Wkroczył do Premier League z takim hukiem, jakby nigdy nie słyszał o słowie aklimatyzacja. Kiedyś zdrajca, potem wybawiciel, za jakiś czas pewnie legenda. Bruno Fernandes jest jak boiskowy podróżnik z metafor Jorge Valdano: nigdzie się nie spieszy, podziwia widoki, a na końcu i tak wygrywa wszystko jak leci.
Dla takich jak on stworzono futbol. To jest jazz w wersji kopanej: z poszanowaniem struktury, fantazją i demonstracją wolności. Michael Cox z „The Athletic” zauważył niedawno, że Portugalczyk wymyka się nawet liczbom. Trudno zmierzyć jakość gry, kiedy piłkarz stoi, a Fernandes stać i dreptać uwielbia. Paradoksalnie wtedy jest najgroźniejszy. Gdy dostaje piłkę, najpierw niespiesznie ją trąci, potem zerknie, gdzie są koledzy – czasem potraktuje ich jak bandy bilardowe, a czasem wciśnie pauzę na kilka sekund i zaprosi wszystkich do tańca.
BĘDZIESZ LEGENDĄ
Można czasem odnieść wrażenie, że to piłkarz jakby specjalnie skrojony pod youtubowe kompilacje nastolatków. Wykonany z miejsca rzut wolny z Manchesterem City – ciach. Bezczelne kręcenie Matsem Ritsem w meczu z FC Brugge – znowu ciach. Nawet gol z Brighton, gdy przebiegł 93 metry w 11 sekund od razu zapisał się w historii, bo tak szybko podczas kontry nie zasuwali dekadę temu ani Cristiano Ronaldo, ani Wayne Rooney. Portugalczyk z Old Trafford przywitał się w lutym, a już teraz można siąść i zmontować na jego temat piękne video.
Fernandes to zjawisko. Rzadko zdarza się, żeby pojedynczy piłkarz tak szybko i tak mocno wpłynął na zespół: jego odwagę, wyrazistość, zwykłą wiarę, że mając kogoś takiego w składzie po prostu może się udać. W Manchesterze United nie przegrał jeszcze meczu. Dwa razy z rzędu dostał nagrodę gracza miesiąca, a udział w 13 golach w 10 pierwszych spotkaniach hula po Internecie jako rekord ligi. Ostatnio w stołówce w Carrington usłyszał zdanie: „W twoim wieku Ronaldo robił to i tamto”. A on nie chce być jak Ronaldo. Buduje własną legendę. Przyśpiewkę na swój temat usłyszał już po dwóch dniach, a potem z uśmiechem powtórzył ją przed kamerami Sky Sports.
Od kiedy pamięta, słyszy o sobie, że jest ekstrawertykiem. Nie chowa głowy w piasek. Już samą postawą ciała mówi: dajcie mi piłkę, będzie dobrze. Szybko znalazł nić porozumienia z Paulem Pogbą i zaprzyjaźnił się z Diogo Dalotem. Ten ostatni mówi: „Bruno zachowuje się, jakby był tu dwa lata”. Ole Gunnar Solskjaer z kolei powtarza anegdotę jak Portugalczyk zaraz po przybyciu do ośrodka uparł się na trening, choć piłkarzy nie było w klubie. Argumentował to zbliżającym się debiutem z Wolverhampton. Pół godziny później wyszedł na murawę wraz z trenerem od przygotowania fizycznego.
LEPSZY NIŻ ZIELIŃSKI
Cristiano Giaretta ma 52 lata. Jest dyrektorem sportowym w CSKA Sofia, ale ostatnio jedyne o, co pytają go dziennikarze to Bruno Fernandes. Porównuje go nawet do naszego Piotra Zielińskiego. Z jedną różnicą: „Piotr jest nieśmiały i długo się zastanawia, a Bruno jest bezczelny”. Znają się prawie dziesięć lat. Giaretta sprowadzał Fernandesa do włoskiej Novary, gdy ten miał 17 lat.
Mówiono o nim wtedy, że to mały Rui Costa, wychowany w biednej, przemysłowej dzielnicy Gueifães, dziesięć kilometrów od Porto. Giaretta znał historie, jak trafił do Boavisty, ponieważ rodzice nie mieli prawa jazdy, a klub w odróżnieniu od FC Porto zaproponował mu minibusa. Dobrze wiedział, że bezrobotny ojciec piłkarza za chlebem wyemigrował do Szwajcarii. Fernandes słysząc o lepszym, włoskim świecie długo się nie zastanawiał. Trafił do Serie B, a parę miesięcy później z „Mini Rui Costy” stał się „Maradoną z Novary”. Zarabiał 1200 euro miesięcznie.
Giaretta porównuje go do boksera: zawsze szuka u rywala najsłabszego punktu, a potem nieoczekiwanie zadaje decydujący cios. Jest sprytny, sporo ryzykuje, do tego nie warto stawać mu na odcisk, bo złość automatycznie zamienia w paliwo. We Włoszech spędził pięć lat. Zaczynał od oblepiania pokoju karteczkami z napisami „tavolo” (stół) i sedia (krzesło), kończył jako numer 10 w Sampdorii, wcześniej kojarzonym z Roberto Mancinim. W międzyczasie było też Udinese, w sumie trzy sezony. To tam Antonio di Natale wygłosił słynne zdanie: „Wkurza mnie Fernandes, bo jest młody, a ma większe umiejętności niż ktokolwiek z nas”. Zarabiał już wtedy trzy razy więcej niż w Novarze, a na treningi przyjeżdżał Smartem.
