„jeen-yuhs: Trylogia Kanye” część 1: wzruszający portret młodego Ye czy względna nuda? (RECENZJA)

Zobacz również:Steez wraca z Audiencją do newonce.radio! My wybieramy nasze ulubione sample w trackach PRO8L3Mu
kadr z „jeen-yuhs: A Kanye Trilogy” / Netflix
kadr z „jeen-yuhs: A Kanye Trilogy” / Netflix

To takie Boyhood, ale dokumentalne. I nie o anonimowym dzieciaku, ale jednym z najważniejszych artystów naszych czasów. Tego się nie spodziewaliśmy.

Dla niewtajemniczonych: Boyhood to jeden z najsłynniejszych filmów minionej dekady, kręcony przez kilkanaście lat. Reżyser, Richard Linklater, opowiadał o dorastaniu amerykańskiego nastolatka, pozwalając jednocześnie, by i postacie, i odtwarzający je aktorzy dojrzewali, zmieniali się fizycznie i psychicznie przez cały czas realizacji. Efekt był piorunujący, a Boyhood było wymieniane w gronie kandydatów do Oscara za najlepszy film roku. Nagrody nie było, ale sława pozostała.

Dokładnie tak samo do tematu podeszli twórcy trzyodcinkowego dokumentu jeen–yuhs: trylogia Kanye, którego pierwsza część trafiła na Netfliksa w środę 16 lutego. Film o człowieku, który od dwóch dekad lepi kulturę popularną według własnych pomysłów i ciągnie przy tym za sobą miliony, jest zbyt ważny , żeby opisać go w formie pojedynczej recenzji. Dlatego dziennikarze newonce, Cyryl Rozwadowski i Jacek Sobczyński, postanowili opowiedzieć o nim w formie trzech recenzenckich dwugłosów, publikowanych po premierze każdego odcinka. Oto pierwszy z nich.

1
Serial, po którym polubicie Kanye'ego

Trochę jak po epizodzie dobrego kryminału; nie mogę przestać myśleć o tym, co będzie w kolejnym odcinku. I w jeszcze kolejnym. Próba opisania kariery Kanye'ego w 270 minut od początku wydawała się karkołomna. Ale w pierwszych 90 nawet nie doszliśmy do premiery College Dropout!

Czyli to nie będzie typowa biografia. Zresztą, po prawdzie, w ogóle się na taką nie zapowiada. Zero gadających głów, żadnego rozliczania się z przeszłością, spoglądania za siebie, wspominek, dywagacji, co można było zrobić lepiej. Paradoksalnie, na razie West wcale nie jest tak stuprocentowo na pierwszym planie. Jak to możliwe?

A tak, że jeen-yuhs jest opowiadane z perspektywy niejakiego Coodiego Simonsa. Chłopaka z Chicago, który w połowie lat 90. zadebiutował na tamtejszej scenie stand-upowej. Równocześnie chwycił za kamerę i zaczął realizować program Channel Zero – jak wspomina, ani się spostrzegł, a zrobił z niego pierwszy show, który dokumentował to, co działo się na lokalnej scenie rapowej. Średnio docenianej przez resztę kraju; w jednym z ujęć padają wyliczanki, kto z chicagowskich raperów dostał w ogóle złotą płytę. Common, ale dopiero przy piątym albumie – słyszymy. Pewnego razu, podczas jednej z imprez, Coodie nagrał wypowiedzi młodziutkiego Kanye'ego Westa, rozchwytywanego beatmakera, któremu lokalni wyjadacze wróżyli ogromną karierę. Poczułem, że on może być wielki. Dlatego zaryzykowałem, rzuciłem stand-up i zacząłem kręcić dokument o jego życiu – mówi Simons. Kiedy już zaczął, to nie skończył aż do 2020 roku.

