Dziewięć lat temu Antonio Conte i Beppe Marotta położyli podwaliny pod nowożytną potęgę klubu z Turynu, który od tego czasu seryjnie zdobywa mistrzostwa Włoch. Teraz obaj postawili ważny krok w kierunku zniszczenia własnego dzieła.
Klimat sezonu 2011/2012 bardzo przypominał ten, którym Włosi oddychają dzisiaj. Tyle że role były inaczej obsadzone. Potentatem, broniącym tytułu i mającym w składzie wielkie gwiazdy, był AC Milan. Wyskakującym z drugiego szeregu, który miał krok po kroku odbudowywać miejsce wśród najlepszych, był Juventus Antonio Contego. Jako żywo przypominający dzisiejszy Milan. Choć początkowo spodziewano się, że drużyna, która wcześniejszy sezon zakończyła na siódmym miejscu, w końcu przestraszy się swojej siły, dojechała do mety jako pierwsza. I od tego czasu zgarnęła wszystkie tytuły, jakie były do rozdania w Serie A. Kiedy Conte przed meczem ze „Starą Damą” mówi, że Juventus jest we włoskiej piłce jedynym punktem odniesienia, jest w tym także jego zasługa.
KOP ROZWOJOWY
Dziewięć lat temu Conte i Beppe Marotta, wtedy prezesujący Juventusowi, dziś zarządzający stroną sportową Interu, wypuścili turyńskiego dżina z butelki. Krwawiący po karnej degradacji i mozolnie odbudowujący się klub, mógłby jeszcze długo dochodzić do siebie – ile to może trwać, widać po tym, jak wyglądała ostatnia dekada jego mediolańskich rywali – ale sensacyjne mistrzostwo stanowiło dla niego wyjątkowo mocnego kopa rozwojowego. Odkąd Conte półtora roku temu wrócił do włoskiej piłki klubowej, szuka sposobu, by z powrotem okiełznać turyński żywioł. Tak blisko, jak w tym momencie jeszcze nie był. Dżin został wepchnięty do butelki. Choć do jej zakorkowania jeszcze daleko.
PRESJA CONTEGO
Paradoks trwającego sezonu polega jednak na tym, że to na Interze, nie na Juventusie, ciąży chyba największa presja. Seryjny mistrz musi wprawdzie wygrywać zawsze, o czym przekonali się dwaj poprzedni trenerzy, tracący pracę po zdobyciu scudetto, jednak wydaje się, że zatrudniając Andreę Pirlo, zupełnego nowicjusza, przed skrajnie trudnym sezonem, władze klubu dopuszczały pewnie myśl, że przebudowa drużyny może się zakończyć okresem przejściowym. O ile Pirlo w razie niepowodzenia mógłby mieć wiele wymówek, o tyle w przypadku Contego byłoby o nie trudniej.
BEZ OBCIĄŻENIA
Pierwszy rok zakończył bez żadnego trofeum, co jeszcze mu się w karierze nie zdarzyło. Dostał do dyspozycji szeroką kadrę, ze spełnionymi wieloma jego zachciankami. A po odpadnięciu z europejskich pucharów już po jesieni stało się tym bardziej jasne, że scudetto to dla mediolańczyków obowiązek, jeśli sezon nie ma być uznany za katastrofę. Przy roku z tak przepełnionym kalendarzem stał się to też potężny atut. Jako jedyny z czołowej siódemki Serie A Inter nie jest już obciążony grą w Europie. Z drużyn, które są w czubie tabel najsilniejszych lig europejskich, tylko Olympique Lyon ma podobny komfort. Przy tym wszystkim, już jako cios poniżej pasa, stosowano też przypomnienie, że to Conte, a nie trener Juventusu, jest najlepiej opłacanym na tym stanowisku w lidze.
