojedynczych klientów z reprezentacji Polski, a niedawno do jednego z projektów zatrudniłem Vitala Heynena. Siatkówka jest blisko, aczkolwiek już w nią nie gram. Znacznie łatwiej jest wyskoczyć samemu na golfa niż skrzyknąć dwanaście osób w jedno miejsce. Powody logistyczne sprawiły, że siatka prywatnie dziś jest na dalszym planie.
Ten sport to jednak spora część twojego życia. Jako junior zdobyłeś mistrzostwo Polski. Jakbyś opisał siebie jako siatkarza?
Myślę, że byłem niezły, ale miałem problemy z psychiką. To nie jest zbieg okoliczności, czym zajmowałem się w następnych lata życia. Pamiętam, że w tamtych czasach czołowym zawodnikiem reprezentacji był Dawid Murek. Miał nietypową specyfikę ataku po prostej przez bark. Wyskakiwał jakby miał atakować po przekątnej, ale gdy zauważył lukę w bloku, to potrafił obrócić bark tak, by się w nią wstrzelić. W BBTS-ie Włókniarzu Bielsko-Biała byłem pierwszym, który zaczął go naśladować. Muszę przyznać, że dobrze mi to wychodziło. Co więcej, sporo osób zapamiętało mnie właśnie z tego powodu. Dziś to już nie jest nic dziwnego, ale w latach 90, w świecie juniorów, takie ataki stały się moim znakiem rozpoznawczym.
Co się stało, że nie zagrałeś z Murkiem w kadrze?
Paradoksalnie nie miałem do niego daleko. Ocierałem się o reprezentację Polski B z Michałem Winiarskim czy Mariuszem Wlazłym. Swoje zrobiły studia. Wciągnęły mnie, a uczyłem się z dala od domu. Poza tym mocno pobolewało kolano, a wtedy na poziomie juniorskim nie za bardzo można było liczyć na opiekę lekarską. Z czasem krok po kroku coraz mniej myślałem o siatkówce, a więcej o świecie akademickim. Pojawiło się w głowie marzenie o doktoracie. Chciałem zostać wykładowcą, naukowcem. To przeważyło i w końcu poświęciłem się w pełni temu celowi.
Skończyłeś wychowanie fizyczne i pedagogikę. Wiem też, że miałeś w życiu epizod jako trener siatkarek.
Prowadziłem zespół MUKS Cieszyn mniej więcej w latach 2005-2007. Łączyłem studia na dwóch kierunkach z trenowaniem dziewczyn. Jak na warunki klubu mieliśmy spore sukcesy. Do dziś pamiętam jak wklepaliśmy BKS-owi Bielsko-Biała, gdzie w tamtym okresie, pod wodzą państwa Leszczyńskich, ten klub rządził w rywalizacji młodziczek w Polsce. Choć mieliśmy mniejsze argumenty sportowe, to psychicznie i zespołowo byliśmy tamtego dnia lepsi.
Szkoleniowcy często mówią, że dobry trener musi być też dobrym psychologiem. Doświadczenie pracy z siatkarkami nie stanowiło inspiracji do późniejszej działalności jako trener mentalny?
Pracując w Cieszynie, nie dysponowaliśmy wielkimi talentami, które jeździły na zgrupowania reprezentacji. Naszą bronią okazało się to, że każdy potrafił stać za każdym. Zawsze towarzyszyło nam dobre samopoczucie. Podczas meczów przeważnie nie pękały przed żadnymi rywalkami, które z góry stawiano w roli faworytek. Wtedy nie wiedziałem, że po części robię coś, czym za kilka lat będę zajmował się profesjonalnie. Pojęcie trenera mentalnego wydało mi się obce. Wychodziłem z założenia, że po prostu wykonuję pozasportową część pracy trenera siatkarskiego. Dziś jeszcze lepiej pamiętam sceny z treningów, gdzie przygotowywałem dla dziewczyn ćwiczenia wzmacniające pewność siebie. Czasem nawet nie musiały się przebierać, bo dawałem im zadania niewymagające aktywności fizycznej.
Kiedy zdałeś sobie sprawę, że możesz zostać trenerem mentalnym na stałe?
Na decyzję o pójściu w tym kierunku złożyło się wiele małych czynników. Głównie polegało to na tym, że ni stąd, ni zowąd ktoś zaczął mi się zwierzać albo przychodził po poradę. Gdyby to były koleżanki ze studiów, to uznałbym to za naturalną kolej rzeczy, bo spędzamy ze sobą dużo czasu. W tym gronie znajdowały się jednak osoby, które teoretycznie nie powinny tego robić. Mam tu na myśli wykładowców, rodziców czy ludzi odnoszących sukcesy. Zastanawiałem się, dlaczego proszą mnie o poradę, skoro sami osiągnęli więcej niż ja. Te małe historie w końcu sprawiły, że zacząłem się zastanawiać: „A może powinienem zając się motywacją?”. Dzięki studiom, które też mocno mnie zainspirowały, doszedłem do wniosku, że może mógłbym zostać człowiekiem, który będzie pomagał innym wygrywać w sporcie.
Nie doskwiera ci brak wykształcenia psychologicznego?
