Jeśli reinkarnacja istnieje, Juergen Klopp jest jego wcieleniem. Tom Watson – człowiek, który zbudował wielki Liverpool

Zobacz również:Liverpool wyrusza na wojnę o obronę korony. Teraz to on będzie zwierzyną, ale czy drapieżną?
anfield.jpg
fot. Laurence Griffiths/Getty Images

Do dziś pozostaje najbardziej utytułowanym menedżerem w historii Sunderlandu. Kiedy skończył tamtą misję, przeniósł się do Liverpoolu, który pod jego wodzą zdobył swoje pierwsze mistrzostwa. Tom Watson pozostaje najdłużej pracującym menedżerem w historii The Reds. To człowiek, który patrzył na futbol z przełomu XIX i XX wieku w sposób wybiegający daleko w przyszłość. Kiedy umarł na zapalenie płuc na Piory Road, parę kroków od Anfield, fani LFC zalewali się łzami. Było zdecydowanie za wcześnie – miał dopiero 56 lat i ochotę na kolejne podboje.

Tylko czterech menedżerów w historii angielskiej piłki zdobyło mistrzostwo z dwoma różnymi klubami. Watson był pierwszym z nich. Po nim po takie dublety sięgali Herbert Chapman, Brian Clough i wreszcie, także związany z The Reds, Kenny Dalglish. Ale to z obecnym trenerem z Anfield, Juergenem Kloppem, łączy Toma Watsona najwięcej. Kiedy czyta się stare teksty o metodach pracy szkoleniowca pochodzącego z Newcastle, jego podejściu do takich rzeczy jak treningi czy dieta, do istoty samego skautingu, ale przede wszystkim o relacjach z ludźmi, maluje nam się obraz człowieka bardzo podobnego do Niemca.

Na portalu „This Is Anfield” jakiś czas temu ukazała się duża sylwetka Watsona. Być może najważniejszej postaci w historii Liverpoolu. Bardzo często, gdy sięgamy do przeszłości tego klubu, na pierwszy plan wysuwa się nazwisko Billa Shankly’ego. Ale to Watson położył fundamenty pod zjawisko, jakim przez kolejne dekady stali się The Reds.

PIWO TYLKO W NAGRODĘ

Gdyby nie przedwczesna śmierć tego trenera, prawdopodobnie Amerykanie dużo wcześniej nauczyliby się porządnie piłki. Watson bowiem miał w planach wycieczkę za Ocean, wynikiem której miało być ziarno zasiane na trudnym gruncie. To zresztą do niego pasowało. Zdecydowanie wychodził poza schemat angielskiego sposobu bycia, lubił spędzać urlopy poza Wielką Brytanią, z Europy czerpał inspirację do pracy, chłonął kulturę różnych jej zakątków. Uwielbiał obserwować, jak żyją tam ludzie. I szukał pomysłów na własną pracę. Z chęcią opowiadał mieszkańcom kontynentu o futbolu. Czuł się odpowiedzialny za rozwój dyscypliny, w końcu pochodził z Anglii.

Tak jak robi to dzisiaj Klopp, tak i Watson balansował w relacjach z drużyną pomiędzy obdarzonym poczuciem humoru, niekiedy jowialnym smakoszem piwa a surowym menedżerem, który podczas zajęć wymaga od każdego maksymalnego zaangażowania. Piłkarze musieli stawiać się w klubie około 7:30. Następnie czekała ich rozgrzewka w pobliskim Stanley Park, w klubie jedzono śniadanie, a podczas posiłków Watson zwracał uwagę na to, co nakładają na talerze jego zawodnicy. Miało być pożywnie, ale lekkostrawnie, odradzał stanowczo ziemniaków, mleka, masła czy cukru.

Musimy pamiętać, że mowa o czasach, w których piłkarz nie był gwiazdą zarabiającą dziesiątki tysięcy funtów tygodniowo. Ta profesjonalizacja dyscypliny może więc niektórych szokować. Ale Watson wyraźnie zaznaczał terytorium: kto nie stosował się do jego zasad, nie miał szans na grę.

Wprowadził dwa treningi dziennie. Chciał w ten sposób podnieść wydolność graczy, utrzymać ich w odpowiednim rytmie, by poradzili sobie z wymaganiami ligi, w której należało biegać przez cały mecz. Nagrodą było piwo do obiadu.

watson.jpeg

SIATKA ZNAJOMOŚCI

Społeczności skupionej wokół Liverpoolu nie przeszkadzało to, że Watson najpierw pomógł w powstaniu klubu w Newcastle, a następnie przeniósł się do Sunderlandu, by tam stworzyć ekipę marzeń, sięgającą po kolejne tytuły. Przyjęto go jak swojego, szczególnie, gdy roztaczał wspaniałe wizje przed klubem, który dopiero chciał zaznaczyć obecność na piłkarskiej mapie Anglii.

Gdy The Reds zdobyli pierwsze mistrzostwo w historii, na stacji kolejowej czekało na drużynę 60 tysięcy kibiców. To miało być rozpoczęcie nowej ery. I choć w trakcie dziewiętnastoletniej przygody za sterami Liverpoolu Watson poprowadził piłkarzy „tylko” do dwóch tytułów, piętno, jakie odcisnął na tym klubie wykraczało daleko poza sam futbol.

liverpool tom watson.jpg
Liverpool FC, sezon 1901-02

Dziennik „Liverpool Echo” długo po śmierci menedżera wspominał go na swoich łamach piórem Victora Halla: „Jednym z sekretów stojących za jego sukcesami w odkrywaniu nowych zawodników była jego własna popularność. Każdy, kogo spotykał na swojej drodze, z miejsca go lubił i był gotów z nim pracować. Zatem kiedy Tom chciał wiedzieć, kiedy jakiś zawodnik gra mecz, jak zagrał, albo jakie ma statystyki, pisał do kogoś ze swoich przyjaciół w Anglii lub Szkocji i uzyskiwał potrzebne informacje”.

