To już drugi pełnoprawny album Joji’ego. Od follow-upu do debiutu oczekuje się progresu, pokazania się z jeszcze lepszej strony, albo zupełnie innego ujęcia. Czy którąkolwiek z tych rzeczy udało się zrealizować?
Jeden z muzycznych fenomenów generacji Z. Gość, którego doskonale znano z YouTube’a – jako tego typa od memów, który wskakiwał w obcisłe, różnokolorowe kombinezony i wykrzykiwał często kontrowersyjne)frazesy. Od rzucania się jajkami i ślizgania na macie do Twistera w bliżej nieokreślonej, ale śmierdzącej przez ekran monitora brei (wraz z Idubbbzem, How To Basic i Maxmoefoe) do bardzo popularnego muzyka. Tak to się robi w 2020.
George Miller wychował sobie odbiorców. Tworząc YouTube’owe śmiesznostki przełamał – nigdy w jego przypadku nieistniejącą – czwartą ścianę. Bliskość z fanami Pink Guya przekuła się później na szalenie lojalny fanbase, stojący u podstaw jego muzycznej kariery. Wynika to też z wyczuwalnej praktycznie od razu, przyjętej konwencji muzycznej. To smutne piosenki, często w lo-fi konwencji, z rythm-n-bluesowym zacięciem o miłostkowej i płaczliwej treści. Emo rap się sprzedał, więc czemu nie emo r’n’b?
Jak nektar, to pewnie słodki
Ale do rzeczy. Premierowy odsłuch Nectaru pozostawił naprawdę wiele do życzenia. Pierwsze na trackliście Ew już wprowadziło w smętny ton. When it's lovely / I believe in anything / What does love mean / When the end is rolling in? – zawodzi wysokim, płaczliwym wokalem Joji. Następne w kolejce MODUS rozpoczyna się melancholijnym pianinem, a Joji nawija z kolei robotycznym flow o trudnościach popularnego twórcy i – bardzo, bardzo lakonicznie – rozwodzi się nad wolnością artystyczną i presją przemysłu muzycznego: I don't feel the way they programmed me to feel today. W międzyczasie rzuca jeszcze niezbyt bystrym wersem o Chevrolecie i Nissanie: I wanna be a Chevy, not a Sentra, uh (Yeah, yeah, yeah), odnosząc się do swojego rozdarcia kulturowego.
Dopiero Tick Tock oferuje nieco bardziej angażujący beat (West1ne i Joji), brzmiący jak wyjęty z odrzutów Saturation. Nie do końca jednak wiadomo, o czym jest sama piosenka – Joji porównuje się do ciężarówki przewożącej pieniądze, śpiewa o upływie czasu, a finalnie zwraca się do swojej dziewczyny o… no właśnie, o co? I wish you were here with me now so I could feel some / I wish you were here to hold me down like a real one, real one / Live long / Wanna be a big shot – czyli o miłości, ale bez konkretnej treści. Liryka będzie na Nectarze pokutowała jeszcze nieraz.
Rozstania, powroty, zazdrość, niezrozumienie, uczucia i emocje to powracające praktycznie w każdym numerze tematy. Biorąc pod uwagę długość krążka (zatrważające 18 numerów i prawie godzina grania), cały album jest rozwleczony i… nudnawy.
Joji on tha beat
Wróćmy na chwilę do pytania z samego początku tekstu – czy Nectar oferuje jakikolwiek rodzaj progresu? Tematycznie – zupełnie nie. Lirycznie – także jest słabo. Na szczęście lwią część albumu robią produkcje. Nectar to zaawansowane technicznie beaty, których rozpiętość gatunkowa waha się od hip-hopu i lo-fi (High Hopes), przez elektro-pop (Gimme Love, Daylight), syntezatorowe i taneczne produkcje (Your Man), po r’n’b (Mr. Hollywood) z lekko eksperymentalnym zacięciem (Reanimator). Drugi album Joji’ego oferuje zatem więcej (i bardziej jakościowo) od poprzedniego Ballads 1. Przysłużyli się do tego Bekon, Clams Casino, Justin Parker, Justin Raisen, Kenny Beats i Jim-E Stack, nie zapominając jednak o samym Millerze, który trzymał pieczę nad brzmieniem jako producent wykonawczy.
Pierwsze wrażenie robi się tylko raz
Największym problemem Nectaru wcale nie jest nieco koślawa liryka czy długość albumu. Problem tkwi w… singlach, które – niestety – stanowią zdecydowaną większość najlepszych kawałków na płycie. Up-beatowe Gimme Love, czyli Joji jakiego wcześniej nie słyszeliśmy, smętne i balladowe, świetnie budujące nastrój Run, czy wyprodukowane przez Diplo popowe Daylight to najjaśniej lśniące punkty Nectraru. Przygotowani na podobny poziom reszty piosenek najzwyczajniej się zawiedliśmy, a może bardziej… zanudziliśmy. Trudno było bowiem utrzymać 100% uwagi na każdej z piosenek, gdy przypominające często wpisy na Twitterze linijki powtarzały te same frazesy. To jak z reklamami kanapek w fast foodach – najpierw kuszą perfekcyjnie wypieczoną bułeczką, sprężystą sałatą i wyciekającym serem, a jak przychodzi co do czego, jemy nieco sflaczałą kanapkę, która jest tylko (i aż) smaczna.
Czy jest się czym jarać?
Napisaliśmy, że Joji to fenomen muzycznej sceny generacji Z? Nie ma tam skomplikowanych metafor, zaawansowanych riffów gitarowych, dużej skali oktawowej i poukrywanych drugich den. Z drugiej strony – jest to prosty w odbiorze, poprawny muzycznie album, do którego spokojnie można podejść w kategoriach tego uwielbianego przez masy vibe’u. Kumamy scenariusz, w którym puścimy sobie Nectar podczas smętnego i samotnego wieczorku, albo chociażby do nauki (lo-fi perfekcyjnie do tego pasuje). Minusy zdają się jednak na tyle dotkliwe, że w zderzeniu z oczekiwaniami post-singlowymi, Nectar jest nijaki. Gdybyśmy wystawiali oceny, to byłby dla nas 3/5. Ale nie wystawiamy.