Oczywiście, że doskwiera. Co więcej, ten brak jest mi dosyć często wypominany przez konkurencję. Nieraz słyszałem historie, że ktoś życzliwy, kto walczył o kontrakt w tej samej kadrze narodowej, lubił mi w ten sposób wbić szpilkę, nieładnie zaatakować. Z jednej strony rozumiem te zarzuty, z drugiej mam na to wytłumaczenie. Spędziłem pięć lat na studiach magisterskich, bo to były studia dzienne. Do tego pięć lat na wychowaniu fizycznym i trzy na filozofii. Częściowo uczyłem się równolegle, ale gdyby to podsumować, to wychodzi na to, że spędziłem trzynaście lat na dziennych studiach. Powiem to wprost – mi się już nie chce w tym wieku iść na kolejne studia, uczyć przez następnych pięć, a wraz ze specjalizacją to z siedem osiem lat. Skończyłem podyplomówkę z psychologii sportu. Gdybym rozmawiał dziś z Kubą z początków studiów, to oczywiście powiedziałbym mu, żeby zrobił też psychologię (śmiech). To się za mną ciągnie i myślę, że krytycy będą ten temat podejmować do końca mojej kariery zawodowej.
Jakie atrybuty powinien mieć dobry trener mentalny? Wielokrotnie mówiłeś, że bardzo ważną cechą jest doświadczenie.
Z pewnością to wielka zaleta. Zanim jednak rozwinę swoją odpowiedź, powiem o tym, co nie tworzy dobrego trenera. To nie dyplom robi z człowieka świetnego psychologa sportu. Znałem osoby, które miały „papier”, a zarazem kochały atencję i za każdym razem chciały opowiadać „insiderskie” informacje. To wyklucza budowę zaufania.
Dobrego trenera cechuje duża sympatia, szacunek i empatia do ludzi. Kreatywność, bo psychologia to nie matematyka czy nauki przyrodnicze. Tutaj często trzeba eksperymentować. Coś, co działa na jedną osobę, niekoniecznie zadziała na drugą. Dodałbym jeszcze determinację, bo musisz cały czas się uczyć. Co chwile dowiadujesz się, że w słowniku psychologa dane słowo nie powinno już funkcjonować albo że nastąpiła nowa sytuacja zewnętrzna, która drastycznie wpływa na zawodnika na przykład Covid. Mógłbym jeszcze wspomnieć o poczuciu humoru. Może brzmi to banalnie, ale naprawdę pomaga rozładować napięcie.
Nie bez powodu zapytałem o aspekt doświadczenia. W rozmowie z „Zatoką Piękna” powiedziałeś o teoretykach: „Może są elokwentni i sprawni w wywieraniu wpływu, ale jak mogą mnie nauczyć mentalności bogactwa, skoro sami jeżdżą Fiatem Pandą?”.
Tu chodzi o wiarygodność. Znacznie łatwiej jest pracować z kimś nad tematem, który sam przeszedłeś. Masz dobre odniesienie. Gdybym miał dzisiaj zainwestować w nieruchomość, to wolałbym, żeby doradzał mi ktoś, kto kupił ich wiele, niż człowiek, który dziesięć lat temu kupił dla siebie kawalerkę. Świat się zmienił, a jego wiedza jest jednorazowa. Nie czułbym się pewnie komfortowo. Podobnie jest w treningu mentalnym. Warto pracować z ludźmi, którzy współodpowiadali za sukcesy innych sportowców.
Jak zmienił się wizerunek trenera mentalnego przez ostatnie lata?
Jest jeszcze dużo do poprawy, ale uważam, że zmieniło się wiele na plus. Oglądając transmisje telewizyjne regularnie słyszę takie słowa jak „mental”, „głowa”, „pewność siebie”, „przegrali w szatni”. Jestem często zapraszany do mediów jako ekspert od treningu mentalnego. Stanowi to sygnał, że ludzie są tym zainteresowani. Kolejna rzecz to rosnące liczby w firmie. Sprzedajemy więcej książek, szkoleń, kursów. Mam też znacznie więcej obserwujących w mediach społecznościowych. Kluczowy jest także wzrost zapytań od samych sportowców. Coraz więcej z nich różnymi kanałami odzywa się do nas.
Chciałbym iść w kierunku profesjonalizacji tej branży. Niedawno wprowadziłem kodeks etyczny trenerów mentalnych oraz superwizję, czyli wizytę supervisora – osoby, z którą trener mentalny będzie mógł dyskutować na temat sesji. W mojej firmie są również rozdzielone ścieżki edukacyjne na trenerów pracujących w sporcie oraz biznesie. Chcemy być jak branża psychoterapeutów, która ma znacznie większe doświadczenie, choć to my teraz rozwijamy się szybciej.
Nadal jednak funkcjonuje pejoratywna opinia o „coachach”, że to samoistni mędrcy, którzy tylko prawią, że jesteś zwycięzcą i możesz wszystko.
Nie skończyłem studiów coachingowych, więc nie mogę się określać mianem coacha. Ale faktycznie słowo „coaching” ma dwa rozumienia. Pierwsze to specjaliści po studiach akredytowanych przez ICF, którzy cały czas się kształcą i podpadają pod kodeks etyczny. Drugie to właśnie nawiedzone osoby krzyczące do kamery na YouTube. Twierdzą, że jak podskoczysz dziesięć razy przy lustrze, to zostaniesz zwycięzcą. To jest niestety kłopot dla całej branży. Nie chciałbym być z takimi osobami kojarzony. Na obronę powiem, że w każdej dużej grupie również psychologów znajdziesz jednostki wybitne, grupy osób przeciętnych i jednostki – nazwijmy to wprost – nawiedzone. Szkoda wrzucać wszystkich do jednego wora, ale nie dziwie się ludziom, że czasem tak definiują rynek coachingowy.
