Nia Archives nową królową jungle i bedroom rave’ów była jeszcze przed premierą Silence Is Loud. Teraz – jak to się mówi – it's official.
Pod koniec roku odnotowaliśmy, że w globalnym mainstreamie coraz częściej sięga się po drum and bass i jungle (Czy jesteśmy świadkami powrotu mody na drum and bass?). Gatunki, które wykrystalizowały się w brytyjskich klubach na początku lat 90., pojawiają się w selekcjach topowych DJ-ów, akompaniują raperom i krzyżują się z radiowym popem. Powodów takiej tendencji można doszukiwać się na kilku polach. Z pewnością sprzyja jej retromania, w myśl której konsekwentnie wraca się do nieco zakurzonych stylistyk, próbując nadać im nowe oblicze. Taki renesans na scenie elektronicznej przeżywają teraz także trance albo eurodance, niegdyś uznawane przecież za synonim przypału.
Wytłumaczenie fenomenu samą nostalgią byłoby jednak nadużyciem. Podkręcanie BPM-ów i słabość do połamanych beatów chyba mówi coś o współczesności: rozpędzonej, przebodźcowanej i rozedrganej. Wpisuje się też w ogólny kierunek, w jakim zmierza przemysł muzyczny. Weźmy przykład Victorii Walker, czyli PinkPantheress, dla której przepustką do dalszej kariery okazał się TikTok. Styl artystki – wyrazisty i zwięzły (długość każdej z piosenek na jej debiutanckiej płycie Heaven Knows nie przekracza trzech minut) – sprzyja słabnącemu attention span odbiorców. Nawet nie zdążą znudzić się jedną piosenką, bo w kolejce są już następne.
D&b i jungle: wytańczyć niepewność
Do tych rozpoznań wypada jeszcze dołożyć socjoekonomiczny kontekst powstawania drum and bassu i jungle. Kolebkę obu gatunków stanowiły Bristol i Londyn, gdzie w latach 90. nie było najweselej. Reformy Margaret Thatcher, która opuściła fotel premiera Wielkiej Brytanii w 1990 roku, dla wielu młodych, zwłaszcza tych należących do niższych klas, okazały się rozczarowaniem. Bezrobocie rosło odwrotnie proporcjonalnie do biedy, osłabiało się znaczenie związków zawodowych. Gdzieś trzeba było skanalizować narastającą frustrację i odzyskać wiarę w siłę wspólnoty. Klubowe parkiety, na które tłumnie zmierzali przedstawiciele wielu kultur, okazały się takim miejscem. Trzy dekady później okoliczności są zupełnie inne i trudno szukać prostych analogii. To jednak całkiem wymowne, że d&b zaczął wracać do łask akurat w dobie pandemii COVID-19, gdy życie kulturalne zostało zepchnięte do sfery online. W szybkiej muzyce łatwiej było się zatracić i stłumić narastającą niepewność.
Jedną z wykonawczyń, która dostrzega obecnie wyzwoleńczy, eskapistyczny wymiar jungle, jest Nia Archives. Zawsze myślałam o tym jak o punkowym brzmieniu – wyznała kilka dni temu w rozmowie z The Guardian. Artystka nieprzypadkowo właśnie teraz krąży po mediach. Właśnie ujrzał światło dzienne jej długo wyczekiwany album Silence is Loud. To mocny kandydat do tytułu płyty roku, ukoronowanie dotychczasowej kariery Brytyjki, a jednocześnie dowód na to, że można złożyć hołd dobrze znanemu gatunkowi i wnieść do niego wartość dodaną. Poza tym, że przekuwa niepewność w taneczną energię, twórczyni z powodzeniem szuka emancypacji wśród rozpędzonych dźwięków.
