O co chodzi z tymi krytycznymi recenzjami „Jokera”? O wtórność wobec części pierwszej i nudę w kinie. To drugie zależy od prywatnego gustu. A z tym pierwszym trochę nie można się zgodzić.
Po premierze części pierwszej były obawy o to, czy ktoś nie zainspiruje się zbyt mocno antysystemową wymową filmu. Świat dobrze pamiętał to, co wydarzyło się w 2012 roku, kiedy w wyniku strzelaniny w Denver zginęło 12 osób – zabójca, 24-letni James Holmes, wszedł z bronią do jednego z kin, które wyświetlało film Mroczny Rycerz Powstaje i otworzył ogień. Historia nie zatoczyła koła, ale postać Arthura Flecka i tak rezonowała w sieciowym komentariacie. Było czuć, że to coś więcej, niż tylko film. To wpuszczenie do kinowego mainstreamu reprezentanta przegrywów, którzy przez lata byli niewidzialni w popkulturowym dyskursie.
Znowu to samo, ale jednak nie to samo
Oczywiście, że „Joker: Folie à deux” to też zmagania Flecka ze światem. Mało śmieszny komik nabiera paliwa do baku dopiero wtedy, gdy staje przed szerokim audytorium, któremu może wykrzyczeć w twarz żal za to, że otoczenie go lekceważy. W pierwszym „Jokerze” areną był telewizyjny show Murraya Franklina, którego zresztą Fleck pozbawił życia na wizji. W drugim sala sądowa – tam pokutuje za wszystkie zbrodnie z części pierwszej. I choć rzeczywiście, reżyser Todd Philips nie może oprzeć się pokusie przed wpychaniem mało subtelnych follow-upów do „Jokera” – znowu są słynne schody, znów Arthur Fleck wykonuje swoje popisowe choreo i ponownie przywiera w finale do szyby samochodu, żeby patrzeć na upadające Gotham – to już dialog z częścią pierwszą jest co najmniej interesujący. Philips otwarcie wyśmiewa edgy fanów „Jokera” z alt-rightowych forów. Podważa powagę pierwszej części, bezpośrednio wprowadzając ją do scenariusza – bohaterowie kilkukrotnie rozmawiają o ekranizacji historii Arthura Flecka, której on sam nigdy nie widział, bo siedział za kratami. Generalnie spuszcza wentyl z jedynki, już na wstępie, przy użyciu animowanej sekwencji, sugerując, żeby wziąć część drugą z poważnym dystansem. W końcu „Joker: Folie à deux” to także musical. Gatunek, który w DNA ma wykrzywianie rzeczywistości w imieniu uatrakcyjnienia fabuły.
Musical nie przeszkadza
Pytanie, jakie możecie usłyszeć od ludzi, którzy jeszcze nie widzieli filmu? Czy te wątki musicalowe są do przejścia? Odpowiadamy – są. „Joker: Folie à deux” swobodnie porusza się pomiędzy fikcją a jawą; konwencja musicalowa sprzyja płynnemu przejściu od jednego do drugiego. Nieco gorzej Todd Philips poradził sobie z przeniesieniem gatunkowego ciężaru sensacyjnej jedynki na regularne kino sądowe, którym jest część druga. Czuć, że to nie jego bajka – zamiast słownej szermierki dostajemy Jokera w wydaniu specjalność zakładu; Arthur Fleck jęczy przed ławą przysięgłych o niezrozumieniu go przez świat, dokładnie tak, jak robił to w poprzednim filmie. Aż prosi się o mocniejsze dialogi i więcej zwrotów akcji – Dwunastu gniewnych ludzi czy Werdykt to wyśmienite benchmarki. Tyle że jednocześnie nie jest tak, że z gothamowskiego sądu wieje nudą. Philips nie odsłania wszystkich kart bohatera – cały czas czujemy, że tu jeszcze coś może się wydarzyć. I faktycznie, pod koniec są dwa plot twisty, z czego jeden bardzo duży. Ciekawe, jak świat zareaguje na tak nieoczekiwany finał.
Ambitna porażka?
Można mieć lekki zgryz z Joaquinem Phoenixem, który po prostu kontynuuje metodę gry z części pierwszej – zżymać się, że nic nowego, czy docenić kunszt aktorski; w końcu gość za tę samą kreację był pięć lat temu wynoszony na ołtarze. Nieśmiało sugerujemy to drugie, bo łatwo zapomnieć, że Phoenix zwykł grywać w swojej własnej lidze. Lady Gaga nie przeszkadza – jej Harley nie jest tak przegięta jak ta w wykonaniu Margot Robbie; Germanotta gra w spokojniejszej, bardziej wyciszonej tonacji i, jak można było się spodziewać, najlepiej odnajduje się w partiach śpiewanych. Wyjątkowo mocny jest za to drugi plan – i Catherine Keener, i Brendan Gleeson, i dawno niewidziany Steve Coogan pojawiają się na ekranie tylko przez parę momentów, ale to wystarczy, żeby nadali swoim postaciom pełnokrwistości.
I trzeba od razu ostrzec – próg wejścia jest w „Jokerze: Folie à deux” wysoki. Łatwo się od tego filmu odbić, bo to dużo śmielej eksperymentujące kino niż, mimo wszystko, dość konwencjonalna część pierwsza. Ale przecież tyle marudzi się na makdonaldyzację kina masowego – że każdy blockbuster jest robiony taśmowo i w ogóle gdzie to kino autorskie. No więc kino autorskie jest właśnie tu, w tym dziwnym, chaotycznym, nieco kalekim, ale jednak JAKIMŚ filmie.
Komentarze 0