„Coaching” ma dwa rozumienia. Pierwsze to specjaliści po studiach akredytowanych przez ICF, którzy cały czas się kształcą i podpadają pod kodeks etyczny. Drugie to właśnie nawiedzone osoby krzyczące do kamery na YouTube.
Wspomniałeś wcześniej, że w firmie macie oddzielne ścieżki dla trenów pracujących w sporcie oraz w biznesie. Czym się one różnią?
Podzieliłem studia na dwie części z tego powodu, by na jednych rozmawiać o przekonaniach sportowców, a na drugich o przekonaniach ludzi biznesu. Przekonania są inaczej zdefiniowane. W sporcie panują przekonania typu: „to będzie trudny mecz”, „nie jestem w najlepszej kondycji”. Mowa tu o sytuacjach związanych ze spotkaniami, zawodami, turniejami itp. Z kolei w pracy musimy walczyć z nastawieniem typu: „bez sensu delegować, ja to szybciej zrobię, niż jej wytłumaczę” albo „na pewno nie zdążymy w tym czasie”. Te przekonania bardzo mocno będą definiować nasze zachowania. Jak sportowiec czy menadżer ma takie myśli w głowie, to się nimi nakręca i zaczyna w nie wierzyć. Człowiek, który będzie uważał, że ludziom nie można ufać, będzie w życiu codziennym zachowywać się nieufnie.
Niedawno rozmawiałem z trenerem Marcelo Fronckowiakiem, który mówił mi, że trudno mu się dostosować do pracy z nową generacją, bo ta siedzi głównie w Internecie. Dawniej współpracowałeś ze swoimi rówieśnikami, dziś twoi klienci to osoby urodzone na przełomie tysiącleci. To spore wyzwanie dla trenera mentalnego?
Ja uważam to bardziej intrygujący i ciekawy trend, aniżeli kłopotliwy. Pracując z milenialsami muszę pamiętać, że to pokolenie urodzone w dobrobycie – w Polsce, gdzie towary były normalnie dostępne w sklepach, a większość domów miała Internet. Oni mają naturalne kompetencje do życia w cyberprzestrzeni, bo praktycznie od zawsze mogli je trenować. Rozmawiamy o pokoleniu, które ma fasadową arogancję, roszczeniowość i pewność siebie. Tymczasem precyzyjne badania wskazują, że z ich pewnością siebie nie jest tak dobrze, jak oni okazują to na zewnątrz. Być może dlatego, że od zawsze towarzyszył im komfort, to ta pewność nie miała się gdzie wykształcić. Nie ukrywam, milenialsi to dziś kluczowi klienci.
Ile razy miałeś sytuację, w której obraz sportowca znany ci z telewizji kompletnie różnił się od tego poznanego osobiście podczas wizyty?
Dla mnie to już jest normalka. Nie spodziewam się, że ujrzę tego samo człowieka, którego oglądałem w wywiadach. Wiem jednak, jaki szok potrafi wywołać dla postronnej osoby sytuacja, gdy zobaczy inny obraz sportowca niż ten dobrze jej znany. Atleci są innymi ludźmi w trakcie treningu mentalnego niż podczas zawodów czy na Instagramie.
Czy dziś, gdy mamy możliwość komentowania poczynań sportowców w Internecie, nie jest ci trudniej odciągnąć ich od nieprzejmowania się krytyką? Teraz w mgnieniu oka, mogę wejść na twoje media społecznościowe i napisać: „Bączek do niczego się nie nadaje”. Dawniej nie miałbym takiej łatwej możliwości.
Kiedyś byś się tego wstydził, dziś social media wypaczyły poczucie wstydu. Internet w tej kwestii to spory kłopot. Hejt jest stałym elementem rozmów. Radzę sportowcom jak się z nim mierzyć. Zastanawiamy się, czy korzystać z mediów podczas wielkich zawodów, czy może się odciąć. Dyskutujemy nawet nad takimi sprawami, czy blokować lub ukrywać komentarze. To nie jest błahy temat. Przez media społecznościowe non stop porównujemy się do innych. Po gorszym wyniku na profilach sportowców powstaje fala negatywnych komentarzy, a to wpływa na kolejny występ. W takiej sytuacji rozsądnym byłoby współpracować z trenerem mentalnym.
Jak radzić sobie z hejtem?
Każdy jest na niego narażony. Nawet za siedzenie na kanapie możesz oberwać. Ze sportowcami mam różne techniki pracy, bo nie każda będzie na nich pasować. Jedna z nich polega na urealnieniu. Zadajemy sobie pytania w odniesieniu do komentarzy. „Czy faktycznie jesteś do niczego?”, „to co w takim razie robisz w reprezentacji?”. Każę na przykład powiedzieć siatkarzowi ile osób gra w siatkówkę. Odpowie, że wiele. Ale już zdecydowanie mniej gra w PlusLidze, a w kadrze występuje zaledwie kilkunastu.