Od reggae do Buriala
Choć to pierwszy longplay w dorobku Nii, trudno mówić o niej jak o zupełnej debiutantce. Muzyka towarzyszyła jej właściwie od zawsze: ojczym, eksraper, prowadził audycję o dancehallu, a babcia, która przeprowadziła się do Wielkiej Brytanii z Jamajki, była piratką radiową. To ona pokazywała młodej Dehaney Hunt największe klasyki R&B, soulu i gospelu. Na imprezach rodzinnych w tle pojawiały się też utwory Goldiego, Shy FX oraz Roniego Size’a – gigantów jungle’u. Każdy z nich, podobnie jak debiutancki singiel Heaven Emeli Sandé, który usłyszała jako jedenastolatka, wywarł na nią duży wpływ. Za kluczowego dla jej rozwoju uznaje także Buriala. Wraz z kultowym krążkiem Untrue stopniowo odkrywała Londyn, gdzie przeprowadziła się, zanim jeszcze skończyła osiemnaście lat. Dosłownie mam na jego punkcie obsesję. Jest dla mnie ogromną inspiracją także dlatego, że postrzegam go jako świetny przykład kogoś, kto zdecydował się zachować anonimowość i nie ujawnił publicznie zbyt wielu informacji. Jeśli jednak posłuchasz tego, co tworzy, wiele dowiesz się o jego osobowości – zdradziła magazynowi Crack.
Artystka nie jest może aż tak ortodoksyjna jak Burial, ale rzeczywiście dba o to, żeby to muzyka była jej pierwszą i jedyną wizytówką. Właściwie nie pojawia się w plotkarskich magazynach i na celebryckich rautach. Pracuje za to bardzo intensywnie – pierwszy utwór, Sober Feelings, wydała już w 2020 roku. Żadna wytwórnia nie była wówczas zainteresowana przygarnięciem jej pod strzechę, dlatego założyła własny label – HIJINXX, wysupłała pieniądze na reklamę i zrobiła wszystko po swojemu. Nie pasuje mi trzeźwość, bo każdego dnia wszystko wydaje mi się tak realne – śpiewała. I najwyraźniej trafiła w dziesiątkę, oddając stupor, w który wpadli młodzi, zamknięci w domach przez pandemię Brytyjczycy. My mieliśmy Szklanki Young Leosi, oni – Sober Feelings.
Silence Is Loud: osobiście i różnorodnie
Do czasu premiery Silence Is Loud Nia Archives zdążyła zaprezentować jeszcze trzy EP-ki: Headz Gone West, Forbidden Feelingz oraz Sunrise Bang Ur Head Against Tha Wall. Ostatni z materiałów doczekał się rozszerzenia w postaci serii remiksów, za które odpowiadali m.in. Mount Kimbie i Mall Grab. Wraz z każdym kolejnym wydawnictwem producentka coraz bardziej odsłaniała siebie. W piosence Luv Like wyznała, że zmaga się z dysforią ciała. Tytułowy numer z Forbidden Feelingz zadedykowała umuzykalnionej babci, a w Ode 2 Maya Angelou złożyła hołd swojej ulubionej, zaangażowanej społecznie pisarce.
Artystka osadzała takie wyznania na coraz bardziej złożonym muzycznie tle. Faktycznie prym wiedzie w nim jungle, przy czym eklektyzm Brytyjki nie pozwala jej ograniczać się do jednego gatunku. Bawi się charakterystycznym głosem, sprawnie przechodząc od melorecytacji na podkładzie do wokaliz w stylu gigantek R&B. Pamięta o swoim jamajskim rodowodzie, stąd w niektórych numerach słychać bezpretensjonalny, leniwie płynący lovers rock. Igra także z samplami, czego najlepszym przykładem jest jej bodaj najpopularniejszy przebój Baianá. Wykorzystała w nim fragmenty śpiewu tradycyjnego brazylijskiego chóru Barbatuques, chcąc przenieść na europejskie parkiety ducha karnawału z Rio de Janeiro.