NIERÓWNY INTER
Inter widziano więc powszechnie jako maszynę na pasie startowym, na którym trzeba się tylko dobrze rozpędzić i wzbić do lotu, ale sam zespół wysyłał sprzeczne sygnały na temat tego, czy rzeczywiście jest na to gotowy. Z jednej strony strzelał najwięcej – obok Atalanty Bergamo – goli w lidze, aż siedmiokrotnie trafiał w meczach przynajmniej trzy razy i notował najdłuższą spośród wszystkich drużyn serię zwycięstw w tym sezonie, z drugiej, notorycznie sam wpędzał się w kłopoty. Aż osiem drużyn zdołało im w ostatnich miesiącach strzelić przynajmniej dwa gole. Nikt w Serie A nie zdobył więcej punktów w meczach, w których przegrywał. Wprawdzie świadczyło to dobrze o sile psychicznej drużyny i szerokości ławki, ale też jasno obrazowało, że drużyna dość często przegrywa i nie potrafi utrzymać równego poziomu przez cały mecz. Stało się to problemem w meczach z innymi ekipami z czołówki, w których margines błędu jest węższy. Z pięciu dotychczasowych takich starć, mediolańczycy wygrali tylko jedno, przeciwko Napoli. W małej tabeli meczów bezpośrednich czołowej siódemki zajmowali do niedzieli przedostatnie miejsce, wyprzedzając jedynie Romę.
GŁOŚNY RYK PRETENDENTA
Dlatego rozbicie Juventusu na własnym stadionie należy uznać za tak naprawdę pierwszy głośny ryk pretendenta do tronu. Biorąc pod uwagę to, z kim walczył, trzeba uznać, że Inter tak dobrego meczu jeszcze w tym sezonie nie rozegrał. Mistrz, który na tym samym stadionie niedawno dość pewnie zneutralizował atuty Milanu, tym razem sam nic nie miał do powiedzenia. Po raz pierwszy od czterech i pół roku Inter zdołał wygrać z Juventusem. Wtedy był to jednak wyrwany z kontekstu epizod, bo mediolańczycy rozpoczynali kolejny rozczarowujący sezon, a turyńczycy tylko potknęli się na spokojnej drodze do mistrzostwa. Teraz może to być rozstrzygnięcie, które wytyczy kierunek na dalszą część sezonu we Włoszech.
DYSPROPORCJA W ŚRODKU
W niedawnym znakomitym wywiadzie dla „Foottrucka” Wojciech Szczęsny opowiadał, że jego praca w największym stopniu zależy nie od tego, jak spisują się obrońcy, lecz od tego, jak gra druga linia. – Mam wrażenie, że najmniej roboty miałem w meczach, w których najlepiej spisywała się nasza pomoc – mówił. To może tłumaczyć, dlaczego na Stadio Giuseppe Meazza miał tym razem tak wiele roboty. W każdym kwadransie, z pominięciem ostatniego, gospodarze tworzyli sobie bardzo dogodną sytuację. Trzeba się oczywiście zastanawiać, co by było, gdyby Juventus, który stworzył pierwszą groźną sytuację w meczu, rzeczywiście wyszedł na prowadzenie, po tym, jak Cristiano Ronaldo dobił ze spalonego strzał Adriena Rabiota. Jednak patrząc na to, jak wyglądały tego wieczoru obie drużyny, można podejrzewać, że nic by nie było. Po prostu Inter, jak to ma w zwyczaju, musiałby odwrócić losy meczu. Z taką przewagą w pomocy miałby wszelkie szanse, by tego dokonać. Znamienne, że w Juventusie wśród trzech najczęściej dotykających piłkę zawodników, byli sami obrońcy. W Interze dwóch w pierwszej trójce to środkowi pomocnicy. W ekipie gości byli oni odcięci od gry. W ekipie gospodarzy ją prowadzili.