Możemy jeszcze zastosować urealnienie prywatne. Jeśli ktoś powie ci, że jesteś do niczego, oznacza to odejście partnerki? Dzieci przestaną się do ciebie odzywać? Rodzice zablokują twój numer? No nie! Jeśli pokażemy ten absurd, że dalej w życiu funkcjonujemy jako ta sama osoba, a gdzieś obok ktoś napisał hejterski komentarz, to lewopółkulowi atleci zrozumieją, że nie mają się czym przejmować. Nie na wszystkich to działa. Czasem pracujemy metodą treningu wyobrażeniowego. Każę zamknąć oczy i spokojnie oddychać. Na koniec zaczynamy sobie wyobrażać, że idziemy do przodu pomimo przeszkód. Chcę, aby klient zdał sobie sprawę, że przeszkoda nie stanowi bariery, tylko część drogi. Częścią tej drogi jest presja, podchwytliwe pytanie od dziennikarza czy krytyczny komentarz. Pomimo tego ścieżka prowadzi nas nadal w podobnym celu – do zwycięstwa, występów w kadrze czy na igrzyskach. Gdy zdamy sobie sprawę, że ten hejt stanowi tylko element drogi, to często jest do dla nas odciążające.
Jedna rzecz to hejt, druga to overthinking – również plaga nie tylko wśród sportowców.
Overthinking bierze się z tego, że nasz mózg jako organ receptywny reaguje na środowisko. Kiedy ludzie żyli z jednym czarnobiałym kanałem telewizyjnym w czasach gdy w sklepie był głównie ocet, dostawali określoną ilość bodźców. Dzisiaj wystarczy przejść się Nowym Światem w Warszawie i w jeden dzień odbierzesz tyle bodźców, co twoja babcia przez dziesięć lat. Oznacza to, że mózg cały czas jest przegrzany w analizie tego, czego doświadcza. My sobie nie zdajemy z tego sprawy, ale on cały czas wszystko przetwarza – kolory, przedmioty, powiadomienia – i jest gotowy, by badać, czy jest to coś do zjedzenia, czy stanowi dla nas zagrożenie itp. Mózg jest stworzony tak, by szybciej wykrywać niebezpieczeństwa. To oznacza, że szybciej wykryje hejt niż pozytywny komentarz.
Później dochodzi do sytuacji, że przegrzane mózgi muszą usiąść na belce na Wielkiej Krokwi, odłączyć się od niepotrzebnych bodźców i wykonać skok na jak najdłuższą odległość. Jeśli ta betoniarka (Bączek wskazuje na głowę – przyp. M.W) wali milionem myśli, to trudno dobrze się wybić i położyć w powietrzu. W skokach koncentracja musi być jak laser. Zawodnik musi myć skupiony tylko na tym jednym zadaniu. Jadę sto kilometrów na godzinę i mam trzy dziesiąte sekundy, by się podnieść w powietrze. W takich sytuacjach proponuję techniki relaksacyjne na przykład ze świata wschodu. Techniki oddechowe, wizualizacja, medytacja. Skoncentrowany zawodnik ma przewagę nad rywalem zmagającym się z „overthinkingiem”.
Wspominałeś o bodźcach na Nowym Świecie. Jordan Peterson nawiązywał do nich w kontekście pornografii. Opowiadał, że dziś człowiek w Internecie w dziesięć minut jest w stanie zobaczyć więcej nagich kobiet niż nasi przodkowie, co w konsekswencji może wpłynąć na niego destrukcyjnie.
I to dziesięć różnych kobiet, oczywiście z pełnymi piersiami, wygolone, z chęcią do seksu. Później człowiek wraca do prawdziwego życia i ma dyskomfort, czemu w „realu” nie wygląda to tak dobrze i czemu ja nie mam takich „umiejętności” jak facet z filmu. Myślę, że dla dorosłego człowieka łatwo jest odróżnić, że mowa tu o świecie fantazji, bo pornografia jest fantazją, bajką dla dorosłych. Kłopot jest wtedy, gdy życia seksualnego za pomocą takich filmów uczy się nastolatek. On nie ma przekonania, że to jest fantazja. Dla niego to prawdziwy seks. Później, przy pierwszym kontakcie seksualnym może wpaść nawet w atak paniki. Zauważa, że rzeczywistość jest inna, przez co może wbijać sobie do głowy myśl: „Ze mną jest coś nie tak”. Szkoda, że nie ma narzędzi do tego, aby utrudnić dostęp do pornografii. Chodzi mi tu o młodzież, nie dorosłych.
Drugim zagrożeniem dla nastolatków jest Instagram. To nie chodzi tylko o sferę seksu, ale też o to, co jem, gdzie mieszkam, jak się ubieram. Gdy pooglądam sobie tych, co mają najwięcej „followersów”, to prawie zawsze czuję, że coś jest ze mną nie tak.
Instagram wprawia w kompleksy.
My to wiemy. Wiele badań naukowych za każdym razem daje ten sam wniosek. Chyba jedyną organizacją, która nie przyznaje, że Instagram szkodzi, jest jej właściciel. Reszta świata widzi, jak ta apka wpływa negatywnie na emocje, samopoczucie, a nawet lęki młodych ludzi.
Wróćmy do siatkówki. Czym zaimponowałeś Piotrowi Makowskiemu, że dał ci szansę pracy w reprezentacji Polski kobiet?
Jedna z odpowiedzi jest taka, że potrafiłem dobrze nabijać (śmiech). Na treningu brakowało rąk do ćwiczeń, do ataków po skosie. Przechadzałem się w okularkach i z notesikiem jako trener mentalny, gdy Piotrek z braku laku mówi:
- Stań, będziesz tu rzucać piłki.
- Mogę nabijać – odpowiedziałem
- No to nabijaj.