Pisałem o tym, że w jeen-yuhs nie ma wspominek. Poza tymi Simonsa, które słyszymy z offu. To ogląda się jak filmowy pamiętnik, w którym narrator snuje historię o tym, jak jego kumpel sięgnął gwiazd. Wielu przewidywało, że tak się stanie. Ale dlaczego akurat on? Na pierwszy rzut oka netfliksowy dokument nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Wystarczy jednak wgryźć się głębiej w pozornie niewiele znaczące rozmowy, jakie West przeprowadza na ekranie ze znajomymi i rodziną. Wsłuchać się w słowa matki, Dondy, które Cyryl streści w następnym slajdzie. To naprawdę był człowiek, który zawsze musiał dojść do celu. Jak wtedy, kiedy – co widzimy na ekranie – odbijał się od wytwórni do wytwórni; wszędzie chciano jego muzykę, ale mało kogo interesowały rymy Westa. To nie był dobry moment dla mainstreamowych raperów, którzy wychodzili poza bling, ulicę i przechwałki. No, może poza Eminemem, ale on grał wówczas w innej, niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika lidze. I nagle w 2002 roku szerzej nieznany raper z Chicago krytykuje w All Falls Down konsumpcjonizm, podczas gdy przepych był nieodłącznym elementem świata rapu. Nic dziwnego, że labele podchodziły do Kanye'ego jak do jeża.

Pierwszy odcinek jeen-yuhs to właśnie Kanye na moment przed komercyjnym p****olnięciem. Za kilkanaście miesięcy College Dropout miało tylko w Stanach rozejść się w blisko półmilionowym nakładzie. I to w pierwszym tygodniu sprzedaży. Na razie West chodzi po Nowym Jorku, zbiera kontakty, nagrywa w obskurnych studiach i wspomina Chicago. Ale tak, jak robi to człowiek, który zastanawia się, czy nie wrócić do swojej małej ojczyzny. I te rozterki, jakie towarzyszą mu przez cały epizod, są najciekawsze. Widać wyraźny smutek Westa, który z jednej strony czuje się hołubiony, a z drugiej – potwornie niedoceniony. I to przez te same osoby, które kochają jego muzykę, ale sugerują, żeby może nie brał się za rapowanie. Dużo daje też oszczędna narracja Simonsa, który wie, co wydarzy się za moment, ale daje swojemu bohaterowi przestrzeń i nie włazi bezczelnie z butami w jego życie.

I jeszcze jedno – Westa w tym serialu naprawdę można polubić. Tym bardziej jestem ciekaw tego, jak jego przyjaciel – narrator podejdzie do transformacji, która wydarzy się w kolejnych latach. Chyba że to faktycznie ściema, a Kanye ma wszystko zaplanowane. Nie wiadomo. Wiadomo za to, że ci, którzy nucą pod nosem I miss the old Kanye, pokochają pierwszy epizod jeen–yuhs. Za takim ye tęsknicie. Jacek Sobczyński

2
O miłości, ciężkiej pracy i... zemście

Nad jeen-yuhs od początku unosiło się mnóstwo znaków zapytania. Czy kilkugodzinny dokument postanowi w linearny sposób opowiedzieć o drodze, którą przeszedł jeden z najbardziej polaryzujących artystów współczesnej muzyki rozrywkowej? Czy zatopimy się w morzu wspomnień i gorzkich konstatacji serwowanych przez gadające głowy lub sam samozwańczy bóg opowie o sobie z perspektywy czasu? Same pudła. Mimo materiału rejestrowanego przez 20 lat, Coodie i Chike skupiają się na bardzo określonych fragmentach kariery Ye. A przynajmniej tak robią w pierwszej, 90-minutowej części swojej trylogii. Otwierający rozdział niemal w całości rozgrywa się w 2002 roku – w momencie, gdy West jest już rozpoznawalnym producentem, który ma na koncie bity na The Blueprint Hovy, ale nie jest jeszcze w żaden sposób rozpoznawalnym szerzej nazwiskiem. Młody twórca wie już jednak, co jest jego powołaniem – rapowanie.