ZACHWIANE PROPORCJE
W pierwszych tygodniach sezonu, gdy Conte jeszcze próbował wykorzystać umiejętności Christiana Eriksena, zwykle ustawiał zespół z ofensywnym pomocnikiem, grającym za plecami dwójki napastników. W takim ustawieniu mediolańczykom notorycznie brakowało jednak równowagi. Z trzema graczami z przodu, wspieranymi wahadłowymi, z których jednym był często Ivan Perisić, znacznie lepiej atakujący niż broniący, a drugim Achraf Hakimi, mający wybitny ciąg na bramkę, drużyna zbyt często była po stracie piłki odsłonięta. Zwłaszcza że jej miękkie podbrzusze niedostatecznie chronili doświadczeni Arturo Vidal i Aleksandar Kolarov, których Conte zażyczył sobie latem.
POSZUKIWANIE RÓWNOWAGI
Rozpoczęcie niedawnej serii ośmiu zwycięstw było możliwe także dzięki przedsięwziętym po remisie z Parmą (2:2) korektom. W obronie trener wrócił do sprawdzonej w poprzednich latach trójki Alessandro Bastoni – Stefan De Vrij – Milan Skriniar, a – jak zauważył w „The Athletic” Michael Cox — trójkąt w środku pomocy odwrócił – zamiast wierzchołek umieszczać za plecami snajperów, ustawił go tuż przed stoperami, obsadzając Marcelo Brozovicia w roli cofniętego rozgrywającego. Drużyna zyskała w ten sposób choć trochę więcej balansu. Nie rozwiązało to wszystkich problemów, z których najbardziej zaskakującym okazała się słaba forma Samira Handanovicia, w ostatniej dekadzie najrówniejszego i najpewniejszego punktu mediolańskiej drużyny, ale pomogło przykryć przynajmniej kilka.
NIEPOKOJĄCE SYMPTOMY
A jednak w styczeń fani Interu wchodzili z obawami. Nie tylko dlatego, że z mediów płynęły doniesienia o problemach finansowych ich chińskich właścicieli, powodujących nawet opóźnienia w wypłatach i dlatego, że to właśnie w tej fazie sezonu ich drużyna miała zwyczaj wpadać w kryzys. Przede wszystkim ze względu na to, że znaki także i w tym roku nie układały się najlepiej. Juventus zdawał się rosnąć, czego potwierdzeniem była pewna wygrana z niepokonanym dotąd Milanem. Inter natomiast zaczął trwonić nad nim przewagę, najpierw głupio przegrywając z Sampdorią, później w końcówce remisując z Romą. Można więc mieć wrażenie, że niedzielny wynik nastąpił trochę wbrew przebiegowi wydarzeń z ostatnich kilkunastu dni.
MIĘKKIE PODBRZUSZA
We włoskich mediach spodziewano się, że kluczowe dla losów meczu będzie, która z silnych prawych stron, wykorzysta słabość lewej strony rywala. Juventus duże nadzieje wiązał z Federico Chiesą, który właśnie jako prawy pomocnik, wspierany przez schodzącego w jego strefę Paulo Dybalę, rozmontował niedawno Milan. Zwłaszcza że lewa flanka Interu jest obsadzona znacznie słabiej. Conte wybrał bardziej defensywny wariant, nie z Perisiciem, lecz z Ashleyem Youngiem, jednak Anglik, zwłaszcza z przodu, nie daje drużynie nawet połowy tego, co Hakimi po prawej stronie. W ekipie Pirlo dysproporcja między bocznymi obrońcami jest jeszcze bardziej widoczna. Z jednej strony Danilo, który wyraźnie odżył po zmianie trenera, z drugiej Gianluca Frabotta, wymagający ciągłej asekuracji.