Jak parę razy przydzwoniłem, to na sali zrobiło się cicho. Sztab i dziewczyny zdębiały. „Jak to, on umie grać w siatkówkę?” – zastanawiały się. Niektóre siatkarki podeszły nawet z gratulacjami (śmiech). Łatwiej było mi się wkupić, bo zobaczyły, że jestem facetem z ich świata. Dodatkowo parę razy wybrałem się na atak. Iza Bełcik powystawiała kilka piłek, a ja znów mocno atakowałem. Jako że siatka w rozgrywkach damskich jest zawieszona na wysokości 224 centymetrów, to miałem ułatwione zadanie.
Drugi powód to poczucie humoru, a trzeci – indywidualne podejście. Na wiele pytań trenera odpowiadałem „to zależy”. Wydaje mi się, że ludziom podobało się to, że nie wciskałem każdemu jednego, tego samego ćwiczenia.
Trenerzy siatkarscy, którzy pracowali z kobietami i mężczyznami, zwracali mi często uwagę na różnice w komunikacji. Jak wyglądała ta kwestia z twojej perspektywy?
Zgadzam się z nimi. Z obiema grupami rozmawiało się inaczej. Podczas pracy zwróciłem uwagę na to, że zawodniczki robiły inne rzeczy w czasie wolnym od treningu niż zawodnicy. Inne podejście miała siatkarka-mama, a inne siatkarz-singiel lub siatkarz-ojciec żyjący w rodzinie, gdzie mężczyzna nie angażuje się mocno w wychowanie dzieci. U kobiet kwestia spędzania czasu wolnego miała znacznie większe znaczenie dla jej dyspozycji sportowej. Jako trener mentalny kładłem na to u nich spory nacisk, bo u facetów to nie miało dla mojej pracy większej wagi.
Nie spodziewam się, że ujrzę tego samo człowieka, którego oglądałem w wywiadach. Wiem jednak jaki szok potrafi wywołać dla postronnej osoby sytuacja, gdy zobaczy inny obraz sportowca niż ten dobrze jej znany. Atleci są innymi ludźmi w trakcie treningu mentalnego niż podczas zawodów czy na Instagramie.
W przypadku reprezentacji Polski pań mówi się, że w zaciętych spotkaniach, w okolicach dwudziestego punktu w secie często „zapominają jak się gra w siatkówkę”. Pojawiają się proste błędy i zdenerwowanie. Czy rozwiązanie problemu to robota dla trenera mentalnego?
Rzeczywiście, jest coś na rzeczy. Przypomina mi się trzeci set meczu z Włoszkami w Lidze Narodów. Do stanu 21:21 oglądaliśmy równe starcie. Nagle, nawet niedoświadczone oko mogło dostrzec, że nasz zespół zaczął się… bronić. Dziewczyny przestały walczyć o jak najszybsze zdobycie 25 punktu, skupiając się tylko na obronie przed rywalkami. Raptem widzieliśmy bezpieczne zagrania czy łatwe do odczytania kiwki. Można zadać sobie pytanie: dlaczego właśnie to się zdarzyło w tym momencie?
Szczerze, mnie to zachowanie w ogóle nie zaskoczyło. Większa presja oznacza większą szansę na nieautomatyczne zachowanie – to jest matematyka ludzkiej psychiki. Przy wyniku 7:8 jest większe prawdopodobieństwo, że zagram automatycznie. Widzę wolną przestrzeń między ręką a antenką, więc tam atakuję. Przy stanie 24:24, gdy mam tę samą lukę, to najprawdopodobniej uderzę w środek bloku. To, co wcześniej wydawało mi się normalną opcją, teraz staje się dla mnie zbyt trudne. Uważam, że zawodniczki zbyt mocno zwracają uwagę na liczby na tablicy wyników. Z jednej strony to jest nieodzowne, z drugiej siatkarka inaczej podchodzi na zagrywkę, gdy utrwala się w przekonaniu, że od niej zależą losy seta, a może i całego meczu. W takich sytuacjach proponowałbym, żeby trochę „poudawać”. Idę na serwis, patrzę na tablicę, ale mówię sobie: „zagrywam, jakby to była pierwsza piłka w secie”.
Laurent Tillie opowiadał mi historię, że gdy jego Cannes traciło duże przewagi po drugiej przerwie technicznej, kazał im myśleć, że mają stratę do 25. „oczka”. To zmieniło podejście zawodników, którzy przestali roztrwaniać przewagi.
To też pewien sposób. Inną propozycją jest przyjęcie nastawienia, że jeśli gramy na treningu, to walczymy „na końcówki”. Nie ma kontrolnego secika, tylko zaczynamy akcję od stanu 22:22. Pomimo faktu, że mowa o ćwiczeniach, to zawodnikom towarzyszy ciut większa presja. To może ich przyzwyczaić do odważnej walki w decydujących fragmentach partii. Takie podejście można wytrenować. Trener siatkarski musi jednak pamiętać, by inaczej traktować zawodniczkę do stanu 20:20, a inaczej później. Wówczas wchodzimy w inny tryb pracy umysłu. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z dwiema różnymi siatkarkami.
Inną sytuacją jest częste granie na jednego zawodnika. Każdy wie, że w kluczowych momentach setów Nimir Abdel-Aziz, Britt Herbots czy Paola Egonu otrzymają większość piłek, a mimo to oni robią swoje i zdobywają punkty w kluczowych momentach. To bardziej kwestia wybitnych umiejętności siatkarskich czy mentalnych?