OTWIERACZ DO PUSZEK
W Portugalii o takich jak on mówią, że to otwieracze puszek. Będą dreptać, szturchać, a na końcu rozmontują każdą obronę. Salvador Agra, były piłkarz Legii, który poznał Fernandesa w reprezentacji młodzieżowej opowiada, że nie zna drugiego gracza z taką wyobraźnią. Miał to już w Portugalii, udoskonalił we Włoszech, a potem wrócił do kraju jako dojrzały gracz i pokazał to na wielkiej scenie.
Przychodził jako zagadka, gość za niecałe 9 mln euro, który na dobrą sprawę w Portugalii nie istniał. Mówiono o nim, że wygląda jakby palił dwie paczki dziennie i zarywał noce, a on po prostu taki był. Chudy, lekko przygarbiony, typ piłkarza, którego na podwórku dowołujesz w ostatniej chwili, gdy brakuje jednego. Diogo Pombo, dziennikarz „Expresso” nazywa go magnesem. Wspomina akcje, gdy Fernandes zbierał od kolegów piłkę i zawsze miał na nią pomysł. Gwiazdą był już w pierwszym sezonie, choć drużyna nie zakwalifikowała się do Ligi Mistrzów, a rozgniewani kibice wtargnęli do ośrodka Alcochete.
Był maj 2018 roku, grupa pięćdziesięciu osób miała w ręku noże i kastety. Świat obiegło zdjęcie Basa Dosta, który wrzucił na Instagram rozciętą głowę. Po tym jak kilka osób w klubie zostało zaatakowanych, siedmiu zawodników poprosiło o rozwiązanie umowy. Wśród nich był również Fernandes. Został nazwany zdrajcą, choć w sierpniu, po odejściu prezydenta Bruno de Carvalho, wrócił do Lizbony i zagrał sezon życia. Mając w garści dwukrotną podwyżkę, pokazał futbol jak za najlepszych lat Krasimira Bałakowa, albo Mario Jardela. Nikt nie stawiał go na półce z Cristiano Ronaldo, bo ten uciekł ze Sportingu jeszcze zanim rozbłysł.
Fernandes miał w tamtym momencie wszystko: status gwiazdy ligi, statuetkę piłkarza sezonu i nieprawdopodobne statystyki: 32 gole i 18 asyst we wszystkich rozgrywkach. Żaden europejski pomocnik w historii nie wykręcił takich liczb w jednym sezonie. W wywiadach opowiadał, że wzoruje się na Ronaldinho, stąd te ruchy „fawelarza” i niekończący się uśmiech. Nigdy nie dobijał się do bycia liderem, po prostu któregoś dnia nim został. Anotnio Tadeia, portugalski dziennikarz, wspomina jak rugał kolegów z drużyny, gdy widział, że odpuszczają. Kiedyś starł się z Marcosem Acuną. Innym razem do prasy wyciekło nagranie, gdzie otwarcie mówi o kolegach: „Jeśli nie chcą tu być, to niech spieprzają”.
WULKAN EMOCJI
Ole Gunnar Solskjaer parę razy słyszał to pytanie. Za każdym razem odpowiadał tak samo: „Dobrze znamy jego osobowość, odrobiliśmy lekcje”. Fernandes nie jest z tych, co będą przepraszać, że żyje. Na tym zresztą polega jego wartość dodana. To gość z nutką arogancji, świadomy swoich umiejętności i zarażający resztę. Charakter pokazał już po dziesięciu minutach debiutu z Wolverhampton, gdy w fizycznym starciu powalił na ziemię Joao Moutinho. Kibice mlaskali z zachwytum. Właśnie tego nerwu brakowało Manchesterowi. Fernandes już po dwóch miesiącach w Anglii potrafił odpyskować Pepowi Guardioli, a w Portugalii do dziś wspominają, jak próbował zdemolować drzwi na Estadio da Bessa, obiekcie Boavisty. To była druga, inna twarz 25-latka. „Pierdol się. Zapłacę za te drzwi” rzucone do ochroniarza cytowały wszystkie media w Portugalii.
On sam jest tego świadomy. Kiedyś w „Recordzie” opowiadał o stanie flow. Że gdy wchodzi do gry, wszystko inne nie ma znaczenia. Jest boisko i emocje, które w nim kipią. W Sportingu śmiano się, że nawet rzuty wolne ćwiczy, jakby od tego zależało życie. Po meczach wszystko jeszcze raz analizuje na video – czasem nawet o trzeciej rano, taki ma charakter. Manchester dobrze wiedział, kogo kupuje. To nie było błąkanie w ciemnościach. Solskjaer szukał lidera i w końcu go znalazł.
Fernandes, gdy pierwszy raz odebrał telefon od agenta i usłyszał nazwę Old Trafford, autentycznie się rozpłakał. Cyril Théréau, były kolega z Udinese powiedział niedawno w „L’Equipe”: „To jest niesamowite. On od początku mówił nam, że kiedyś zagra w wielkim klubie”. Manchester zapłacił za niego 55 mln funtów, ale kolejne 10 dołoży, jeśli klub awansuje do Ligi Mistrzów, a następne 15 w przypadku wygrania Złotej Piłki. W perspektywie kilku lat nie są to wcale cele z kosmosu. „On ma to coś, co miał Rooney, albo Cantona – powiedział niedawno Paul Scholes. Podobnie twierdzą Ryan Giggs, Andy Cole, nawet Roy Keane. Bruno Fernandes podbija Premier League. Najlepsze dopiero przed nami.