Kanye wydaje się mieć tutaj jeszcze mleko pod nosem. I tak jest traktowany przez większość osób, które rozdają karty w świecie, gdzie rap jest już pełnoprawną gałęzią biznesu. Wymagania wobec talenciaka są spore, ale ograniczają się głównie do produkcji – pracy stricte fabrycznej w służbie ksyw, które coś znaczą. West na ten porządek się nie zgadza. Z dumą zanosi swoją wersję demo All Falls Down i po kolei puszcza ją kolejnym osobom, które mają więcej mocy niż on. Nie jest jednak w stanie przyciągnąć uwagi swoich odbiorczyń i odbiorców na pełne trzy minuty. Widzimy jego wielkie rozczarowanie. Poczucie bycia odtrąconym. W bolesnym rozczarowaniu młodego i całkiem sympatycznego pasjonata widzimy chwilę, w której zaczyna w nim gorzeć płomień zemsty i chęć pokazania poszczególnym osobom, że mocno się mylą nie doceniając go. Bez rekonstruowania dzieciństwa i nastoletniości Ye budowany jest portret osoby zdeterminowanej, ale także szlachetnej.

Oczywistym kontrapunktem dla przedstawionego obrazu jest obecny obraz Westa – egomaniaka, który miota się pod arkadami świątyni, którą wzniósł na cześć samego siebie. I tu do widza należy decyzja: Czy liczymy na to, że w pewnym momencie gruba kreska oddzieli te dwa okresy w życiu rapera, czy jednak w kolejnych częściach dowiemy się, że mamy do czynienia ze spójną osobowością, której oblicze zależy tylko i wyłącznie od kąta, pod którym pada w danym momencie światło. I właśnie ta rozgrywka reżyserów z odbiorcami jest najbardziej ekscytującą częścią pierwszego rozdziału jeen-yuhs. Kanye’s good dude, man. He has no bad intention towards anything in the world – mówi Damon Dash, a my możemy się tylko zastanawiać czy na pewno był trzeźwy w momencie wypowiadania tych słów i czy ich teraz nie żałuje. Ten twórczy taniec z percepcją autora Yeezusa jest tutaj wyjątkowo pociągający.

I ostatecznie w ciągu tych 90 minut możemy oglądać obraz niemal sielski i wzruszający. Relacja Kanye z jego matką, Dondą, została przedstawiona w sposób bardziej wzruszający niż był w stanie to nakreślić sam Ye w swoich nagraniach i wypowiedziach. Myślałam o czymś, co chciałam ci powiedzieć, bo pomyślałam, że to ważne. Jesteś realistą, ale masz też w sobie mnóstwo pewności siebie, która może wydać się niektórym arogancją, mimo że jesteś pokorny. Musisz pamiętać, że gigant patrząc w lustro nie widzi niczego - mówi w pewnym momencie do aspirującego muzyka jego matka. Kanye nie przyjmuje tych słów łatwo. Zasępiony pyta się, czy rzeczywiście wieje od niego arogancją. Przed telewizorem można tylko kręcić głową i powtarzać oj, żebyś tylko wiedział, chłopie, ale trudno też zignorować emocjonalny wydźwięk tej intymnej sceny.

Ostatecznie dostajemy potwierdzenie, że działania Westa były owocem miłości i ciężkiej pracy. I ciężko się nie cieszyć, gdy ten utalentowany świeżak prawie robi pod siebie, dostając w końcu wymarzony kontrakt z Roc-A-Fella Records. Ciężko nie czuć dumy, gdy ściga się na wersy z będącym wtedy w szczycie swojej formy Mos Defem i miejscami nawet chucha mu na kark.

Coodie i Chike przedstawili nam portret, który bez znanego nam rewersu wydawałby się stosunkowo nudny. Złe emocje poprzedza jednak szczęście, a jego utrata z reguły jest motywacją do spojrzenia w otchłań. Wtedy ona także na nas patrzy. Ale o tym zapewne dowiemy się za tydzień przy okazji drugiej części jeen-yuhs. Cyryl Rozwadowski

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Komentarze 0