Można powiedzieć, że jedno i drugie, lecz bardziej do głosu dochodzą walory sportowe. Mówimy o siatkarzach mających ponadprzeciętne umiejętności. Do nich się gra z oczywistych względów. Można jednak w ich zachowaniu zauważyć ciekawy trend. Istnieją ludzie, którzy pracują najlepiej właśnie w takich krytycznych, strefowych sytuacjach. Często mowa tu o osobach, żyjących z przekonaniem, że mają coś światu do udowodnienia. Nie chcę podawać konkretnych przykładów, ale w podobnych historiach miałem do czynienia z osobami na przykład wychowywanymi przez jednego rodzica. Dziecko szybko zdaje sobie sprawę, że ten drugi rodzic mnie opuścił, więc swoimi czynami będzie starało się uwodnić, że popełnił błąd. Z takim przekonaniem zaczyna albo dobrze się uczyć, albo… dobrze wagarować. W sporcie mowa tu o osobie, która w tie-breaku 14:14 powie: „graj na mnie”. To nie jest arogancja, tylko atut. Jeśli mamy w składzie taką siatkarkę, to trzeba z niej korzystać.
O takich ludziach mówi się, że mają wyłączony układ nerwowy.
Coś w tym stylu. Przy czym to nieprawda, że oni nie mają emocji. Po prostu przywykli do udowadniania. Chcą brać na siebie nawet te z pozoru niemożliwe do wykonania zadania, tak jakby sukcesem chcieli powiedzieć do rodzica: „Zobacz, pomyliłeś się”.
Mówiłeś, że do kadry pań wkupiłeś się umiejętnościami siatkarskimi. A do kadry panów?
Tu trzeba było mocniej nabijać, bo uderzenia z kadry kobiet nie robiły na nich wrażenia. Tam siatka była zawieszona na 243 centymetrach, więc już nie szedłem na atak (śmiech). W kadrze męskiej był moment, w którym postawiłem na to, by moje zajęcia były nieobowiązkowe. Z perspektywy czasu to był strzał w dziesiątkę. Gdyby chłopaki usłyszeli: „musicie pracować z Jakubem”, to nawiązanie dobrego kontaktu trwałoby dłużej. Brak przymusu spowodował, że część siatkarzy spróbowała treningu mentalnego z przekory.
Ile potrzebowałeś czasu na zyskanie pełnego zaufania?
Muszę powiedzieć, że nie miałem go dużo. Pod koniec sierpnia 2014 roku zacząłem pracę, a już we wrześniu chłopaki grali na Narodowym. Co za tym idzie, szybko zgrałem się z kadrą, ale to dlatego, że nie miałem wyjścia.
Tym bardziej ciekawi mnie jak sprawiłeś, że tak szybko siatkarze otworzyli się przed tobą. Mało czasu, a do tego nie mieli gwarancji, czy po chwili nie pobiegniesz do trenera, przedstawiając mu ich tajemnice.
Troszkę pomógł tak zwany „marketing szeptany”. Jeśli przychodzi kapitan drużyny, a później wspomina o mnie przy kolacji, to inni myślą: „Hmm, skoro „Winiar” był, to może i ja też pójdę”. Jeśli zaczynasz pracę od lidera, a Michał Winiarski bez dwóch zdań nim był, to na start dostajesz plus dwa punkty do szacunku. Do dziś jestem mu za to wdzięczny.
Jak wspominasz akcję z Kabartem Neo-Nówka po przegranym meczu z Amerykanami na mistrzostwach świata 2014?
To jest historia na książkę! Zacznijmy od tego, że Krzysiu Ignaczak był bardzo ważnym człowiekiem dla reprezentacji, choć nie grał dużo. Wykonał ogromną pracę dla życia nieformalnego drużyny. Takich świetnych, niecodziennych pomysłów „Igła” miał wiele. Przykład przytoczony przez ciebie był koronny. Pierwszy mecz mistrzostw świata i od razu porażka z USA. Mieliśmy już przeczucie, że jesteśmy nie do pokonania, a Stany nas rozjechały.
Krzysiek wpadł na pomysł, że skoro wszyscy są struci, to przydałoby się pośmiać. Ale jeśli będziemy śmiać się w środku, to bawimy się w odgrzewanie kotletów. Tak się złożyło, że na meczu siedział Kabaret Neo-Nówka. „Igła”, ekstrawertyk, idzie do nich i zagaduje: „może byście zagrali dla nas?”, a oni bez problemu odpowiadają, że nie ma problemu. Wyobraź sobie, że w hotelu niedaleko Atlas Areny Neo-Nówka gra tylko dla nas, mniej więcej dwudziestu osób. Oczywiście największą furorę robił skecz o niemieckich siatkarkach. Po ich wizycie atmosfera od razu się zmieniła. Krzyśkowi należy się nagroda za ten pomysł.
Zdajesz sobie sprawę, że gdyby to się od razu wydało, to media nie zostawiłyby na was suchej nitki.