Nia Archives podeszła do nagrywania Silence Is Loud jednak nie tylko z bagażem wcześniejszych doświadczeń, ale też ze sporym kredytem zaufania udzielonym przez branżę. W krótkim czasie zajęła trzecie miejsce w prestiżowym plebiscycie BBC Sound of 2023, zdobyła nagrodę MOBO Award w kategorii Best Dance/Electronic Act, a do tego nominowano ją do BRIT Award. Zaczęła również remiksować utwory innych twórców. W tym: Yeah Yeah Yeahs, Jorji Smith i Freda again.. Zaliczyła występ na Glastonbury oraz support przed londyńskim show Beyoncé, czym pokazała, że niestraszne są jej także większe sceny. Sukces debiutanckiego krążka wydawał się więc formalnością, choć z drugiej strony nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której nadmuchany do granic możliwości balon oczekiwań pęka z hukiem. Tak się na szczęście nie stało.
Crowded Roomz: konfesja na parkiecie
Jungle na dopiero co wydanej płycie nie służy Brytyjce do stawania społecznych diagnoz. To ponownie akompaniament osobistych, intymnych myśli; trochę w myśl tytułu krążka. Cisza może być przeszywająco głośna, nawet głośniejsza od szybkich i zwartych utworów – zdaje się postulować artystka i niczym Madonna na albumie z 2005 roku woli dokonać konfesji na parkiecie. W otwierającym numerze wyznaje miłość młodszemu bratu, otwarcie deklarując, że boi się go stracić. Wydanym już wcześniej Forbidden Feelingz i Blind Devotion daje dojść do głosu zamiatanym pod dywan problemom, zaś Nightmares to prztyczek w nos niedoszłemu partnerowi. Największe wrażenie robią jednak dwie inne piosenki: singlowe Crowded Roomz oraz F.A.M.I.L.Y. W tej pierwszej, przywodzącej na myśl świetną scenę z filmu Aftersun, gdy pogrążony w melancholii bohater grany przez Paula Mescala tańczy w klubie, Nia Archives zwierza się z dojmującej samotności. Druga to z kolei bolesne, ale oczyszczające rozliczenie życia rodzinnego. Dobrze móc przyznać, że więzi krwi niekiedy naturalnie się rozluźniają.
Odsłuch Silence Is Loud daje dużą satysfakcję również dlatego, że już od pierwszych akordów czuć, że artystka muzycznie pozwala sobie na jeszcze więcej. Do worka odniesień zgromadzonych na EP-kach dokłada kolejne nowości. Znacznie częściej sięga po gitary (Crowded Roomz, Cards On The Table, Tell Me What It’s Like), zgrabnie przełamując elektroniczną jednorodność. Dusznym, zamglonym Blind Devotion przywołuje na myśl trip hop spod znaku Massive Attack z ery Blue Lines. Powiew soulowej świeżości niesie też Out Of Options, które brzmi tak, jakby Norah Jones zerwała z kawiarnianym anturażem i ruszyła w tango.
Siła wspólnoty
Jeszcze szerszy wachlarz inspiracji wyspiarską muzyką (Nia sama przyznała we wspomnianej rozmowie z Guardianem, że w studiu nagraniowym zerkała w stronę dorobku Blur, Natalie Imbruglii i Beatlesów) nie jest przypadkiem. Na okładce Silence is Loud Hunt – pół-Jamajka – patrzy prosto w obiektyw i odsłania nakładkę na zęby imitującą flagę Wielkiej Brytanii. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to manifest przynależności do kraju, gdzie się wychowała. Podobnie jak Little Simz, której rodzice są Nigeryjczykami, wierzy, że na parkiecie znajdzie się miejsce dla każdego. W końcu o to, przynajmniej u jego początków, chodziło w jungle – gatunku sfrustrowanych, wypchniętych poza margines, chcących zapomnieć o przytłaczającej ich codzienności. I gotowych potańczyć niekiedy na smutno.
Zobacz także:
Czy jesteśmy świadkami powrotu mody na drum and bass?
Burial: jeden z najważniejszych twórców muzyki elektronicznej podsuwa rozwiązanie na trudne czasy
TOP 10 najlepszych zagranicznych albumów 2023 roku… do tej pory