PODWÓJNE NATARCIE NA SŁABY PUNKT
Conte znacznie lepiej wykorzystał słaby punkt przeciwnika. Nicolo Barella, choć na grafikach ustawiany jako środkowy pomocnik, w zasadzie dublował pozycję Hakimiego. O zabezpieczenie środka boiska z perspektywy Interu dbali Vidal i Brozović. Barella miał stwarzać przewagę w kluczowej strefie, by marokański pędziwiatr miał z kim wymienić piłkę. Gospodarze zwłaszcza w pierwszej fazie meczu starali się wyprowadzać akcje głównie poprzez Skriniara, półprawego środkowego obrońcę, w okolicach linii wymieniali piłkę na boku Barella z Hakimim, a pozycję obrotowego z piłki ręcznej obsadzał schodzący do tej strefy boiska Romelu Lukaku.
ROZGRYWAJĄCY LUKAKU
Najważniejszym ofensywnym zadaniem Interu jest zwykle takie rozszerzenie gry, by nikt i nic nie blokowało długich zagrań ziemią lub powietrzem do potężnego Belga. Jak wskazano w niedawnym artykule w „L’ultimo uomo”, to jedno z wytłumaczeń niepowodzenia Eriksena w Mediolanie. Zwykle grał w tej strefie, w której najkorzystniej dla drużyny byłoby po prostu przepuszczać adresowane do Lukaku piłki. Duńczyk raczej jednak lubi sam być adresatem podań. Jednego rozgrywającego Conte wygonił na własną połowę, drugiego ma w Lukaku, grającym tyłem do bramki i karmiącym wbiegających z drugiej linii piłkarzy podaniami. Trzeci był mu niepotrzebny.
PRAWA OŚ INTERU
Czwórka Skriniar, Hakimi, Barella, Lukaku przez dużą część meczu była główną osią, na której toczyła się gra. Ozdobą spotkania pozostanie wprawdzie wyprowadzenie piłki przez pół-lewego środkowego obrońcę, ale to też charakterystyczne, że Bastoni genialnie zagrał do Barelli akurat crossowo, właśnie na prawą stronę. Miejsce, które miało być słabością Juventusu, rzeczywiście się nią okazało, bo Aaron Ramsey i Frabotta nie byli w stanie wsadzić kija w szprychy świetnym Barelli i Hakimiemu, a Giorgio Chiellini nie potrafił przebić ściany Lukaku. Ale miejsce, które miało być słabością Interu, przynajmniej w defensywie nią nie było. Young, wspierany przez wreszcie dobrze dysponowanego Vidala, wywiązywał się z zadań poprawnie. Chiesa kompletnie sobie przy nim nie pograł.
PEŁNA KONTROLA
Największe komplementy należą się jednak Interowi za sposób, w jaki zarządzał tym meczem. Wreszcie wyglądał jak drużyna świadoma, że gra o wysokie cele. Pilnował, by nie postawić ani jednego fałszywego kroku. Nie miał typowych dla siebie momentów zapomnienia, nonszalancji, gubienia koncentracji. Bardzo wyraźnie dbał, by mecz ani na moment nie wymknął się spod jego kontroli. Gdy tylko pokrywka zaczynała na garnku podskakiwać, natychmiast Inter ją unosił i zmniejszał ogień. Nawet w końcówce, gdy Juventus gonił wynik, mediolańczycy nie dali się zamknąć w kocioł. Handanović, bardzo dobrze tym razem dysponowany, miał do obronienia tylko jeden trudny strzał. Jeśli najsłabszym punktem drużyny trzeba uznać Lautaro Martineza, marnującego sytuację za sytuacją, co uniemożliwiło wcześniejsze rozstrzygnięcie meczu, to znaczy, że naprawdę poważnych słabych ogniw Inter tego wieczoru nie miał. Skoro Juventus stanowi we włoskim futbolu punkt odniesienia, będący już siedem punktów przed nim Inter trzeba uznać za drużynę, która wreszcie zaczyna dorastać do wielkich wyzwań. Trzeba przyznać, że byłoby coś symbolicznego w tym, gdyby rozpoczętą przez siebie dominację Juventusu przerwał akurat Antonio Conte.