Początkowo jako sztab szkoleniowy byliśmy sceptycznie nastawieni do tego pomysłu. Mieliśmy w głowie zakodowane, że jeśli przegramy dwa, trzy kolejne mecze i odpadniemy z turnieju, to ktoś nam zarzuci, że zamiast treningu bawiliśmy się w żarty. Nie będę ukrywał, to było gigantyczne ryzyko. Teraz jest mi łatwo o tym opowiadać, bo jestem złotym medalistą. Nie wiem, czy chciałbym o tym opowiadać po porażce w ćwierćfinale albo i wcześniej. Jednocześnie, doskonale pamiętam, że nastrój w kadrze był wtedy kiepski. Z chłopakami ustaliliśmy, że nikt o tym nie może wiedzieć. Poprosiliśmy Neo-Nówkę i zespół, aby najlepiej nie robili zdjęć albo zachowali je tylko dla siebie. Dopiero po paru miesiącach od mistrzostw ta historia ujrzała światło dzienne. Chyba Krzysiek ją po raz pierwszy opowiedział.
Co czujesz prywatnie, gdy wracasz myślami do scen po ostatniej piłce w finale w Spodku?
Duże wzruszenie oraz ekscytacje. Mowa tu o chwilach, w których zastanawiasz się, czy to ci się to przypadkiem nie śni. Każdy z nas miał kilka momentów w życiu, gdzie nie dowierzał w to, co dzieje się na jego oczach. W Spodku przy suficie wisiała polska flaga. Po ostatniej akcji musiałem sprawdzić, czy na pewno ona nadal tam jest. Myślałem, że może mam po prostu przepiękny sen. Tego uczucia, dźwięków, atmosfery z tamtego dnia nie zapomnę chyba do końca życia.
Sportowcy po osiągnięciu wielkiego sukcesu często mówią, że całe życie poświęceń przeleciało im między oczami. U ciebie było podobnie?
Nie potrafię już tak dokładnie przypomnieć sobie wszystkich myśli, ale rzeczywiście jest coś na rzeczy. Teraz jak wracam wspomnieniami, to jeszcze bardziej to doceniam. Wylądowałem w kadrze trochę jako człowiek znikąd. Turniej kończy się złotym medalem i pucharem, który będziemy dzierżyć przez następne lata. Musiałem chwilę zaczekać, by zrozumieć skalę wydarzenia. Człowiek zrobił wiele rzeczy w życiu, które okazały się sukcesem, ale mistrzostwa świata to impreza o charakterze globalnym.
Siatkarskie złoto miało wpływ na twój rozwój zawodowy i renomę?
(Bączek sięga po medal MŚ 2014 – przyp. M.W)
Trzymam go przy biurku. W olbrzymi sposób pomógł mi w ścieżce zawodowej. Nigdy tego nie ukrywałem. Nie czuję wstydu z tego powodu. Ten sukces otworzył masę drzwi – na przykład do korporacji, które chciały posłuchać, na czym polega moja praca. Inne kadry narodowe również się na mnie otworzyły, w tym inne zespoły siatkarskie. Świat volleya szybko kojarzył moje nazwisko. Pamiętam sytuację ze szkoleń, które wykonywałem w swojej firmie. Raptem okazywało się, że brakuje krzesełek. Nie jestem naiwny, gdybym nie miał medalu, tak łatwo by mi to nie przychodziło. Na nieznaną twarz nie sprzedałbym całej sali. Moja „popularność” sprawiła, że na każdej edycji komercyjnych szkoleń mieliśmy overbooking. Podobny napływ ludzi miał miejsce na moim Facebooku. Profil eksplodował od polubień.
Z perspektywy trenera mentalnego – co stoi za porażkami polskich siatkarzy w ćwierćfinałach igrzysk w Rio i Tokio? Wierzysz w istnienie słynnej „klątwy”?
Trudno mi się wypowiadać na ten temat, bo na obu imprezach mnie nie było. Nie chcę by to co powiem, brzmiało jak foch pana Bączka. Z tego co wiem, a są to informacje raczej solidne, to nie było tam żadnego psychologa. Krótko mówiąc, dwa najważniejsze turnieje i zero człowieka stanowiącego wsparcie mentalne dla chętnych.
Z perspektywy czasu uważam to za bardzo kosztowny błąd Polskiego Związku Piłki Siatkowej. Tam mógł jechać ktokolwiek, byle tylko istniał osobny etat dla człowieka zajmującego się tylko tym tematem. Nie doszłoby wtedy do sytuacji, że Antiga i Heynen muszą łączyć kłopotliwe role trenera i psychologa. „Tu wymagam i wrzeszczę, żeby dał z siebie więcej, a zaraz on opowiada mi o kryzysie w małżeństwie” – to jest paradoks. Oddzielny etat sprawiłby, że gracz o problemach rozmawiałby z jedną osobą po to, by Heynen mógł na niego spokojnie wrzeszczeć. Uważam, że podejście „nie wyślemy tam człowieka, więc zaoszczędzimy na biletach, hotelu i wyżywieniu dla jednej osoby” było ogromną pomyłką. Nagrody z tytułu medalu olimpijskiego byłyby niewspółmiernie większe niż potencjalne utrzymanie dodatkowego człowieka. Psycholog w kadrze to „must have” na igrzyska w Paryżu.
A co do klątwy ćwierćfinału, to… jej nie ma. To mecz jak każdy inny.
Ale mocno zastanawia fakt, że po raz piąty z rzędu ten etap igrzysk stał się barierą nie do przeskoczenia. Kwestia ogromniej presji?
Właśnie dlatego powinien być w tej kadrze psycholog. Siatkarz mógłby przyjść i powiedzieć: „Presja jest przeolbrzymia, ja sobie z tym nie radzę”. Samo pogadanie i wykrztuszenie z siebie swoich bolączek sprawia, że człowiek dostaje trochę ulgi. Profesjonalny trener mentalny daje sportowcowi intymność. Nie trzeba się martwić o dyskomfort, że ktoś wyda twoje problemy całemu światu. Na czym polega cała branża psychoterapii? Na gadaniu. Tam nie ma rzucania zaklęć czy latania z grzechotkami.
