To dla mnie wręcz niewyobrażalne, jak mało osób w ogóle kojarzy szósty album Cuddera. A przecież to jedno z jego najlepszych wydawnictw - pisze Kamil Szufladowicz.
Historia zna wiele przypadków niedocenionych albumów. Wynika to z różnych czynników: niektóre były wydane w złych momentach, inne wyprzedzały swoje czasy i nie mogły od razu wbić się w kanon. Niektórym zabrakło odpowiedniej promocji, a jeszcze inne nie zachęcały okładką, tematyką, ksywami… Czemu Passion, Pain and Demon Slayin’ nie doczekało się chwały, na jaką zasługuje?
Zajawieni rapem znajomi przy wspomnieniu szóstego wydawnictwa Cuddera reaguje dwojako: nie znam, albo aa, takie to średnie. Nawet część naszego grona redakcyjnego (bez podawania nazwisk) stwierdziła, że jest to słaby album. I dlatego właśnie powstał ten tekst – PPaDS nie zasługuje na ruganie. Więcej, to naprawdę świetna, mocna rzecz. Dlaczego?
1
Bo jest niepowtarzalną, somnambuliczną podróżą
I to w dosłownym znaczeniu. Odpalając płytę wita nas numer Frequency, dzięki któremu możemy dostroić się do nastroju następnych 18 numerów. Nieco niepokojąca, eksperymentalna i psychodeliczna produkcja Cuddera, Plain Pata i Mike’a Deana wprowadza jedyny w swoim rodzaju nastrój – aż chce się zamknąć oczy i, jak nawija raper, follow it to the frequency. Nie jestem fanem tripowych dragów, ale słuchając PPaDS za każdym razem czuję się jak po kwasie – pływam w świetle, czuję się jak złota róża, jestem chrzczony w ogniu i tańczę po wieczność. I znów, posługując się słowami autora, hmm, sothis is awesome.
(od redakcji: tak poetycko nie było na niuansie jeszcze nigdy!)
2
Bo to bardzo intymny materiał
Jako słuchacze rapu jesteśmy przyzwyczajeni do pewnego dystansu między nami a artystami. W końcu w wielu przypadkach tworzą wokół siebie otoczkę swego rodzaju niedostępności, kreują się na najlepszych i zdają się wypełniać przesłanki znaczeniowe tytułu płyty formacji Pivot Gang – You Can’t Sit With Us. Obok Cudiego można usiąść i poczuć się jak w towarzystwie duchowego mentora, który zaprasza na niezapomnianą podróż po swoim świecie, ucząc nas przy tym uniwersalnych prawd życia. Głębia jego głosu, charakterystyczne murmurando, niskie tony, w które uderza swoim wokalem i przeciągane linijki – wszystkie te aspekty pojawiają się na prawie każdym materiale Cuddera, jednak w przypadku tego albumu są mocno zintensyfikowane.
3
Bo to najlepsza płyta Cuddera
Oczywiście solowa. Bo gdyby uwzględniać w zestawieniu Kids See Ghosts, to Passion, Pain and Demon Slayin’ uplasowałoby się na drugiej pozycji. Problemem wszystkich pozostałych wydawnictw Cudiego (MotM 1 i 2, Indicud, Sattelite Flight, Speedin’ Bullet 2 Heaven) tkwi w ich spójności. PPaDS słucha się ciągiem bez żadnych słabych momentów. Nie ma tam ani jednej piosenki, którą chciałbym pominąć. Takie działanie burzy wręcz integralność całego albumu, sprawiając że gubi się jego niepowtarzalny, oniryczny klimat. W nocy też wyśpimy się lepiej, gdy nie będziemy się co chwilę budzić. Z pozostałymi płytami nie ma już takiego problemu: na każdym tytule znajdziemy numery, które nie powinny się tam znaleźć.
4
Bo ma genialne momenty
Porównywałem już Passion, Pain and Demon Slayin’ do somnambulicznej podróży po jego intymnym świecie, a teraz porównam do przejażdżki po nieprzewidywalnym rollercoasterze. Bo kiedy słuchając tej płyty wydaje nam się, że Cudder uspokoił nasze szargane nerwy już do granic możliwości, to nagle postanawia znów zaburzyć ten wypracowany wewnętrzny spokój numerami, które są najjaśniejszymi punktami całego wydawnictwa. To jak szpilki, wbijane raz po raz w naszą muzyczną wrażliwość, ale z zamysłem terapeutycznym – jak przy akupunkturze. Swim in The Light, Rose Golden, Kitchen, The Guide, Surfin’ – to numery, dzięki którym PPaDS nie jest w ogóle monotonne, ale cały czas zachowane w jednej, psychodelicznej stylistyce.
5
No dobrze, to w czym problem?
Próbując zrozumieć, dlaczego Passion, Pain and Demon Slayin’ jest tak niedoceniane, doszedłem do kilku wniosków. Przede wszystkim płyta mogłaby być odrobinę krótsza. Jesteśmy przyzwyczajeni do albumów, których możemy przesłuchać w drodze z pracy do domu, ale na pewno nie półtoragodzinnych kobył. Z tego względu krążek może się wydawać senny, a dla niektórych nawet nudny. Jednak to właśnie jest jego mocną stroną – wczuwając się w jego brzmienie bardzo łatwo zrozumiemy oniryczny zamysł. Problem w odbiorze mógł również wynikać z brakiem odpowiednio dużej promocji – o PPaDS dowiedziałem się dopiero z Reddita, a album nie przeżył swojej ofensywy w portalach streamingowych. Liczę jednak na cud(i) i wierzę, że koniec końców szóste wydawnictwo Kida znajdzie swoje miejsce pośród klasyków psychodelicznego, emocjonalnego trippy rapu.
Cześć! Daj znaka, co sądzisz o tym artykule!
Staramy się tworzyć coraz lepsze treści. Twoja opinia będzie dla nas bardzo pomocna.