Tak właśnie budował zespół. W czasach bez baz danych, bez internetu, musiał polegać na opinii innych, zaś ci inni darzyli go na tyle dużym szacunkiem, że otrzymywał detaliczne informacje zwrotne.

UDERZ, A POTEM... UDERZ MOCNIEJ

Kiedy przyszedł do Liverpoolu, był bardzo młodym menedżerem, miał zaledwie 37 lat. Klub istniał dopiero cztery lata, awansował z zaplecza do elity i szukał swojej drogi. Zatrudnienie Watsona było postawieniem na pewniaka, w tamtych czasach w Anglii nie było lepszego menedżera. Sunderland pod jego wodzą cechowała niszczycielska siła ofensywna. NIe bez powodu zespół nosił wśród kibiców przydomek „Przemożni”. Niewiele ekip było im się w stanie oprzeć, czego dowodem trzy mistrzostwa zdobyte w ciągu czterech sezonów.

Prasa tak pisała o Watsonie: „Sunderland miał Toma za przewodnika, filozofa i przyjaciela”, zaś o grze samego zespołu: „Jeśli strzelali dwa gole, zamiast zwalniać, uderzali jeszcze mocniej”. Z czymś nam się to może kojarzyć, prawda?

klopp-1.jpg
Juergen Klopp dał Liverpoolowi tytuł mistrzowski po trzydziestu latach oczekiwania. (Fot. Laurence Griffiths/Getty Images)

WHISKY NA ROZGRZANIE

Zawsze szukał nowatorskich rozwiązań. Jeden z jego piłkarzy wspominał trudny mecz, w którym Sunderland zmagał się nie tylko z przeciwnikiem, ale też mocno wiejącym wiatrem i tnącym po twarzy deszczem. Zawodnicy obu drużyn zamarzali i ostatnią rzeczą, na która mieli ochotę, było wyjście na drugą połowę.

Tom otworzył w szatni butelkę whisky i gracze pozazdrościli mu, że może się w ten sposób rozgrzać. Tymczasem nakazał on podniesienie wszystkim koszulek, nalewał mocny trunek na dłoń i kolejno wcierał go w plecy i klatki piersiowe całej jedenastki. Jego piłkarze wyszli na boisko rozgrzani, a rywale trzęśli się z zimna.

Jego popisowym numerem było wcielanie się w rolę liniowego, szczególnie upodobał sobie mecze z Evertonem, ale to miało miejsce jeszcze wtedy, gdy prowadził Sunderland (w derbach nikt by się na to nie zgodził). To były szalone czasy, przecież dopiero powstawała Angielska Federacja Piłkarska, futbol był dyscypliną ludu, nie rozrywką dla zamożnych klientów oglądających jeszcze bogatszych piłkarzy.

POLOWANIE NA LUDZI

Watson ochoczo udzielał wywiadów, przyjaźnił się z dziennikarzami, sam pisywał teksty, uwielbiał też śpiewać podczas oficjalnych obiadów, czym doprowadzał swoich towarzyszy do płaczu ze śmiechu. Ale przede wszystkim kochał sport. Każdą jego odmianę, od kręgli po krykieta. Nie trzeba było go dwa razy zapraszać.

Był niezwykle barwną postacią, a jego sława wykraczała daleko poza Liverpool. Najlepiej oddaje go tekst z „Leicester Chronicle”, zamieszczony w 1899 roku. Napisał go sam Watson. Pokazuje on błyskotliwego, oczytanego faceta, który sypie żartami, porównaniami i tłumaczy czytelnikom znaczenie zwrotu „Polowanie na ludzi”, w kontekście pracy menedżera (czy raczej, jak wtedy się go określało, sekretarza klubowego).

W artykule tłumaczył ludziom, jak zmieniła się profesja menedżera i że już nie musi przedzierać się przez granice, oglądać batalii na błotnistych boiskach, by dopaść wymarzonego zawodnika, a może to zrobić sprzed własnego kominka, dzięki telegramom. Podkreślał niesamowitą wręcz wagę Szkocji i tamtejszej piłki, ciesząc się zarazem, że przybliżył ją angielskim kibicom. To wyjaśnia sporo w kontekście budowania Liverpoolu opartego w większości właśnie na szkockich zawodnikach.

300 FUNTÓW ROCZNIE

Kiedy przyszedł pracować na Anfield, złożył obietnice. Wygrywanie w roli menedżera Sunderlandu stało się dla niego czymś nudnym, szukał nowego wyzwania i znalazł je nad rzeką Mersey. To miejsce pokochało go z wzajemnością. Nie miał wrogów i nikt nie wypominał mu nawet bajońskiej, jak na 1896 rok, pensji – 300 funtów rocznie. Jego debiutancki mecz w roli opiekuna Liverpoolu przypadł na ważne wydarzenie – piłkarze zagrali po raz pierwszy w czerwonych koszulkach i białych spodenkach. Śmiało można stwierdzić, że tak rodziła się potęga The Reds.

Na jego pogrzebie stawili się tłumnie ludzie związani ze sportem, lokalne gazety informowały o pożegnaniu „człowieka o złotym sercu”, kochającego innych, obdarzonego kapitalnym poczuciem humoru, potrafiącego słuchać innych. Ładnie napisano w „Liverpool Echo”, że „jego trumnę nieśli ci sami piłkarze, których poprowadził do wielkich sukcesów”.

Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!

Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.

Podziel się lub zapisz
Dziennikarz Canal+. Miłośnik ligi angielskiej, która jest najlepsza na świecie. Amen.