W mojej pracy oddzielamy rzeczy na te, na które mamy lub nie mamy wpływu. Wylosowana grupa na igrzyskach, boisko, sympatia sędziego – to są czynniki, których nie zmienimy. To nie jest nasza sprawa. Mamy jednak wpływ na to, że na przykład od dwóch miesięcy mówimy sobie głośno: „najgorszy będzie ćwierćfinał”. Jak powtarzasz to sobie co rusz, to psychika też to słyszy. Pewnie gdybym tam był, to powiedziałbym chłopakom, by przestali gadać o ćwierćfinale, a rozmawiali o „meczu, który będzie jutro”.
Padło słowo presja. W Internecie często można natrafić na komentarze internatów, że sportowiec nie powinien o niej mówić, bo jej nie ma. „Presję to może mieć samotna matka wychowująca trójkę dzieci” – słychać głosy.
Jednak sportowiec też może ją odczuwać. Tutaj również do głosu dochodzi racjonalizm. Nie da się zmienić odczuwanej jakości życia mówiąc, że ktoś ma gorzej. Gdyby tak było, to wyobrażalibyśmy sobie wioskę w Etiopii, by krzyczeć: „hurra, nam jest lepiej!”. W ludzkiej psychice nie ma magicznych guzików do usuwania nieszczęścia. Gdy sportowiec mówi mi o presji, ja go rozumiem i rozmawiamy o niej. Dla tego zawodnika to jest rzeczywistość.
Miałeś moment, w którym zdałeś sobie sprawę, że zawiodłeś jako trener mentalny?
Tak, to miało miejsce między innymi podczas igrzysk w Rio. Zatrudniła mnie kajakarka Natalia Pacierpnik. Pracowaliśmy mentalnie nad tym, by zdobyła w Brazylii medal. Pamiętam scenę z Rio. Rozmawialiśmy ze sobą przez Skype, gdy Natalia znajdowała się już w wiosce olimpijskiej. Robiliśmy sesję na pewien temat. Nie mogę go jednak zdradzić. Był taki moment, w którym uznałem, że to koniec sesji i możemy się rozłączać. Po kilku dniach doszedłem do wniosku, że był tam mikroniuans, który mogłem poruszyć. Finał historii był taki, że tego nie zrobiłem, a Natalia odpadła, wróciła bez medalu. Była smutna, zrezygnowana. Zastanawiała się, czy nie dać sobie z tym sportem spokoju. Mijają lata, a ja do dziś zastanawiam się, czy gdybym wtedy poprosił ją o pozostanie na sesji przez piętnaście minut, to czy wynik nie byłby choć odrobinę lepszy? Nigdy się tego nie dowiem. Na szczęście Natalia nie ma do mnie pretensji.
Odstawmy życie zawodowe na bok. Z czego Jakub Bączek jest najbardziej dumny?
Mam bardzo dobre życie prywatne, które nie stoi w cieniu zawodowych dokonań. Jako człowiek, który potencjalnie mógłby być pracoholikiem, mam spokojne życie poza pracą, w którym jest miejsce na – nomen omen – prywatność, ale także intymność, podróże, samorozwój czy grę w golfa. Szczerze? Rzadko widzę podobny balans u swoich klientów. To tylko pokazuje mi kontrast, że dobry work-life balance nie jest oczywisty. A ja to mam i to cenię. Sukces nie zmarnował mi życia prywatnego.
To może podziel się wskazówkami, jak mieć zarówno dobre życie prywatne, jak i zawodowe.
Słowo klucz to rozmowa. To nie jest rada, która zaskakuje. Należy rozmawiać nawet wtedy, gdy czujesz, że temat może być wstydliwy lub kłopotliwy. Gdy pracuję z kimś, kto chce wybaczyć rodzicowi, bo jest z domu alkoholowego, to wybaczanie trwa parę lat. Nie dlatego, że człowiek nie zna słów „wybaczam”, „kocham”. Gdy chce je wypowiedzieć, to w strunach głosowych czuje strach albo lęk i woli się wycofać. Mówi, że nie przyjedzie w odwiedziny, niejako sabotując kolejną próbę naprawy relacji. Ja mam podobne obawy jak każdy, ale dociskam siebie, by mówić o tych trudnych rzeczach.
Skoro rozpoczęliśmy od siatkówki, to nią tęż zakończmy. Dobrze wiesz jak ważną statystyką jest skuteczność w ataku. A jak wygląda procentowo twoja skuteczność w życiu?
Jest wysoka, bardzo wysoka. Zabrzmię może arogancko, ale to będzie na pewno powyżej 90 procent. Gdy mi coś nie pasuje, to mówię sam do siebie: „Kuba, zrób z tym coś”. Wiem, że wiele osób funkcjonuje z czymś, co im nie pasuje, według zasady, że jest chu***, ale stabilnie. Mam proste motto życiowe: „Marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia”. To nie jest gadka PR-owa, którą Bączek sobie 50 razy napisze na Facebooku. Jedynym człowiekiem, który ma bezpośredni wpływ na twoją jakość życia, jesteś ty sam. Ja trzymam się tej zasady i według niej żyję.
Komentarze 0